Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

44

Bertram spojrzał na mężczyzn w świetle pochodni. Śmierdzieli niemiłosiernie, cali lepili się od fekaliów, a brzęczenie much było nie do zniesienia. Biały Rycerz zatkał nos granatową chustą i nachylił się nad chudszym z uciekinierów z obrzydzeniem.

-Hej, ty. Widziałeś chłopaka ze szramą na czole? Był z jednym człowiekiem, możliwe że z jeszcze jednym, takim z niebieską kurą.

-A co? I tak nas zabijecie - jęknął tamten. -Nie mam zamiaru pomagać psom z Doverstein! Przez was harowałem dzień i noc przy wydobyciu waszej cholernej wody!

-Ciszej! - syknął Bertram kucając w kałuży czegoś, co pewnie było moczem, ale poświata płynąca z nieba nie pozwalała na dokładniejsze rozeznanie. Może to i lepiej. - Jestem ich przyjacielem. Muszę wiedzieć, gdzie są. I gdzie poszedł Valdenbert.

-Na południe, w stronę Czarnej Rzeki. Mówił coś o jedynej możliwej przeprawie w tamtej części koryta. Pytał mnie, czy wiem ile i komu należy zapłacić. Zgodnie z prawdą powiedziałem, że nie wiem. - Do dyskusji włączył się drugi z więzieniów.

-Zamknij mordę, to szczur i przeklęty zwyrodnialec! - Skarcił go pierwszy.

-Może. Ale na nas i tak nastał koniec. Z tego się nie wychodzi, przyjacielu. Co mi szkodzi… Może jesteś ich znajomym, może nie - Mężczyzna zwrócił się bezpośrednio do Bertrama. - Ale jeśli Malkolm Valdenbert depcze im po piętach, to im też nie zostało dużo czasu. Znajdź Duże Koryto, jeśli uciekają, pewnie będą chcieli schronić się… Gdzieś. 

-Dzięki. Wiem, dokąd zmierzają. A z tego co mówiliście, Malkolm też może swoje wiedzieć, i nie szuka na oślep igły w stogu siana… Dziękuję - szepnął Biały Rycerz, ale brudną ręka złapała go za nogawkę.

-Niech to będzie szybka śmierć. - Poprosił mężczyzna z twarzą w kupie. Mimo że nie mógł tego widzieć, Bertram skinął głową. Potem wdrapał się niezauważalne na szczyt rowu, gdzie osłonił oczy dłonią. Ognisko było duże, skwierczał węgiel i strzelało drewno, a płomień piął się w górę, ku rozświetlonemu niebu. Wtedy usłyszał to, czego się tak obawiał.

-Dawać ją! Czas na stos! - ryknął dowódca, którego Bertram poznał chyba tylko po głosie, tak było ciemno. Kilkanaście ogników należących do żołnierzy poruszyło się niespokojnie, gdy doprowadzono Mirian Surio przed oblicze Bertrama.

-Ty! Zaciągniesz ją na stos! - zawołał w jego stronę kapitan obozu, mrużąc oczy by lepiej go widzieć.

-Nie jestem godzien… - Zaczął Bertram, ale gniewne okrzyki współtowarzyszy przerwały mu.

-Wszyscy jesteśmy godni, by spalić wiedźmę, ku chwale Buguanta! Śmierć! Śmierć! - Skandował jakiś żołdak, a po  chwili cały obóz rozbrzmiewał gniewnymi okrzykami. Bertram złapał córkę za więzy i pociągnął na skraj płonącego dołu. Spojrzał w ogień, i jedyne o czym myślał to o tym, gdy taki sam ogień wypalił mu ciało przeszło dwanaście lat temu.

Gdy był tak blisko, że od pulsującego gorąca dzieliło go tylko kilka metrów, poczuł silną rękę dowódcy na ramieniu, która obraca go ku sobie.

-Zabijesz ją tu - Dowódca wręczył mu krótki pistolet maszynowy. Bertram chrząknął zmieszany.

-Tu? Nie spłonie w ogniu?

-Tak. A co? Współczujesz tej heretyczce? Widziałem, jak się za nią oglądasz cały wieczór. Ale o tym później! Teraz ją zabijesz, tu i teraz! Spalimy ciało, i sobie pogawędzimy… Bardzo długo i dogłębnie. Rozumiesz? - Szept był ledwo słyszalny wśród krzyków i skwierczenia gałęzi, ale Bertram wszystko słyszał. Skinął głową, a gdy ręka go puściła, poczuł jak ze stresu ściska mu się żołądek. Teraz był podejrzany. A to niweczyło cały plan. Po cichu miał nadzieję, że Mirian miała więcej wyobraźni.

-Co się stało? - szepnęła.

-To koniec. Chcą, żebym cię zabił tu i teraz… Masz jakiś plan?

Bez zbędnych słów Mirian rozumiała sytuację, co najmniej piętnastu zgromadzonych, większość uzbrojona i żądna krwi. Mimo wszystko, na takich też jest sposób. Jak mawiała, na każdego jest sposób. Gdy poczuła zimną lufę na potylicy, jednym silnym ruchem przecięła więzy małym nożykiem schowanym w rękawie, okręciła się i wyrwała pistolet ojcu z ręki. W jego mglistym spojrzeniu zza szerokich gogli dostrzegła jakiś błysk. Dumę.

-Nie ruszać się, bo go zastrzelę! Rozumiecie! - krzyknęła do tłumy, który co prawda poruszył się niespokojnie, ale reakcje miał opóźnione, zapewne przez ilość wypitego alkoholu.

-Idiotka. To był test zimnej krwi dla mojego żołnierza! Broń nie jest naładowana! - Zaśmiał się dowódca i postąpił kilka kroków do przodu, spojrzał śmiało w kontur wycelowanej broni. Jakież było jego zdumienie, gdy kula wystrzeliła i przebiła mu jądra. Pisnął cienko z bólu i niedowierzania, zanim zwalił się na ziemię. 

-Dowiedziałeś się czegoś pożytecznego? Czy to zmarnowany czas? - spytała Bertrama trzymając mu pistolet przy skroni.

-Wiem tyle, ile potrzebujemy. Możemy uciekać. Ale nie na piechotę - mruknął i zerknął na tłum zgromadzony wokół dowódcy.

-Słuchajcie! Dawajcie konie i pieniądze! Wiem, że macie spore trzosy na wypadek zawitania do jakiegoś domu publicznego. Macie pięć minut, albo go zastrzelę!  A potem dobiję waszego szefa! Ten tu jedzie ze mną przez najbliższe pięć mil, potem zostawię go związanego na trakcie! Ruszać się! - Krzyknęła Mirian i wystrzeliła w powietrze. 

-Róbcie co mówi, na Buguanta! Moje jaja! Cholerna dziwka… - jęczał skulony dowódca z ziemi. Po dziesięciu minutach Bertram obejrzał się w siodle. Po ognisku została ostra łuna świecąca wśród gąszczy Południa. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro