XII
21 ABY, Yavin 4
Coraz więcej z młodych uczniów Skywalkera otrzymało tytuł rycerza. Ponad rok wcześniej Ben miał szanse, by rozpocząć swoje próby, ale przez fakt, że nie chciał, by Rey również je zaczęła, sam nie został do nich dopuszczony. Dzieliło ich kilka tygodni od tego, by oboje mogli do nich podejść w tym roku. Solo nie miał zamiaru tym razem wykłócać się o to, że padawan była na nie za młoda. Zdążyła mu udowodnić, na co ją było stać. Od czasu ich kłótni na dachu nie zamienili ze sobą słowa i tak jak kiedyś on ignorował ją, tak ona od miesięcy usilnie udawała, że go nie dostrzegała. Nie upierał się, żeby to zmienić, wiedział, że sobie zasłużył.
Od lat, gdy nie mógł spać lub coś szczególnie było nie po jego myśli, chodził na bagna i siadał na stercie kamieni, oglądając, jak światło odbijało się od brudnej wody. Ta noc zapowiadała się na jedną z bezsennych, więc wstał, żeby dotrzeć do swojego ulubionego miejsca na księżycu Yavin. Nie było tam szczególnie pięknie, a intensywnego zapachu błota ciężko było nie poczuć. Nie przeszkadzało mu to, oparł się o większy z głazów, a małe, płaskie kamyczki rzucał w wodę, obserwując, jak odbijały się od czarnej wody. Chwycił za kolejny kamień, rzucił nim, ale rozproszył się i kamień nie odbił się ani razu, jedynie zatonął, pozostawiając po sobie okrągły ślad na powierzchni bagien. W tym samym miejscu, w którym upadł kamień, Ben dostrzegł skuloną i pogrążoną w płaczu dziewczynę, której twarz była zakryta ramionami i tylko dzięki trzem koczkom był w stanie rozpoznać, przed kim moc otworzyła bramę.
— Wynoś się z mojej głowy, nie chcę teraz z nikim rozmawiać, a szczególnie z tobą — warknęła Rey, gdy, czując, że ktoś ją obserwował, podniosła głowę i dostrzegła chłopca.
— To nie ja otworzyłem most — usprawiedliwił się.
— Ale ja go zamknę — powiedziała, zamykając oczy.
Solo wykorzystał ten moment, żeby wejść w jej myśli i zobaczyć co się stało, bo świetnie wiedział, że gdy zapyta, niczego się od niej nie dowie. Dowiedział się też, gdzie poszła, była niedaleko, też nie miała ochoty na towarzystwo innych, a po tym, na jaką informację natrafił, nie dziwił jej się. Nie było też mowy o tym, żeby zostawił ją z tym samą. Czuł jak smutna i samotna była i nie był to dobry moment, żeby pozostawić ją bez nikogo. Ciemna strona mocy czai się właśnie na takie chwile. Most między nimi się zamknął, a Ben ruszył nieco głębiej w las, pamiętając ścieżkę, którą zobaczył w umyśle Rey. Wiedział, gdzie była, musiał ją znaleźć. Żadna osoba nie powinna być sama, gdy ktoś, gdzieś w innej części wszechświata, zamordował jej rodziców.
Ben przyśpieszył kroku, jakby martwiąc się, że nie zdąży dobiec do Rey, nim dogoni ją ciemna strona mocy. Gdy wreszcie trafił na miejsce, zatrzymał się, zapominając, że przed chwilą się śpieszył. Nie potrafił zmusić się, by postawić kolejny krok. Wiedział, że nie był dla dziewczyny mile widziany i gdy znalazł się na pustej polance, która oddzielała jedną część dżungli księżyca od drugiej, potrafił tylko stać na jej skraju. Osoba, której szukał, była zaledwie kilka metrów od niego, tak samo skulona, jak gdy moc otworzyła dla nich most, łącząc ich świadomości. Rey zauważyła młodego Solo i się zirytowała. Jasno dała mu do zrozumienia, że nie chce z nim rozmawiać. Nie powiedziała nic, nawet nie obejrzała się w jego stronę, uniosła kamień w powietrze i skierowała w stronę chłopca, ale Ben zmienił tor lotu przedmiotu, zanim zostałby nim przygnieciony do drzewa.
— Przykro mi, że twoi rodzice zginęli — powiedział, wciąż bojąc się zbliżyć co Rey. Patrzył na jej zgarbione plecy. Przez cały ten czas dziewczyna nawet nie chciała na niego spojrzeć.
— Mówiłam, że miałeś nie wchodzić do mojej głowy — wściekała się. — Odejdź stąd. Chcę mieć spokój.
— Kiedy zostałaś porwana, to nie ja, tylko ciemna strona wykorzystała twój strach, żeby dostać się do twoich myśli. Wiem, że słyszałaś, jak do ciebie krzyczy. Tak samo może wykorzystać smutek i złość — zaczął jej tłumaczyć, ale nie pozwoliła mu przejść do sedna.
— Jedyne, co teraz słyszę, to krzyk z bólu moich rodziców w ostatnich chwilach ich życia — weszła mu w zdanie.
— Dlatego przyszedłem, żeby przypilnować, żebyś nie oddała walki — i tak skończył, co miał do powiedzenia.
Nie zareagowała, jakby w ogóle nie słyszała, co do niej mówił. Jeżeli chciał tam być, to dobrze, niech sobie będzie, ale nie musiała zwracać na niego uwagi. Był tylko kolejnym z cieni, kryjącym się wśród drzew. Nie płakała, nie chciała, by słyszał jej szloch. Rey wpadła w otępienie, gdy po raz kolejny w myślach nawiedził ją obraz, gdy ostatni raz widziała rodziców. Nic nie łamało jej serca bardziej niż tamten odlatujący statek. Nim w ogóle zdała sobie sprawę, że coś było nie tak, była w świątyni, przeglądając księgi, które przez te wszystkie lata udało się zgromadzić mistrzowi Skywalkerowi i wtedy poczuła, jak moc kłuje ją w samo serce. Nigdy nie doświadczyła takiego cierpienia, a te nawet nie należało do niej. Przytłoczyło ją poczucie, że jej rodzice zginęli, pogrążeni w smutku i tylko ostatnia iskierka nadziei tliła się w ich sercach na myśl o tym, że Rey wciąż była bezpieczna. Wspominając ten moment, znów poczuła, jak jej ciałem wstrząsnął szloch.
— Możesz już sobie iść?! — krzyknęła, nie potrafiąc powstrzymać płaczu. Efekt, jaki osiągnęła, był odwrotny, Ben postawił kilka kroków w przód. — Zostaw mnie samą, proszę — dodała słabo, bo coraz trudniej mówiło się jej przez łzy.
Młody Solo, słysząc, że jej głos łagodniał, poszedł dalej. Była w dziwnej części polany, niedaleko skraju, co musiało oznaczać, że biegła przed siebie i w pewnym momencie zwyczajnie padła na ziemię. Spojrzał w górę, odgadując, co musiało odwrócić jej uwagę. Czyste nocne niebo krzyżował pas pozostałych księżyców Yavin, niektóre były bliżej, niektóre dalej, jaśniejąc łagodnie niczym gwiazdy. Przestał wpatrywać się w ciała niebieskie nad sobą, to nie one były wtedy istotne. Ominął dziewczynkę, by przestać wreszcie mówić od jej pleców i przykucnął na ziemi obok. Zakrywała twarz, wstydziła się łez, chcąc zachować się jak prawdziwy wojownik. Dla niego, w takiej sytuacji, płacz nie był niczym niegodnym wojownika.
— Czy Han kiedykolwiek opowiadał ci, co o mnie mówiono, gdy byłem jeszcze małym dzieckiem? — zapytał ją, starając się sprawić, by chociaż przez chwilę myślała o czymś innym. Rey pokręciła głową, nie mając pojęcia, do czego zmierzał. — Myślał, że nie słyszę, gdy za moimi plecami nazywano mnie potworem, ale słyszałem. Starałem się... Staram się robić dobre rzeczy, żeby przestali. Mówiono, że może i jestem synem bohatera, ale też wnukiem najgorszego człowieka w historii galaktyki i pewnego dnia stanę się taki, jak on. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, kim był mój dziadek. — Tego nie spodziewała się usłyszeć. Dlaczego w ogóle jej o tym mówił? Dlaczego teraz? — Uparłem się, żeby być taki jak ojciec. Za każdym razem, gdy ktoś nazywał mnie potworem, starałem się bardziej. Chciałem zostać pilotem, zrobić wszystko by przypominać bohatera, jakim był mój ojciec, a nie Dartha Vadera, potwora, którego we mnie widziano. Może coś zaczynało mi wychodzić, miałem nadzieje, że szepty za moimi plecami ustaną, ale wtedy mnie oddano i cały plan zaczął się sypać. Dlatego tak bardzo starałem się odciąć od rodziców, skoro i tak już wszystko przepadło.
— Wciąż masz szansę, żeby to naprawić — odpowiedziała żałośnie, przypominając chłopcu, że ona nie będzie miała okazji odnowić relacji ze swoją rodziną.
— A ty nie możesz popełnić mojego błędu i się poddać. Teraz nadszedł czas twojej walki. Musisz znaleźć winnego ich śmierci. Wiem, że poczułaś ból i miłość twoich rodziców do ciebie, nim odeszli — powiedział, wspominając, co poczuł tej nocy, gdy połączył się z jej myślami. Przerwał na chwilę, zastanawiając się nad czymś, co tak dawno temu zobaczył w jej głowie. — Jest coś nie tak z twoimi wspomnieniami. To niemożliwe, by twoi rodzice byli tylko pijakami, musieli być kimś więcej, kłamać, ukrywać się przed kimkolwiek, kto czaił się na ich życie — myślał na głos, a z każdą chwilą w jego głowie pojawiała się nowa teoria. — Na twoje pewnie też. Może dlatego starano się ciebie porwać? To musi, coś znaczyć, Rey. Nie możesz być tak nieważna, jak ci się wydaje — mówiąc, uniósł jej brodę, żeby popatrzyła mu w oczy. Chciał, by wiedziała, że wszystko, co mówił, było szczere.
— Jestem sierotą z Jakku. Jestem nikim — powiedziała dobitnie.
— Nie dla mnie — odpowiedział jej z równym uporem. Nim się zorientował, położył dłoń na jej policzku i delikatnie starł pojedynczą łzę.
Rey opadła, opierając się czołem o jego ramię. Domyślała się, jak ją znalazł, ale nie miała pojęcia, dlaczego to zrobił. Była zmęczona ich ciągłymi kłótniami, które ciągnęły się, niemalże odkąd go poznała. Ostatnimi czasy nie chciała z nim rozmawiać, bo nie potrafiła spojrzeć na niego inaczej niż na rozpuszczone dziecko, które nigdy niczego nie docenia. Była wściekła, że miał wszystko, czego pragnęła i zupełnie tego nie szanował. W tamtej chwili spojrzała na niego trochę inaczej. Wiedziała, jak bardzo nienawidził swoich rodziców, ale nigdy nie zauważyła, jak bardzo przy tym nienawidził siebie. Ben czuł się nieswojo, gdy jej łzy spływają mu po szyi i w pierwszej chwili był jak posąg. Ostrożnie objął Rey najpierw jedną ręką, a potem drugą, odważając się, by pogładzić ją po włosach. Wciąż bał się, że to ją zdenerwuje, że dziewczynka zaraz go odepchnie i przewróci na ziemię, ale ona przytuliła go mocniej i całe napięcie zniknęło.
Nie dowierzał, że cokolwiek z tej chwili miało prawo bytu, Rey już tak długo była na niego wściekła. On dawno zrezygnował z wrogości wobec niej. Nie powiedziałby, że zależało mu na przyjaźni, ale nie umiał też pozostać wobec niej obojętny. Z drugiej strony, tylko on był przy niej w tamtej chwili, nie miała nikogo innego, komu mogłaby powiedzieć, co się stało. Rano pewnie poszłaby do Luke'a Skywalkera albo do Voe, albo do obu i powiedziała, co się stało. Oni nie musieliby się naprzykrzać. Zaczął żałować, że w ogóle się tam pojawił. Powinien był odejść, gdy kazała mu to zrobić za pierwszym razem. Była smutna, musiała się komuś wygadać, a tylko on był obok. W innej sytuacji, czemu miałaby się mu zwierzać? Miał wrażenie, że wykorzystał sytuację, bo sam chciał z kimś porozmawiać. Rozluźnił uścisk, czuł się z tym okropnie.
— Możemy już wracać, jeśli jesteś w stanie. Jestem pewnien, że jeżeli obudzisz Voe i powiesz jej, jaka jest sytuacja, na pewno zrozumie. Na twoim miejscu, też wolałbym być wśród przyjaciół — odezwał się, choć nie chciał przerywać chwili bliskości, na jaką miał szansę tak rzadko.
— Nie sądzę, by był ktokolwiek, kogo mogłabym nazywać przyjacielem —odpowiedziała, znów na niego spoglądając. Zmarszczył brwi, nie rozumiejąc, o co jej chodziło. W jego oczach miała pełno przyjaciół. — Voe jest moją mistrzynią, ale tylko dla zasady. Gdybyś się nie odezwał, gdy Skywalker przyjmował mnie do świątyni, nic takiego by się nie wydarzyło. Tak praktycznie, jestem uczennicą Skywalkera, jak wy wszyscy. Nie wiem, ile zostanie z mojej relacji z Voe, gdy już będę rycerzem — wytłumaczyła mu. Ben zrozumiał, że nie różnili się tak bardzo, jak podejrzewał. Obydwoje byli niezwykle samotni, mimo tego, że wszechświat wypełniony był miliardami istot. — Ale tak, możemy już wracać
⭐
21 ABY, Pasaana
Mistrz Luke Skywalker od lat współpracował z dobrym przyjacielem Hana, Lando Calrissianem, którego poznał w Mieście w Chmurach. Nie zdradzał swoim uczniom szczegółów, wolał nie straszyć ich jeszcze bardziej, niż otaczająca ich rzeczywistość i wojna, w której musieli brać udział. Mieli kilka informacji, które musieli sprawdzić i właśnie to zaprowadziło ich na Pasaanę. Skywalker skojarzył kilka faktów, włączając to informacje, które opowiedziała mu Rey, w dniu, gdy ją porwano. Niełatwo było mu dogrzebać się do informacji o organizacji, która była w to wszystko zamieszana, ale Lando ze swoją charyzmą podołał zadaniu. Wykorzystał swoich informatorów i skontaktował się z Ooblamonem, handlarzem, którzy rzekomo był kiedyś w posiadaniu miecza świetlnego ojca Luke'a. To zaprowadziło ich prosto na drogę odkrycia Mrocznych Akolitów.
Wszystko, co opowiedziała mu Rey, łączyło mu się wyznawcami Sithów. W nocy dostał sygnał od Lando, że jeden z nich, raczej na pewno nazywający się Ochi, pokazał się na pustynnej planecie. Natomiast rankiem dziewczynka poinformowała go, że jej rodzice zginęli. To dało mu pewność, że nastoletnia padawan była w jakiś sposób połączona z akolitami. Nie mógł przed nią ukrywać informacji, których się domyślił. Musiał lecieć na Pasaanę, nie mając pojęcia, kiedy Ochi będzie się starał opuścić planetę. Dziewczyna nie chciała odpuścić, nim nie zgodził się, by zabrał ją ze sobą. Był pewien, że popełnił błąd, pozwalając jej lecieć, ale chodziło o jej rodzinę. Kolejnymi, którzy wprosili się na podróż byli Voe, chcąca pilnować swojej padawan, nim ta zrobi jakieś głupstw pod wpływem emocji i Ben, który, jako jedyny z uczniów, znał Lando.
Luke, tak samo, jak Rey, dorastali na rozległych pustyniach i ciepło, które oblało ich, gdy tylko drzwi statku się otworzyły, nie zrobiło na nich większego wrażenia. Mistrz Skywalker bez zbędnych przystanków ruszył odnaleźć przyjaciela, który przez cały czas starał się mieć na oku mrocznego akolitę. Generał Calrissian z uśmiechem przywitał Luke'a, ściskając go. Następnie spojrzał na syna swojego najlepszego przyjaciela. Ostatnim razem, gdy widział Bena, chłopak nawet nie sięgał mu do pasa.
— Czas leci zdecydowanie za szybko — powiedział do młodego Solo. — Hej młody, wyrosłeś.
— Witaj, em... — chłopak zaciął się, nie będąc pewnym, jak powinien się do niego zwrócić. Mężczyzna przed nim był praktycznie bratem jego ojca i tak kazano mu go traktować — wuju Lando.
— Wymawiasz to poprawniej, odkąd wyrosły ci zęby — zauważył mężczyzna, mając w głowie wspomnienie, gdy jego imię wypowiadane przez chłopca zawsze brzmiało raczej jak "Łandu".
— Jesteśmy tu w konkretnym celu — Ben przypomniał mu o zadaniu, nie chcąc ryzykować kolejnych zawstydzających spostrzeżeń.
Czarnoskóry mężczyzna wskazał ruchem głowy na humanoidalną istotę, o pomarańczowej skórze. Swoją umięśnioną sylwetką mocno wyróżniał się na tle Aki-Akich i raczej niewielu podróżników. Rey zacisnęła pięść na mieczu świetlnym, gotowa zaatakować mężczyznę w każdej chwili. Nikt nie musiał go jej pokazywać, pamiętała go z myśli oprawcy, który ją porwał, wiedziała, że przetrzymywał jej rodziców, a poprzedniej nocy, musiał pozbyć się problemu. Kto wiedział, ile ich przedtem torturował? Inaczej po co w ogóle miałby ich trzymać? Voe położyła jej rękę na zaciśniętej dłoni, a gdy padawan spojrzała w jej stronę, zobaczyła, jak kręci głową. Nie mogła zaatakować bez żadnego powodu człowieka, który jedynie pił przy barze. Miecz świetlny miał za zadanie przywoływać nadzieję, nie strach.
Jedi byli rozbici na kilka grup, Voe ze swoją uczennicą a Luke z Benem, podczas gdy Lando wciąż zajmował swoje miejsce, udając jedynie jednego z klientów. Barman nachylił się nad Ochim, zdecydowanie zbyt blisko jak na sam odbiór zamówienia. Cokolwiek mu powiedział, poskutkowało to tym, że mężczyzna dopił, co miał na dnie, uderzył szklanką o blat i wyszedł, rzucając pieniądze bufetowemu. Większość nie drgnęła, ale Rey uznała, że nie było już po co czekać. Wstała i poszła za nim, mocniej zaciągając kaptur na głowę, by nikt nie zobaczył jej twarzy. Widziała, jak wsiadał do małego ślizgacza, ale nie zdążyła go zatrzymać. Zobaczyła, jak jeden z Aki-Akich dopiero co przyleciał, silnik jego pojazdu wciąż był włączony, więc wskoczyła, ruszając szybciej, niż właściciel mógłby zareagować i popędziła za akolitą, gdy pozostali Jedi uznali, że nic po nich w barze.
Trochę im zajęło, nim przepchnęli się do wyjścia, co było dla nich znacznie trudniejsze niż dla mężczyzny, których wszystkich spychał z drogi czy niskiej, chudej dziewczynki, która z łatwością mogła się przecisnąć przez tłum. Na zewnątrz zobaczyli już tylko, jak dwa ślizgacze znikały w oddali nocnej pustyni. Ben nie zapytał o zgodę ani swojego mistrza, ani właściciela jednego ze śmigaczy, wciąż był Solo, potrzebował zaledwie chwili, by namierzyć pojazd i go odpalić, po czym poleciał za pozostałą dwójką. Reszta nie miała zamiaru nic kraść, w końcu Ladno miał swój pojazd, może nie tak szybki, jak pozostałe, ale wystarczający, by prędzej czy później dogonić mężczyznę, po którego tam przybyli.
Ochi dobrze sobie radził, pędząc po pustyni, a nie tak dobrze, jak padawan, która opanowała tę sztukę już jako małe dziecko. Próbował się jej pozbyć z ogona, strzelał, skręcał w niespodziewanych momentach, ale nie miał szansy przeciwko zręczności Jedi. Wreszcie się zatrzymał i Rey już zdążyła się ucieszyć, ale niedużo minęło, gdy zrozumiała, co było przyczyną przymusowego postoju. Akolita wjechał w ruchome piaski, które w mgnieniu oka zaczęły go topić, a Rey zaraz za nim. Ben był na tyle daleko, że gdy dotarł na miejsce, Ochi już zniknął, a dziewczynka była zatopiona w piachu na wysokość brody. Chłopak zszedł z pojazdu i wyciągnął dłoń, wiedząc, że nie ma nic, co mógłby jej podać, nim ta przepadnie pod pustynią.
— Trzymaj się! — mówił, starając się, jak tylko mógł, by unieść ją całą nad ziemię, ale tonęła zbyt szybko, aż wreszcie trzymał już tylko za powietrze.
Padł na kolana, wściekły na siebie, że nie udało mu się uratować Rey. Wyciągnął miecz i ze łzami oczach zaczął przecinać piach. Nie mógł podejść zbyt blisko, inaczej sam by przepadł, ale to mu nie przeszkadzało, by uderzać raz za razem w ziemię pod stopami. Czuł, że wciąż żyła, ale ile czasu minie, gdy zabraknie jej tlenu? Nie wiedział, że pod piaskiem była jaskinia, gdzie wpadła Rey, a Ochi przygotowany, stał nad nią, celując w jej głowę z blastera. Był w beznadziejnej sytuacji, ale i tak uśmiechał się szeroko. Spojrzał jej w twarz, bez problemu rozpoznając rysy rodziców dziewczynki. Tyle jej szukał, a ona sama przyszła do niego.
— Gdybym wiedział, że ich śmierć tak szybko cię skusi, by do mnie przyjść, zabiłaby ich dużo wcześniej — odezwał się Ochi, uśmiechając szeroko.
— Kim jesteś? Czemu ich zabiłeś? Czemu?! — krzyczała, a łzy pojawiły się w jej oczach.
— Powiedzmy, że... konflikt interesów? — odpowiedział, nie przestając do niej celować. — Kłamali, że nie wiedzą, gdzie się ukrywasz, a teraz, proszę, oto jesteś. — Mówił, gdy nagle coś wstrząsnęło ziemią. Znał Jedi i wiedział, do czego byli zdolni, bez ostrzeżenia strzelił tuż obok głowy dziewczynki. — Żadnych sztuczek.
— To nie ja! — odpowiedziała szczerze. Ziemia pod ich stopami ponownie zaczęła się trząść. Tym razem wycelował w jej dłoń i nacisnął za spust. Krzyknęła z bólu.
— Mam cię dostarczyć żywą, nie było mowy o tym, czy skończysz tam cała, więc przestań kombinować — groził.
Rey jedynie złapała się za postrzeloną dłoń i w milczeniu patrzyła na oprawcę. Usłyszała syk, a powód, przez który trzęsła się ziemia, wyłonił się z ciemności. Ogromny wąż pełzał w ich stroną, a akolita bezmyślnie zaczął do niego strzelać. Zwierzę zareagowało szybko, chwyciło pomarańczowego humanoida, oplatając go ogonem i powoli przybliżało w stronę jadowitego pyska. Upuścił blaster, ale miał przy sobie jeszcze inną broń. Nim wąż zdążył go ugryźć, chwycił za sztylet, który służył raczej do ozdoby niż walki, i wbił go bestii między oczy. Nie docenił jej, zwierzę się tylko bardziej rozwścieczyło, przez co oderwało mu głowę i splunęło nią daleko, a jego martwy tułów spadł na ziemię, obok kulącej się ze strachu Rey.
— Proszę — odezwała się cichutko do węża. — Nic ci nie zrobię, nie krzywdź mnie.
Głowa bestii powoli się do niej zbliżała, sunąc po ziemi, a jej ogromne ślepia wpatrywały się wprost w oczy Rey. Dziewczynka wyciągnęła przed siebie dłoń. Bała się, ale za wszelką cenę starała zachować spokój i przekazać go zwierzęciu. Musiała zebrać całą swoją odwagę, żeby chwycić za rękojeść, wbitego w czaszkę, sztyletu i wyszarpnęła go. To zdenerwowało zwierzę, ale Rey zdołała je uspokoić, schowała sztylet za pas, i osłaniała się obiema rękami. Wąż przestał szczerzyć zęby i znów patrzył na nią spokojniej. Dziewczynka dotknęła rany na jego głowie, przypominając sobie, jak Ben zdołał pokierować mocą tak, by ta zasklepiła ranę. Udało jej się to, czuła pod dłonią, jak spięte mięśnie węża rozluźniają się z ulgi, a z każdą chwilą rozcięcie wyglądało coraz lepiej, aż całkowicie zniknęło. Ogromna bestia nagle wydała jej się bardziej potulna.
— Nie wiesz może, czy jest stąd jakieś wyjście, co? — powiedziała, nie oczekując odpowiedzi.
Nie dostała jej. Zwierz zawinął się i zaczął pełzać w stronę, z której tam przybył, ale nim zupełnie zniknął, trafił w kamienną ścianę, dzięki czemu promienie księżyca wylały się z powstałej dziury. Miała zranioną dłoń, więc mogła wspinać się tylko jedną ręką. Wspinaczka zajęła jej nieco dłużej, ale po tylu treningach skakała dość zwinnie, by dostać się na powierzchnię, odbijając od kamiennych ścian. Wychyliła się, ciągnąc brzuchem po piachu, widząc grupę Jedi wraz z Lando, którzy przyglądali się ruchomym piaskom, stojąc tyłem do niej. Podciągnęła się z trudem po raz ostatni i znalazła się wreszcie na ziemi. Ranna, spocona od gorąca pustyni, którego jeszcze nie rozgonił chłód nocy, wyczerpana po użyciu mocy i blada ze strachu, odezwała się zza pleców grupy.
— Na co patrzymy? — zapytała, prostując się, nie chciała wyglądać tak żałośnie, jak się czuła.
— Rey! Na całe szczęście żyjesz — krzyknęła Voe, przytulając swoją uczennicę. Dziewczynka skrzywiła się z bólu. — Co jest? Jesteś blada jak ściana. Jesteś ranna?
— Poobijana po upadku, ale jest okej — kłamała, ale młoda rycerz nie dała się nabrać. Widziała, jak padawan chowała jedną dłoń, dlatego chwyciła za nią, by móc się lepiej przyjrzeć. Dostrzegła w niej wąską dziurę, przez którą mogła spojrzeć na wylot. Skrzywiła się z obrzydzenia.
— Gdzie Ochi? — zapytał Mistrz Skywalker, podczas gdy jego siostrzeniec zaczął odwiązywać bandaż, którego celem było utrzymywanie rękawa, by piach nie dostał mu się pod ubrania.
— Nie żyje — odpowiedziała mu.
— Zabiłaś go? — zapytała jej mistrzyni.
— Nie! Powiedzmy, że pomógł mi nowo poznany przyjaciel? — spojrzano na nią z pytaniem w oczach. — To dłuższa historia — powiedziała, po czym podszedł do niej Ben, bez pytania chwycił jej rękę i zaczął owijać bandażem, a jego luźny rękaw szamotał się, targany nocnym wiatrem. — Będziesz narzekał później na otarcia — powiedziała zamiast "dziękuję".
— Jakoś przeżyję — odpowiedział, co w jego języku miało oznaczać "nie ma za co". Skończył obwiązywać jej dłoń i popatrzył w oczy. — Boli mniej, gdy nie widać rany.
— Rey — w rozmowę wszedł Lando. — Słyszałem, co stało się z twoimi rodzicami. Wiem, gdzie się zatrzymywał, możemy sprawdzić, czy... — nie skończył, wiedziała, co miał na myśli, a gdy spojrzała na niego smutnymi oczami, nie dał rady na głos sugerować, że mogą rozejrzeć się za trupami.
Wyruszyli, a po dotarciu na miejsce, okazało się, że miał rację. Znaleźli materiał, który służył raczej do zakrywania śmigaczy, żeby piasek nie dostawał się do środka, ale to, co pod nim było, nie miało kształtu pojazdu. Rey zrzuciła materiał i padła na ziemię, mając przed sobą dwie martwe osoby, które wydawały się spokojne i jakby pogrążone we śnie. To była całkowita bzdura, nie spali, a ich blade policzki pokazywały, że krew nie płynęła w ich żyłach już od dłuższego czasu. Ochi chciał ich tam zostawić, nie przejmując się czy ktoś kiedykolwiek ich odnajdzie. Rey dotknęła policzka matki, a w jej pamięci pojawił się obraz, gdy kobieta schylała się nad nią, powtarzając, że mała musi się schować. Do jej głowy wróciło kilka wspomnień ze statku, a to znaczyło, że nie zawsze mieszkała na Jakku. Miała do nich teraz tyle pytań, ale nie mogła dostać odpowiedzi. Rey przestała płakać, gdy powiedziano jej, że rozpalono ogień na zewnątrz, by urządzić im pogrzeb. Potem już nikt nie zobaczył jej łez.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro