Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

~ 3 ~

My Salvation

Dean zdawał sobie sprawę, że śmierć Castiela nie jest winą Jacka, ale nie mógł znieść widoku zagubionego i przygnębionego nefilima. Ten widok przypominał mu Castiela. Tego samego Castiela, który z wybrakowanej emocjonalnie maszyny do zabijania stał się ich przyjacielem. Jego najlepszym przyjacielem. Tego samego Castiela, który oszalał po uratowaniu Sama i któremu powiedział, że wolałby go mieć, przeklętego lub nie. Tego samego, który poświęcił się dla niego niezliczoną ilość razy. Tego samego, który choć był potężny, tak naprawdę był jak małe dziecko, które zgubiło rodziców po przyjściu na plac zabaw. Tego samego Castiela, któremu przez lata nie powiedział co czuje. Tego samego Castiela - jego Casa - który odszedł myśląc pewnie, że Dean go nie kocha lub kocha, ale jak przyjaciel lub brat. Ale nie. Dean go kochał. Kochał całym sercem, ale był zbyt głupi i dumny, aby przyznać się do tych uczuć, które uważał za nienormalne jeśli chodziło o jego osobę. Dean wypierał miłość do Castiela przez ponad dekadę. Nie, bo był nietolerancyjny - bo był tolerancyjny. Po prostu odpychał je od siebie, bo nie chciał by Cas cierpiał. Anioł i tak zbyt wiele wycierpiał i poświęcił przez niego. Dean nie chciał mu dokładać jednak nie spodziewał się tego, że Cas i tak zrobi możliwie najgłupszą i najsłodszą rzecz w jednym. Zginął dla niego i przez niego, a Dean się o to obwiniał. Rodzina i przyjaciele się go nie trzymali. Wszyscy nie żyli lub zostali unicestwieni przez pieprzonego Chucka - kapryśnego Boga od siedmiu boleści. Był jak magnes na wszystko co złe. Nigdy nie chciał, by wszyscy ci ludzie zginęli przez niego. Dean doskonale wiedział, że Castiel by nie chciał, aby się obwiniał. Ale Dean nie potrafił. Za bardzo wierzył, że to wszystko jego wina, bo jak nie kogo innego jak tylko jego? Przecież to on chciał odnaleźć ojca i wciągnął w to Sammy'ego, a wraz z tym zaczęła się kolejna fala okropnych wydarzeń. Gdyby tego nie zrobił może nic z tego, by się nie wydarzyło. Nie poznałby tych wszystkich ludzi i wszyscy by żyli. Nie poznałby Castiela... Tak zepsuty i pocharatany w środku to tylko on potrafił być. Nie znał drugiej takiej osoby.

Dean Winchester jest zbędny i niepotrzebny. Powinien gnić w Piekle, pomyślał Dean kompletnie nie zwracając uwagi na mówiącego do niego Sama.

- Dean czy ty mnie słuchasz?! - wydarł się Sam.

- W ogóle - odparł Dean.

- Widzę. Mówiłem, że Jack może bardziej nam pomóc niż sądziliśmy. Sam widziałeś jak wysysa moc ze wszystkiego co żywe i czego się dotknie. Dean, co jest z tobą do cholery? - spytał Sam zdenerwowanym głosem.

Dean nie odpowiedział, co tylko bardziej wkurzyło Sama. Dean choćby się waliło i paliło zawsze na pierwszym miejscu stawiał ratowanie świata i ludzi, a teraz był nieobecny jakby nagle zachciało się mu głębokich przemyśleń i kolejnego załamania obecną sytuacją. A Sam nie mógł na to pozwolić. Nie kiedy mają szansę pokonać Chucka raz na zawsze.

- Dean?! - wrzasnął kolejny raz i to pomogło, bo Dean wyrwał się z otępienia.

- Czego?!

- Nie możesz w środku armagedonu się wyłączać!

- Wiesz co, Sam? Pierdol się! - wrzasnął Dean równie zirytowany co młodszy brat.

Dean nie czekając na odpowiedź brata wyszedł z lokalu, bo inaczej skończyłoby się to katastrofą. Nie chciał zabijać brata przez to, że nie potrafił poradzić sobie z kotłującymi się w nim emocjami. Sam natomiast ze zrezygnowaniem pokręcił głową. Nie rozumiał o co chodzi Deanowi od kiedy się pojawił. Był dziwnie przybity i rozdrażniony. Nie wspominając już o mętnym, rozbieganym wzroku jakby conajmniej stracił żonę i dziecko w pożarze lub wypadku samochodowym. Ostatnim razem Dean był taki kiedy zmusił Castiela do wymazania pamięci o nim Lisie i Benowi. Kiedy odszedł od nich dla ich własnego bezpieczeństwa. I wtedy Sam oprzytomniał. Dean był przecież zakochany w Castielu chociaż zapierał się rękami i nogami, że miłość do drugiego mężczyzny w jego wykonaniu jest niemożliwa. Ale przecież Castiel nie był ani mężczyzną, ani kobietą. Tylko jego naczynie i to skutecznie go odstraszało przed wyznaniem przyjacielowi prawdy.

- Mam brata idiotę - wymamrotał pod nosem. - Nie ma chyba większego niż on.

Sam przez lata musiał obserwować to jak zarówno Castiel i Dean robią podchody niczym nastolatkowie nie umiejący poradzić sobie z czymkolwiek co tyczyło się kroków w dorosłość i poważnych decyzji. Ale nie mógł nic poradzić na to, że Dean był Deanem. A kiedy Dean się uprze to nie ma, że boli. Nawet diabeł by zatańczył balet w różowym tutu i pomalowanych na różowo paznokciach. Był tylko ciekaw co się wydarzyło takiego, co powiedział Cas, że tą śmierć Castiela - mimo, że ostateczną - przeżywał bardziej niż wszystkie inne kiedy to myślał, że stracił go na zawsze. Jednak postanowił się nie mieszać. Dean w końcu pęknie i będzie lało się z niego jak woda przez dziurę w tamie. A on wtedy postara się go nie wyzywać za wrodzoną głupotę i idiotyzm w jednym. Postara się być tym dobrym, wspierającym bratem.

Podczas, gdy Sam czekał aż Jack wróci z toalety, Dean siedział już w Impali i dalej pozwalał sobie na całkowite wyłączenie level hard. Pozwolił sobie, aby kolejna fala wspomnień pochłonęła go całkowicie.

Zbawienie. Ostoja. Azyl. To tak bardzo nie pasowało do kogoś kto przez całe życie żył na walizkach podróżując po najróżniejszych zakątkach kraju, by zabijać stwory, które według zwykłych cywili były tylko gdzieś pomiędzy mitami, legendami i bajkami. Z naciskiem na to pierwsze i ostatnie. Jednak Dean miał swój azyl, ostoję, dom i zbawienie w jednym. Ta rzecz, a raczej osoba nosiła imię Castiel i choćby wypierał to nie wiadomo jak to właśnie Castiel był jego azylem i zbawieniem. To właśnie ten cholernie naiwny i niekiedy całkiem głupiutki anioł sprawił, że Dean zaczął wierzyć, że może być szczęśliwym i zbawionym. Zawsze powtarzał sobie w myślach, że Cas w totalnej nieświadomości zbawił nie tylko jego duszę od piekielnych igraszek Alistara i reszty hordy wygłodniałych demonów, chcących potorturować sławnego Deana Winchestera. Zbawił go od toku myślenia, w którym nazywał siebie bezużytecznym i chcącym zginąć przy pierwszej okazji. Cas dla Deana był nie tylko najlepszym przyjacielem i bratem. Był kimś więcej. Był tym, który ocalił zepsutego do szpiku kości Deana Winchestera i sprawił, że widział kolory. Chciał żyć. Pierwszy raz czuł, że ma po co żyć. Że ma jakiś cel.

— Dean, przepraszam. Ja... — zaczął Sam zaraz po zajęciu miejsc pasażerów z Jackiem. Ale nie było mu dane skończyć.

Dean odpalił Dziecinkę i ruszył w drogę puszczając na całą głośność radio z pierwszą lepszą piosenką. Traf i pech chciał tak, że trafił na tą, która trafnie opisywała cały jego życiowy niewypał z uczuciami względem Castiela. Dokładnie i perfekcyjnie opisywała to co działo się z nim, z nimi przez lata.

My salvation - cholera by cię wzięła Cas, pomyślał Dean wjeżdżając na autostradę.

~ * ~

— Przywrócisz wszystkich, którzy zniknęli. I Cas... Cas, jego przywrócisz — zażądał Dean kiedy stali twarzą w twarz z Chuckiem chcąc nawiązać kompromis, poddając się.

Chuck udawał, że się zastanawia mimo, że znał swoją odpowiedź. Postanowił jednak przez chwilę podroczyć się z Winchesterami, którzy jako jedyni wyłamali się ponad jego dosyć umiejętną kontrolę.

— Nie sądzę — odparł po dłuższej, niekończącej się, pełnej napięcia chwili ciszy.

Dean miał ochotę rzucić się na niego, ale tego nie zrobił, bo wiedział, że to pogorszy sprawę. Nie rozumiał tego dlaczego Chuck nie przyjął ich propozycji, ale teraz nie żałował, że odmówił. Dzięki temu stali teraz razem z Samem twarzą w twarz z Chuckiem. Cali poobijani przez to, że dali się pobić. Jednak nie obchodziło ich to. Podnieśli się kolejny raz z uśmiechami przyklejonymi do zmasakrowanych twarz.

— Z czego się śmiejecie?

Zdezorientowany Chuck patrzył się na Winchesterów nic nie rozumiejąc. Był pewny swojej wygranej. Tak naprawdę te show podobało mu się najbardziej dlatego z ciężkim sercem walczył, a właściwie obijał braci podczas, gdy oni pozwalali na to.

— Przegrasz — odpowiedział Sam śmiejąc się.

Dean stał oparty o ramię Sama i żałował, że Castiel nie może być z nimi. Że toczą ostateczną, z góry wygraną dla nich walkę z Bogiem, bez niego. To było jak porządny cios w serce. Cóż, dla Deana to tak właśnie było. Cas tyle poświęcił dla tej sprawy, a nie miał okazji być tu z nimi. To było denerwujące. Wkurzające tak bardzo, że Dean miał ochotę krzyczeć, a zamiast tego dopiero po fakcie zorientował się, że już jest po wszystkim. Pogrążony we własnych myślach nie kontrolował tego co się dzieje i co on sam robi i mówi. Gdy przebudził się z letargu cały zdrów, stał nad Chuckiem i dopiero wtedy zorientował się, że coś mówił.

— Dean Winchester — odezwał się Chuck w sposób jakby rozkoszował się jego nazwiskiem. — Ostateczny zabójca.

Dean prychnął. Jeszcze dwa dni temu by się z nim zgodził, ale nie teraz kiedy Castiel w swojej przemowie uświadomił mu, że wcale taki nie jest. A ci co są mu bliscy, widzą to. Przez chwilę nawet rozważał to czy nie zabić Chucka, ale wraz z Samem mieli dla niego gorszy los.

— To jest po części wspaniałe — kontynuował Chuck jakby śmierć z ręki Deana była czymś co jest drogocenne.

Dean spojrzał się na Sama. Szukał w nim oparcia, by nie zmienić zdania w ostatniej chwili. Znalazł je. Powoli, bardzo powoli zbliżał się do nerwowo śmiejącego się byłego już Boga.

— Wybacz Chuck — odezwał się Dean beznamiętnym tonem.

Dean, Sam i Jack pokierowali się do Impali chcąc zostawić Chucka samego sobie, który myślał, że jego zakończenie przypieczętuje kula. Jakim zdziwieniem było dla niego kiedy nic się nie stało, a jego ulubieńcy odchodzili jakby wygrali mecz footbollu, a nie bitwę z Bogiem.

— Czekajcie, co? Co?! — wrzeszczał.

Dean się obrócił nie mogąc już wytrzymać.

— Widzisz, to nie jest to kim jestem. To nie jest to kim jesteśmy.

— Jakie to jest zakończenie?! — wydarł się Chuck jakby nagle urażony i zniesmaczony tym co się wydarzyło.

— Jego moc — zwrócił się Sam do Jacka.— Jesteś pewny, że nie wróci?

— To nie jest już jego moc — odparł Jack. — Nigdy więcej.

Stali jeszcze przez chwilę nad poległym Bogiem tłumacząc jakie zakończenie dla niego wymyślili, a Dean z pełną satysfakcją mówił, że zostawiają go, aby umarł. Zapomniany przez wszystkich, samotny - najgorsze co może być nawet dla samego Boga.

Nie przejęci krzykami ruszyli do Dziecinki. Mieli jeszcze jedną rzecz do zrobienia. Dean mógł wyjść na samoluba i totalnego egoistę, ale zamierzał poprosić Jacka, aby zrobił ostatni, naprawdę ostatni wyjątek od reguły i przywrócił mu Castiela. Cholera, nigdy by nie pomyślał, że tak bardzo będzie potrzebować swojego Casa, bo choć Cas był przyjacielem dla wszystkich to wszyscy wiedzieli lub domyślali się, że tak naprawdę należy do tego jednego człowieka. Prawego, którego duszę uratował od wiecznych męk i dla którego był już zgubiony w dniu, w którym dotknął jego poranionej duszy. Dla Deana Winchestera.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro