~ 6 ~
The Ocean Of UNSAID Words
— Jest okey, Dean. Możesz odejść teraz.
Dean odszedł w spokoju i pewności, że jego mały braciszek da sobie radę bez niego. Nawet jeśli obaj wiedzieli, że zapewnienie Sama jest tylko iluzją, aby mógł odejść w spokoju bez zamartwiania się o to, czy Sam poradzi sobie z byciem samemu. W końcu lata byli tylko on i Dean. Zawsze mogli na sobie polegać - nie ważne czy mieli słabe momenty i czy byli pokłóceni - jeden za drugiego wskoczyłby w ogień. I tak też robili latami, ale tylko dlatego, że to Chuck był scenarzystą ich życia, a nie oni sami. Teraz byli wolni od nieczystych zagrywek byłego Boga, mieli nowego, lepszego i Dean wiedział, że Sammy pogodzi się z jego odejściem prędzej czy później, będzie żył szczęśliwym życiem, a co najważniejsze: będzie bezpieczny. A to dla Deana było piorytetem od kiedy wyniósł Sama z płonącego domu w Lawrence.
Najchętniej by został, spróbował od nowa, znalazłby sobie kogoś i pracę jako mechanik. Próbowałby żyć tak jakby chciał tego Cas, ale zmęczony latami walki i tym całym boskim gównem, zobaczył szansę na zaznanie odrobiny spokoju w nieco zardzewiałym gwoździu, który go przebił i uziemił. Dean wiedział, że choćby się starał nie wiadomo jak bardzo, nigdy by nie zapomniał o przeszłości. Zbyt wiele przeżył, aby to zrobić i szansa w śmierci na duchowy spokój wydawała się na tamtą chwilę dla Deana najlepszym rozwiązaniem. Nie żałował swojej decyzji ani przez chwilę. Nie obchodziło go gdzie trafi. Nieba, Piekła... Miał to gdzieś, ale mimo to zdziwił się wielce kiedy pojawił się przed nim zajazd dla łowców należący niegdyś do Ellen i Jo nim został doszczętnie zniszczony.
— A niech mnie. Jednak dostałem się do Nieba — ruszył przed siebie.
— Tak, dostałeś się kretynie — powiedział Bobby kiedy Dean stanął przed nim z niedowierzającą miną, ale szczęśliwą.
— Bobby.
Dean usiadł po drugiej stronie małego stoliczka. Przejął piwo, które Bobby mu podał i upił łyk. Czuł się dziwnie szczęśliwy, zupełnie tak jakby Niebo było naprawdę Rajem, a nie Niebem, które pamiętał za czasów wojny z pierzastymi dupkami.
Uśmiechnął się smutno, bo mimo tego, że w końcu miał upragniony spokój i siedział obok mężczyzny, który był dla niego jak ojciec przez lata, chciał by Cas był z nim i zobaczył co jego syn stworzył. Dean nie dowierzał własnym oczom i uszom, bo wedle słów starego, poczciwego Bobby'ego, stare Niebo przestało istnieć, a teraz było nowe i lepsze, gdzie wszyscy są razem. Singer nawet wskazał mu, gdzie kto mieszka, ale Dean nadal nie mógł w to wszystko uwierzyć.
Spojrzał się na Bobby'ego z delikatnym jak na niego uśmiechem.
— Jack to wszystko zrobił? — spytał spoglądając przed siebie
— Tak — odparł Bobby i zamilkł intensywnie nad czymś myśląc aż w końcu z uśmiechem powiedział coś w co Dean jeszcze bardziej nie mógł uwierzyć. — Z małą pomocą Casa.
Serce Deana jak na zawołanie zrobiło kilka fikołków i nienaturalnie przyspieszyło swoje bicie tak, że gdyby Dean żył to dostałby dwa, nie, trzy zawały na raz, jak nie więcej. Dean spuścił głowę, wbił załzawione spojrzenie w buty i pokręcił głową w niedowierzaniu. Bobby, który go obserwował nie mógł uwierzyć w to jakim Dean był, jest i już zawsze pozostanie matołem. Uśmiechnął się w chwili kiedy Dean to zrobił.
— Co zamierzasz teraz zrobić? — spytał Winchestera, aby zaraz upić łyk piwa, które w Niebie mogło pić się hektolitrami, a i tak nie było się pijanym.
Dean nie odpowiedział ani na pytanie, ani na zaczepny śmiech przyszywanego ojca, bo tak bardzo był przejęty wiadomością, że Cas żyje. Miał ochotę skakać z radości jak małe dziecko, bo osoba, którą kochał i przez którą pluł sobie w brodę, że nie odważył się na przyznanie się do tych uczuć, które uważał za nienormalne, żyje. Jednak z drugiej strony miał ochotę zamordować Castiela, bo kto normalny po ostatecznym T A K I M pożegnaniu, gdy wraca do żywych, nie pokazuje się? Nie informuje, że żyje i ma się dobrze?
Może Cas, twój słodki Cas, bał się tego co zrobisz kiedy stanie z tobą twarzą w twarz po wyznaniu ci miłości, którą ukrywał latami? Od pierwszego dotknięcia, zobaczenia twojej duszy w Piekle? Może bał się odtrącenia? - usłyszał swój własny, natarczywy głos należący do tej wersji siebie, którą najchętniej by poćwiartował żywcem, posypał solą i spalił tak dla pewności, że nie powróci.
W życiu bym tego nie zrobił - odpowiedział sam sobie.
Tak jak nie zrobiłeś tego kiedy Jack zabił twoją mamę? Naszą mamę? Czy to nie ty powiedziałeś, że jest dla ciebie nikim?
Zamknij się! W życiu bym tego nie zrobił! Nie teraz! Nie teraz kiedy... Nie teraz kiedy chcę się zmienić! Nie teraz kiedy chcę... - zaczął się tłumaczyć sam przed sobą, ale doskonale wiedział co stary Dean powie.
Przyciągnąć tego pierzastego idiotę i przytulić? A może pocałować? A może...
Dean przetarł dłonią twarz. Jedna informacja tak bardzo istotna, że byłby w stanie spalić świat, aby o tym wiedzieć, przyprawiła go o ból głowy i chęć zapadnięcia się pod ziemię, by przemyśleć to i owo, żeby później dojść do wniosku, do którego wszyscy inni zdążyli już dawno dojść.
Zawsze go odtrącałeś Deanie Winchesterze, a on i tak cię kochał. Zawsze przychodził kiedy go wzywałeś. Był jak pies na zawołanie. Twoja własna zabawka... - głos nie ustępował, a irytacja Deana rosła w siłę. Gdyby mógł to odstrzeliłby sobie głowę, żeby nie słyszeć wrednego i irytującego głosu.
— Dean? — spytał Bobby zmartwiony całą gamą emocji przechodzącą przez twarz chłopaka, którego praktycznie wychował.
Bobby był jedną z trzech osób, które widziały Deana w różnych stanach, ale jedyną, która potrafiła przywołać go do porządku.
— Zamierzam urządzić sobie przejażdżkę — powiedział Dean tym samym tonem co za życia.
— W porządku — odparł Bobby.
Za dobrze znał Deana, aby go zatrzymywać. Zawsze kiedy coś go gryzło, jego Dziecinka pozwalała mu ochłonąć i zebrać myśli. A w mniemaniu Singera właśnie tego najstarszy syn Johna potrzebował. Chwili spokoju na zebranie myśli. A Impala od zawsze kiedy Bobby pamiętał, była jedyną rzeczą, która dawała Deanowi poczucie bezpieczeństwa i względny azyl.
— O to i jest — odezwał się Dean podziwiając Dziecinkę od razu jak tylko ją zobaczył.
Winchester nie zorientował się dokładnie kiedy wstał i zostawił Bobby'ego idąc w stronę swojego ukochanego auta. Mógł przysiąc, że przez ułamek sekundy widział jak ktoś siedzi na przednim siedzeniu pasażera. I oddałby za to nawet ukochany placek, gdyby okazało się, że nie miał zwidów z postacią o szerokich barkach, krótkich włosach i charakterystycznym płaszczu, który tak bardzo przywodził mu na myśl ten castielowy.
— Sukinsyn — mruknął Dean idąc to coraz szybciej.
Dean był zły, wściekły, ale też i szczęśliwy poza skalą, że mógłby w tej chwili zobaczyć przyjaciela i powiedzieć mu to czego nie zdążył nim ten zniknął z jego życia na dobre. Nagle zapragnął przeprosić Castiela za wszystkie złe rzeczy, które mu powiedział i zrobił. Za brak zaufania, dwukrotne wyrzucenie z domu, chęć mordu kiedy odkrył, że Jack - nawet jeśli bez duszy, a wiedział co to robiło z Samem kiedy jej nie miał - zabił Mary. Był gotów na kolanach błagać anioła o wybaczenie, choć za dobrze go znał, by nie wiedzieć, że Cas wybaczył mu już dawno. Bo taki był Cas. Troskliwy, ufny, lojalny oraz zawsze służący pomocą.
— Cas! — wsiadł do Dziecinki omal nie potykając się o własne nogi.
Ale Casa wcale tam nie było. Dean był sam. Sfrustrowany i wściekły na samego siebie, że w ogóle uwierzył w to, że Cas siedzi w Impali i czeka na niego. Przy tym nagle zapomniał po co chciał się przejechać, co mu chodziło po głowie. Jedyne czego teraz chciał to zobaczyć Casa - jego Casa, tego, który obdarował go najprawdziwszą i najszczerszą miłością jaką kiedykolwiek widział. Zamiast tego się zawiódł, a łzy same napłynęły do zielonych oczu nagle przygaszonych ogarniającym ich właściciela smutkiem.
— No trudno.
Dean włączył radio i choć w głębi siebie czuł, że będzie dobrze i z niewiadomej przyczyny kąciki deanowych ust drgnęły, na zewnątrz czuł się nijak.
Carry on my wayward son
There will be peace when you're done...
— Uwielbiam tą piosenkę — oznajmił dopiero teraz tak naprawdę przywiązując pełną uwagę do tekstu.
Wcześniej nie za bardzo przepadał za tym utworem Kansas, ale to pewnie tylko dlatego, że był młody bez pełnego bagażu katastrofalnych przeżyć. Teraz, Dean mógł śmiało wykrzyczeć na całe Niebo, że uwielbia Carry On My Wayward Son. Ruszył więc Dziecinką przy okazji rozkoszując się słodkim dźwiękiem silnika Chevroleta Impali z '67.
Dean miał wrażenie jakby jechał wieki przez ciągnącą się w nieskończoność niebiańską drogę mieszczącą się pomiędzy dwoma stronami ciemnozielonych drzew. W rzeczywistości nie minęło dziesięć minut podczas, których podśpiewywał różne piosenki lecące z kasety, nie chcąc już dłużej rozmyślać nad wszystkim co dotyczyło anioła w prochowcu.
Jednak Dean nie byłby Deanem kiedy cokolwiek poszłoby po jego myśli. Los chciał, że znowu czuł te przerażające uczucie, które czuł jeszcze chwilę temu. Przerażające, bo pełne nadzieji.
Cholera, pomyślał zaciągając się wyimaginowanym - jak myślał - znajomym zapachem. Miał wielką ochotę spojrzeć na siedzenie pasażera, ale za bardzo się bał, że nikogo tam nie będzie. Że nie będzie Casa, który spojrzy na niego z tym swoim dziwnym uśmieszkiem i powie Witaj, Dean. Jak bardzo się mylił kiedy usłyszał dobrze znany, niski głos, który przyprawiał go o ciarki i gęsią skórkę za każdym razem kiedy go słyszał.
— Witaj, Dean — odezwał się Cas.
Dean tylko spojrzał z szerokim uśmiechem na wpatrującego się w niego anioła. Nie odezwał się ani słowem. Obaj się nie odezwali, bo cisza i brak słów nagle wydał się dobrym, komfortowym wyjściem, bo obaj wiedzieli, że nie potrzebują słów. Czuli to. Wiedzieli to. Tak bardzo dobrze się znali.
Dean przeniósł wzrok z powrotem na jezdnię, delikatnie i dyskretnie przenosząc dłoń ze skrzyni biegów na casową dłoń, spoczywającą na casowym udzie. Nie musiał się oglądać, aby wiedzieć, że Cas się uśmiecha. Żaden z nich nie musiał. Teraz mieli wszystko i Cas w końcu zrozumiał o co chodziło Jackowi: Dean będzie szczęśliwy kiedy odejdzie ze świata, bo w końcu znajdzie spokój, a on sam będzie mógł w końcu stanąć ze swoim człowiekiem twarzą w twarz.
Castiel nie był bardziej szczęśliwszy niż teraz. Dean również.
Jak to szło?
— Dobre rzeczy zdarzają się, Dean.
— Nie w moim przypadku — odparł wtedy, a mimo to właśnie stała się jedna z nielicznych, ale zdecydowanie jedna z najlepszych chwil jakich doświadczył.
— Cas, muszę ci coś powiedzieć...
— Nie musisz. Słyszałem twoje modlitwy...
Od autorki: A więc był to ostatni rozdział. Krótka historia zakończona tym czym powinna, a jeśli już ktoś nie widział w tym romantyzmu, to przynajmniej musi przyznać, że Dean powinien zobaczyć się z Castielem i wszystko sobie wyjaśnić.
Na samo zakończenie UNSAID, przypominam o filmiku na początku rozdziału, który dodam też poniżej dla wygody.
illustrement spisała się jak zwykle najlepiej ❤. Dziękuję za ten, przynajmniej dla mnie, pełen emocji filmik 😭!
What a wicked game to play...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro