Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

6

Harry patrzył na śpiące ciało swojej córeczki. Właśnie wrócił z łowów, brudny, zmęczony... a widok córeczki go uspokajał, dawał mu nadzieję, że kiedyś spłaci swój dług i będzie mógł opuścić Dolinę Lart, że będzie mógł być sobą, być wolny... znów spojrzał na córkę. Była owłosiona, nienaturalnie wielka, z psią paszczą, na której nie zostały żadne znajome rysy... obok podobnie przemieniona żona... z kilkoma dziurami po kulach. W drzwiach stał Carl Yorkish, z opuszczonym pistoletem, nawet nie musiał zmieniać magazynka...

- Patrz... co zrobiłeś - wysapał Harry wstając i podchodząc do mężczyzny.

- Zrobiłem co musiałem. Widzisz przecież, nie zaprzeczaj. Zmieniły się.

- A gdyby... gdyby je zamknąć, znaleźć lek...

- Ty hipokryto! Sam mordujesz dziesiątki potworów, bez wahania! A teraz zachciało ci się lekarstwa? Dla swojej rodziny? Stanowili dla nas zagrożenie!

Harry przygwoździł Yorkisha do ściany, wyciągnął pistolet i przyłożył lufę do skroni mężczyzny. Jednak nie wystrzelił. Puścił Carla i wyrzucił broń, opadł na kolana obok ciał.

- Myślisz, że jestem potworem... Ale tak naprawdę to ty stanowisz problem, Carl... im szybciej to dostrzeżesz, tym lepiej dla ciebie i twoich bliskich... nie zabiję cię. Pozwolę ci żyć z myślą, że odebrałeś mi najbliższych ludzi, jakich kiedykolwiek miałem... na razie. Jak będę stary, a ty nadal będziesz takim potworem, wtedy będę interweniował. Teraz wynocha z mojego domu...

Wirden ocknął się z rozmyślań.

- Nie zmieniłeś się za bardzo, Carl. Dalaj jesteś potworem. Ale mimo to... dziękuję ci. Ty mnie ulepiłeś z gliny, a Filip wypalił. Narodziłem się na nowo. Dzięki wam.

- Słucham? - zapytał jego towarzysz siedzący naprzeciwko.

- Nic, głośno myślałem, Hicyl. Daleko jeszcze?

W tym momencie dorożka się zatrzymała.

- Wygląda na to, że już - mruknął obojętnie Hicyl Uster. Był niski, nosił czarną koszulę z guzikami i czapkę uszatkę, był krewniakiem Harry'ego od strony żony... cały gang był. Harry nawet go nigdy nie poznał, dopiero teraz, podczas interesów nadarzyła się sposobność.

Wyszli z wozu wprost na deszcz. Pogoda ostatnio wariowała. Od mrozów, przez ocieplenia, na deszczach kończąc, a niebo tym bardziej nie wyglądało zachęcająco...

Znajdowali się na końcu miasta, gdzie stały magazyny i resztki fabryk, niektóre na wpół zburzone. Z jednego magazynu wyszedł karzeł i zmierzał w ich stronę. Nosił kaptur i okutany był szczelnie peleryną.

- Podwójna stawka. Gliny tu ostatnio węszyły, a nie chcemy kłopotów - rzekł.

- Da się załatwić, ale może o interesach porozmawiamy w środku? - zapytał Hicyl wskazując magazyn.

Karzeł smarknął, splunął, zacharczał, ale poprowadził mężczyzn do magazynu.

Za sporymi drzwiami równo w rzędach spoczywały zaplombowane beczki z najprzedniejszym trunkiem, tak zwaną Czyściochą. Niewiele osób wiedziało, że beczki skrywały nie alkohol, a Grassę.

- No? Bo czasu nie mam. Macie kasę?

- A ty masz towar? - spytał Uster i zdjął czapkę ukazujęc siwe włosy. - Bo jak nie, to jesteś w dupie.

- Ja? Chyba wy... - karzeł gwizdnął i zza kontenerów wyszło kilku groźnie wyglądających typów. - Dawajcie kasę.

- Masz.

Podczas gdy niziołek liczył pieniądze, Harry lustrował przeciwników. Lewą rąkę trzymał w kieszeni gdzie miał pistolet. Wycelował w jednego draba, gdyby czegoś próbowali. Nie wiedział, że dwaj bandyci robili dokładnie to samo.

- No, wszystko się zgadza. To ostatnia dostawa - Na te słowa karła wszyscy się rozluźnili i widać było, że są zadowoleni z takiego obrotu spraw. -Misiak, Al, zapakujcie panom ładunek...

Podczas gdy gangsterzy pakowali skrznie na bagażnik powozu, Hicyl odszedł kawałek z karłem.

- Ty, Bilbo, dużo ci jeszcze zostało?

- Mam na składzie, ale za to już czterokrotna przebitka, nie ma głupich. Poza tym, chyba to koniec naszej współpracy.

- Tak?

- Tak. Gliny zaraz tu będą. Macie przejebane - zaśmiał się karzeł sięgając do kabury, ale nie znalazł pistoletu. Dostał za to lufą w oko. -Kurwa!

Jeden bandzior złapał Harry'ego za ramiona, drugi próbował przeszukać. Wtem rozległ się strzał, a z kieszeni kożucha poleciał dym. Wirden wyrwał się i wbił ostrze laski w bark drugiego bandyty. Ten zawył i upadł na kolana. Następnie kulka rozsadziła mu głowę.

Konie zatupały. Woźnica próbował je uspokoić, ale bez skutku. Gdy po pięciu minutach się uspokoiły, powóz z załadunkiem odjechał, a w tle płonął magazyn. Hicyl spojrzał na Harry'ego.

- Po co to robimy?

- Wkrótce się dowiesz.

- Acha.

- Wiesz na czym polega lojalność? Na niezadawaniu pytań. Jesteś wobec mnie lojalny?

- Jestem lojalny wobec głowy rodziny, którą ty nie jesteś. - Hicyl spojrzał na niego poważnie.

- Ale głowa rodziny mi ufa.

- Może. Ale powiążmy fakty. Zjawiasz się niewiadomo skąd, rozmawiasz z teściem i co? Wynajmujesz jego gang? Nas? Tak myślisz? Że jesteśmy tacy łatwi do kupienia?

- Nie. Ale dobrze. Pracuj dla głowy rodziny, a głowa rodziny pracuje dla mnie. I tak na razie będzie. Jasne?

- Co tylko chcesz, kuternogo. Co tylko chcesz.

- To nie jest miły ton.

- Nie. Bo mi się nie podobasz. Wykorzystujesz nas...

Na te słowa Harry zapukał w dach, dając tym samym znak woźnicy, by się zatrzymał. Wirden wyszedł z wozu i pociągnął Hicyla w zaułek. Minęło kilka minut i Harry wrócił sam. Wycierał nóż.

- Do dupy z takim rodzinnym wsparciem...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro