Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

~ 2 ~

Too Dead To Say It

Nie było jazdy bez rockowego kawałka. Ani jednej. Zawsze musiało coś lecieć w tle kiedy Dean prowadził Dziecinkę. Godzinami mógł lecieć jeden utwór, ale byle by to było coś z repertuaru gigantów starego, dobrego rocka. Według Deana dzień bez klasycznego rocka to był dzień stracony. Jednak tym razem było inaczej. Dean - gotowy postrzelić kogoś dla zasady za obrazę ukochanego gatunku muzycznego - nie miał ochoty na szaloną jazdę w rytm rocka. Nie czuł się na siłach słuchać ulubionych kawałków, które zgrał na kasetę i podarował Castielowi. Dean chciał, aby anioł poznał najlepsze klasyki i przestał marudzić dlaczego ciągle słucha w kółko tego samego. Castiel zaraz po otrzymaniu prezentu, przesłuchał kasetę i nawet polubił niektóre piosenki ku uciesze łowcy. Teraz, kilka godzin po śmierci Castiela, nie wyobrażał sobie słuchać ich przez najbliższy czas. Miał zbyt wiele wspomnień, które chciały przedostać się przez mentalny mur, którym Dean odgrodził się od tego co się stało. O których nie chciał myśleć. Przynajmniej nie kiedy prowadził, bo rozwalenie Impali to była ostatnia rzecz jakiej potrzebował. Tak więc pogrążony w bezwzględnej ciszy, w całkowitym skupieniu pędził pustą autostradą jadąc na maksymalnej szybkości. Byle by dostać się jak najszybciej do Sama i Jacka. Byle by mieć cały ten bajzel jak najszybciej za sobą.

— Jak długo mnie nie było? — zapytał Cas zaraz po tym jak Sam i Dean przyjechali po niego, gdy wrócił z Pustki. Zaraz po tym jak Dean go przytulił i powiedział Witaj w domu.

Dean wtedy miał ochotę krzyczeć z radości, ale przecież nie mógł dać się ponieść babskiemu momentowi. Poza tym na tamtą chwilę uważał to za nie potrzebne. Jedyne czego pragnął to dotknąć przyjaciela, wymienić z nim braterski uścisk, sprawdzić czy aby na pewno jest prawdziwy. I tak zrobił.

Upewniając się, że Cas jest prawdziwy nadal nie mógł w to uwierzyć. To było zbyt piękne i nierealne jednocześnie.

— Cholernie za długo — odparł śmiejąc się w duchu z samego siebie na myśl o tym, że kiedy jego mama wróciła, powiedział tylko 33 lata. Marne, głupie 33 lata bez większych emocji. Wtedy był w głębokim szoku. Nie wiedział co dokładnie powiedzieć, bo Amara zaskoczyła go tym gestem na wszystkich możliwych płaszczyznach. A przecież od śmierci Castiela minęło znacznie mniej czasu niż cholerne i bezlitosne 33 lata od śmierci matki. Wiele razy marzył o tym, że wraca. Że żyje i są rodziną razem z Samem. Wtedy powiedziałby, że brak Johna mu nie przeszkadza. Na tamtą chwilę ojciec wyrządził mu wielką krzywdę kiedy zrozumiał, że John tylko go wykorzystywał. Na tamtą. Teraz najchętniej by odzyskał wszystkich, a zamiast tego świat się kończył, a on sam zmagał się z niemiłosiernym bólem w klatce piersiowej z rodzaju tych, których nie da opisać się słowami.

Dean na chwilę wrócił wspomnieniami do jeszcze jednej wypowiedzi Castiela nim zaparkował na środku drogi, gdzie czekali już na niego Sam i Jack.

Byłeś martwy - odezwał się Sam, a Dean miał ochotę mu przywalić. Co za człowiek tak mówi na widok przyjaciela, którego myśleli, że nie odzyskają już nigdy więcej? I wtedy odezwał się Cas mówiąc coś co przyprawiło Deana o lekką dumę. Coś co udowodniło tylko to, że naprawdę był Winchesterem, bo tylko Winchesterzy byli tak irytujący, aby wkurzyć na potęgę prastare istnienia jak na przykład Bóg czy Ciemność.

— Tak, byłem — odparł Cas idąc w ich kierunku. — A wtedy wkurzyłem starożytny byt tak bardzo, że odesłał mnie z powrotem.

Uśmiechnął się ledwo widocznie pod nosem tak, aby stojący po drugiej stronie Jack i Sam nie spostrzegli się. Jadąc do nich stracił chęć dalszej walki, już wtedy w bunkrze miał się poddać. Ale nie mógł. Zawiódłby wszystkich, którzy na przestrzeni lat oddali za nich, za całą tę sprawę życie. A najbardziej Castiela. Nie chciał tego. Nie chciał, by śmierć jedynej osoby, która nigdy go nie opuściła, poszła na marne. Tak więc z kamienną twarzą ruszył się, czekał aż któreś z nich zacznie rozmowę.

— Wszyscy znikneli — odezwał się Sam. — Widzisz kogokolwiek tutaj?

— Nie — odparł Dean próbując trzymać fason twardego gościa co nic go nie rusza mimo, że w środku był rozbity na milion mikro elementów.

— Nie mogłem nikogo uratować. Billie...

Dean długo bił się jak przekazać bratu, że to nie była Billie tylko Chuck - kapryśny Bóg, który okazał się z nich wszystkich największym worem jakiego można było widzieć. A ludzie w niego wierzyli.

— To nie była Billie. To był Chuck — wtrącił Dean.

— Co?

Sam miał już zadawać kolejne pytanie, Dean znowu się wtrącić, ale wtedy Jack wyskoczył z pytaniem jakiego Dean miał nadzieję nie usłyszeć przez długi czas. Naprawdę długi. Najlepiej nigdy, bo to by oznaczało, że musiałby wrócić do tamtej chwili. A nie czuł się na siłach. Myśląc o śmierci Castiela, jego Castiela, jego Casa - czuł się słaby i bezsilny. Czuł jakby umierał i tak też w istocie było. Każdą cząstką ciała i duszy.

— Gdzie jest Cas?

Zwiesił głowę.

— Dean? — odezwał się Sam.

Dean jak to miał w zwyczaju kiedy się denerwował, oblizał wargi. Próbował patrzeć wszędzie tylko nie na Jacka i Sama. Po chwili się poddał. Spojrzał na nich i co go zabolało najbardziej to wyraz twarzy nefilima.

— Uratował mnie — odezwał się Dean.— Billie po nas przyszła i Cas przyzwał Pustkę. Zabrało ją i jego. Cas odszedł — dodał zwieszając ponownie głowę.

Nie był w stanie na nich patrzeć. Tym bardziej na Sama, który najwyraźniej był zaskoczony, ale też przeżywał odejście Castiela.

Ale nie tak jak ja - pomyślał Dean.

Jack nie wierzył w to co właśnie usłyszał. Castiel nie żył, bo uratował Deana. Nie winił go. Nie winił Castiela. Anioł sam wybrał, ale jednak wieść, że osoba będąca dla niego ojcem i największym wsparciem oraz poparciem nie żyje... Że zginął akurat teraz kiedy najbardziej go potrzebował... Nie dowierzał. Nie chciał.

— To nie może się dziać — Sam pokręcił głową.

— Tak jest Sam. Myślę, że każdy zniknął.

Sam rezygnowany i przerażony nagłą myślą, że każdy ich bliski po prostu zniknął dla widzi - mi - się Chucka, odszedł na bok wyciągając telefon. Dean natomiast podszedł do Jacka, którego było mu żal. Stracił właśnie ojca - sam wiedział jak to jest stracić oboje rodziców, a Jack stracił ich niemal jedno po drugim.

— Jack, przykro mi.

Jack nic nie odpowiedział. Zaciągnął się tak jakby miał się zaraz rozpłakać i tak było. Ale nie mógł tego zrobić. Nie teraz kiedy oni trzej zostali. Sławni Winchesterzy i on - syn Lucyfera. Musiał walczyć do końca. Na płacz przyjdzie jeszcze pora. Tak więc zaciskając ręce w pięści do tego stopnia, że pobielały mu kłykcie, poszedł za Samem i Deanem środkiem opustoszałej ulicy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro