Rozdział 5
Miał właśnie wychodzić do szkoły. Po nocy spędzonej na wpatrywaniu się w sufit, martwieniu się o kobietę, które leży już na łożu śmierci. Prawdopodobnie wzywa ją każdego dnia. Błaga, by ją wzięła do siebie, mocniej objęła, zabrała całkowicie dech, zamknęła jej oczy na wieki. Ale ta się śmieje, kpi z niej i znów znika, by odwiedzić kogoś innego.
Sadystka, która nieprzerwanie się uśmiecha. Nigdy nie płacze, chyba że ze śmiechu. Przemierza świat w poszukiwaniu nowych zabawek. Nawet ciemność przed nią ucieka, a zdawać by się mogło, że są wspólnikami. Z pozoru nieustraszony mrok w rzeczywistości pada do jej stóp, by pozostać przy życiu. By nie zniknął, miał więcej czasu dla siebie. Marzy, by pokonać wstające słońce i je zniszczyć. By nie musieć się chować.
Chciał założyć pierwszego buta, lecz przerwało mu w tym przychodzące połączenie. Spojrzał na wyświetlacz i poczuł, jak jego serce zaczyna obijać się o płuca. Bić tak mocno, że skacze do gardła i opada. Zacisnął wolną dłoń i niepewnie przyłożył słuchawkę do ucha. Wiedział, jaki będzie wyrok, jednak tak naprawdę nie chciał tego usłyszeć.
— Tak? — odezwał się pierwszy, jednak dopiero po upływie około dwóch minut. On, jak i jego ojciec woleli trwać w niepewności, niż ze złamanym sercem obijać się o ściany, czekając na swoją kolej.
— Powinieneś ją odwiedzić — powiedział cicho mężczyzna. Zmęczonym, pełnym smutku głosem. Tak cicho, jakby miał zaraz zamilknąć na wieki.
— Mówiłem Ci już, nie mam odwagi spojrzeć jej w oczy...
— Ona Cię potrzebuje. Na pewno będzie chciała zobaczyć Cię przed śmiercią.
— Nie. Nie chcę, by moja twarz była ostatnim widokiem, jaki zabierze do grobu.
— Jimin... ona może umrzeć w każdej chwili. Jej serce może się zatrzymać nawet teraz. To cud, że jeszcze bije...
— Niewątpliwie — wyszeptał Jimin, opierając się o ścianę. Czuł, jak robi mu się słabo. Jak ciało powoli odmawia mu posłuszeństwa. Jak ogarnia go rozpacz.
— Proszę Cię. Za Twoją matkę, proszę.
— Nie rób tego — zaśmiał się żałośnie. W sposób, w który śmiał się tylko raz w życiu. Tak, jakby miał się zaraz rozpłakać. — Potwora nie powinno się o nic prosić. Zawsze przynosi to odwrotne skutki.
— Więc ją zabij — rzucić sucho dorosły. — Przyjdź i ją zabij. Poderżnij jej gardło.
Park już nic nie odpowiedział. Kompletnie załamany, zniszczony. Czuł, jak jego wnętrze się rozpada. Opada mur, ukazując jego delikatne serce, które właśnie w tym momencie zostało zaatakowane. Do którego dotarły strzały, prawdopodobnie wystrzelone jakiś czas temu. Dwa ataki na raz. Strzała Samaela* i Amora. Oskarżenie i zauroczenie.
Zacisnął palce na urządzeniu i z całej siły rzucił nim o ścianę, nie myśląc o tym, czy będzie działać. Zsunął się po ścianie i skulił, ponownie płacząc. Tak bardzo starał się być silny, jednak nie dał rady. Nie chciał dać śmierci tej satysfakcji. Nie chciał dać jej znaku, że jest wyżej od niego. Że to ona wygra. Zabierze ich wszystkich po kolei. Jego na samym końcu, by cierpiał najdłużej po stracie ukochanych osób. Naznaczyła go, jako swoje dziecko, które musi przejść przez pewnego rodzaju rytuał. Nadała mu imię Maledicti Sunt. Z łacińskiego "Przeklęty". Ponieważ taki był. Rzucono na niego dziwną klątwę, której nie potrafił złamać. Nie wiedział, jak wydostać się z tej nieludzko okrutnej gry. Chciałby pozostać w niej sam. Wyciągnąć swoją matkę, jak i ojca z objęć śmierci, jednak nie jest w stanie, ponieważ sam w nich żyje. Szantażowany, by wszystko obserwować. By podziwiać dzieło sadystki i chwalić za wszystko. Zmuszany do posłuszeństwa. Związany, zakneblowany, z przestrzelonymi kolanami, by nie móc uciec. Tym razem się nie uwolni, nie będzie bawił się w bohatera. Teraz jest tylko i wyłącznie ofiarą.
Płakał. Kolejny dzień, w ciągu którego zalewał się łzami. Krzyczał ze złości i bólu. Czuł, jakby jego wnętrze było rozrywane przez stado głodnych wilków. Rozszarpywane, tracące kształt. Już nie pamiętał, jakim dokładnie był chłopcem, jak to jest szczerze się śmiać, nie myśląc o ofiarach. Po prostu cieszyć się chwilą. Może będzie znów to potrafił, gdy przyjdzie mu stanąć twarzą w twarz z największym wrogiem życia - śmiercią.
W końcu udało mu się uspokoić. Powoli wstał i chwiejnym krokiem ruszył do łazienki, by przemyć twarz. Niestety, zimna woda nie pomogła na jego spuchnięte oczy. Będzie musiał coś wymyślić. Rzucić kolejne kłamstwo, by chronić siebie przed toną pytań, która nagle spadłaby na niego niczym gruz, przygniatając jego ciało, serce i umysł. Nie pozwalającą nabrać powietrza, ani go wypuścić. Spojrzał w swoje odbicie i momentalnie jego szczęki się zacisnęły. Nabrał wody na dłoń i "rzucił" nią w lustro, zaraz opuszczając pomieszczenie.
Już kilka minut później był w drodze do szkoły. Nie zdążył na pierwsze dwie lekcje. Kolejne kłamstwo będzie musiało paść z jego ust. Jednak nie martwił się o to aż tak bardzo. Nastawiał się psychicznie na te pełne współczucia spojrzenia, szepty za plecami, teorie na temat tego, dlaczego poprzedniego dnia był w takim stanie. Stawi temu czoła. Nie podda się, choć nie ma już prawie siły. Jak przegra, nadstawi klatkę piersiową, by napastnicy celnie trafili w serce. Ale nie będą nazywać go tchórzem.
Umarłem walcząc.
***
— Oh, Park. Zjawiłeś się — powiedział ze złośliwym uśmiechem nauczyciel historii. — Myślałem, że będzie bał się wejść do klasy.
— Nie mam powodu, by tego się obawiać.
— Niektórym byłoby wstyd. Chyba wiesz, co mam na myśli.
— Źle pan to rozumie. Nie jest im wstyd, bo płakali, ale boją się, że każdy będzie dociekał, co było powodem. A, jak pan doskonale wie, kłamstwo nie jest dobre — uśmiechnął się do nauczyciela. Znał jedną z jego tajemnic i właśnie w tym momencie to wykorzystał. Teraz on przejął pałeczkę, odwrócił rolę. Teraz on atakował, zmienił się w drapieżnika, chociaż na te kilka sekund.
— Tak, wiem. Więc, skoro teraz jesteś w tak świetnej formie, to zapraszam do odpowiedzi. Zobaczymy, czy będziesz tak samo wygadany.
— Myślałem, że jest pan bardziej inteligenty — powiedział bez namysłu i wstał, zaraz stając obok biurka. Wiedział, że dostanie dobrą ocenę. Że mężczyźnie nie uda się go zagiąć. Dziwił się, że nadal miał nadzieje na wstawienie mu negatywnej oceny.
Po drodze czuł na sobie różne spojrzenia. Pełne podziwu, zdziwione, ciekawskie, kpiące. Ale tylko na jedne zwrócił uwagę. Na te ciepłe, dodające odwagi, uspokajające. Na spojrzenie, którym został obdarowany przez Jungkooka.
Po odpowiedzi, z której Park dostał ocenę bardzo dobrą, lekcja była prowadzona tak samo, jak zawsze. Może nauczyciel był nieco bardziej rozzłoszczony, może trochę bardziej wredny. Najwidoczniej był zły, że odniósł porażkę. Że to nie on wstawi pierwszą jedynkę Parkowi. Nikt jej nie wstawi, Jimin był tego pewien.
W końcu w całym budynku rozbrzmiał dzwonek, kończący mękę uczniów, jak i nauczycieli. Park głośno westchnął i zacisnął pięści. Musi porozmawiać z Jeonem. Wyjaśnić, przeprosić. Jednak czuł dziwne zdenerwowanie. Dłonie robiły mu się wilgotne, drżały. Miał wrażenie, jakby miał wyjść pierwszy raz na scenę, nie będąc dość przygotowanym, by posiadać pewność siebie. Jednak uspokoił go czyjś dotyk. Spojrzał na swoje splecione palce, które teraz zakryła obca i nieco większa dłoń. Powoli przenosił wzrok na twarz właściciela kończyny. Przed przedramię, ramię, bark, obojczyki, szyję, aż do ust, nosa i w końcu oczu. Tych pięknych, czarnych oczu.
— Porozmawiajmy — powiedział Jimin, wyprzedzając Jungkooka, który również chciał się odezwać.
Poszli do biblioteki. Miejsca, gdzie Jimin czuł się najpewniej. Gdzie nie było obserwatorów, choć tak naprawdę było ich mnóstwo. Właśnie dlatego wybrał to miejsce. Jakby chciał, by książki były jego światkami. By widziały i opowiadały o tym, że próbował. Starał się z całych sił, choć nie miał ich zbyt wiele po dowiedzeniu się o stanie matki. Jednak mógł wyczerpać nawet swoją całą energie, by tylko pozbyć się wyrzutów sumienia względem choć jednej osoby.
— Przepraszam — powiedział, patrząc prosto w oczy Jungkookowi. — To nie była prawda. Po prostu czułem się źle.
— Dlaczego płakałeś? — zapytał, jakby nie interesowały go słowa niższego. Bo tak było. Nie chciał słuchać przeprosin, nie czuł żalu do Jimina. Chciał mu tylko jakoś pomóc i dowiedzieć się kilku rzeczy, by zaspokoić swoją ciekawość.
— Przypomniałem sobie dzieciństwo, nic więcej.
— Nie chodzi mi o wczoraj, a o dzisiejszy poranek.
— Skąd pewność, że płakałem rano?
— Dalej masz nieco spuchnięte oczy.
— Nie wyspałem się.
— Dlaczego płakałeś?
Park cicho westchnął. Nie wiedział, jak odpowiedzieć na to pytanie. Miał zbyt mało siły, by skłamać, a nie chciał dzielić się z nikim tą informacją, że jego matka odchodzi w naprawdę młodym wieku. Postanowił nie odzywać się, a tylko wpatrywać w czarne tęczówki.
— Dlaczego płakałeś?
— Nie mów nic — poprosił, choć brzmiało to bardziej, jak rozkaz. — Po prostu patrz mi w oczy.
Tak też zrobił. Nie odezwał się, nie unikał wzroku niższego. Po prostu zagłębiał się w jego przepełnionym bólem spojrzeniu, myśląc nad powodem. Znają się zbyt krótko, by mu powiedział, co go trapi, o czym nie może zapomnieć. Później może być za późno. Kto wie, co stanie się następnego dnia. Czy się jeszcze zobaczą.
Park w tym czasie tonął w oczach Jungkooka. Nie walcząc, nie chcąc się ratować. Chciał spaść na samo ich dno i już nigdy nie zostać uratowanym. Tak, jak było z jego małą siostrzyczką. Utonął, a gdy tęczówki zamarzły, nie mógł się wydostać. Więc jego cząstka została pod powiekami tej uroczej dziewczynki, która nigdy nie dowie się, co to miłość do drugiej osoby. Nie stanie w białej sukni przed ołtarzem, obiecując przed Bogiem wierność i wieczną miłość. Nie wyda na świat potomstwa, nie zamieszka sama. Jedynym plusem było to, że nie zazna dorosłego życia. Na zawsze pozostanie dzieckiem.
— Spotkajmy się dziś — oznajmił nagle Jungkook, przez co Jimin wzdrygnął się zaskoczony. Znów wystarczająco nie zatonął.
— Po co?
— Chcę porozmawiać.
— Dobrze, spotkajmy się.
###
Samael - anioł śmierci: dostarczyciel wyroków śmierci ale i powstrzymujący egzekucję, kontrowersyjny anioł, oskarżyciel, uwodziciel, duch zniszczenia. (źródło: Wikipedia)
Dajecie mi tak dużo weny i motywacji, że nie mogę oderwać się od klawiatury :")
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro