Rozdział 10
Po około godzinie mężczyzna wyszedł z pomieszczenia z wymalowanym niezadowoleniem na twarzy. Cały ten czas starał się przekonać Jimina do powiedzenia choć jednego zdania odnośnie jego problemu, jednak ten milczał, wlepiając wzrok w ścianę. Czasem tylko powtarzał, że nie chce o tym mówić i aby nie męczyć go już kolejnymi pytaniami. Gdyby nie to, że z każdym słowem, które wypływało z ust psychiatry, stan psychiczny gościa pogarszał się, nadal próbowałby wyciągnąć od niego informację. Oczywiście Jungkooka nie mogło być w salonie podczas rozmowy, więc stał przy drzwiach od strony korytarza, by w razie czego złapać Parka.
— I jak? — zapytał Jungkook, gdy tylko jego wujek zamknął za sobą drzwi.
— Nic nie powiedział na temat choroby czy nawet samopoczucia. Powtarzał tylko, żeby dać mu spokój.
— Przez tyle czasu nie powiedział nic?
— Nic. Jungkook, ja mu nie mogę przepisać leków.
— Mówiłem Ci objawy. Musisz dać mu coś, bo niedługo zacznie sobie łamać kończyny — powiedział błagalnym tonem, wyobrażając sobie Jimina, który usilnie stara się usłyszeć ten dźwięk pękających kości.
— Nie znam objawów ani przyczyny. Nie mogę. Przepiszę złe i nic to nie da, a może nawet pogorszyć wszystko.
— Więc co mam robić? Patrzeć, jak umiera?
— Najlepiej będzie, jak jakoś przekonasz go do powiedzenia wszystkiego.
— Jakby to było takie łatwe — westchnął i oparł głowę o ścianę. — Ale dziękuję, że w ogóle przyszedłeś i próbowałeś.
— To moja praca — zaśmiał się mężczyzna. — Będę się zbierał. W razie czego, dzwoń.
— Będę, dziękuję.
Po pożegnaniu się z wujem, Jungkook wszedł do salonu, od razu zawieszając wzrok na Jiminie. Siedział z dłońmi na kolanach wpatrzony w równoległą ścianę. Powoli podszedł i kucnął przy nim, kładąc swoją dłoń na tych jego.
— Jimin, dlaczego nic nie powiedziałeś?
— Dlaczego to w ogóle zorganizowałeś? To niepotrzebne.
— Mówiłem Ci już, nie chcę Cię stracić. Boli mnie to, że Twoje oczy błyszczą przez łzy.
— A jednak kochasz w nie patrzeć — powiedział zimno, bez żadnych emocji w głosie.
— Może, ale o wiele lepiej byłoby, jakby zniknęły.
— One nigdy nie znikną. — w końcu gość spojrzał na Jeona. — A jeżeli chcesz wiedzieć, to już byłem u psychiatry. Miałem leki, ale nie działały. Wręcz czułem się po nich jeszcze gorzej.
— Mogłeś mi powiedzieć.
— Mogłeś się w to nie mieszać, bo to nie jest Twoja sprawa.
— Chciałem dobrze.
— Nie wyszło Ci — mruknął i wstał, szybko kierując się w stronę wyjścia, jednak dłoń, która oplotła jego nadgarstek sprawiła, że się zatrzymał.
— Porozmawiaj ze mną. Chciałem dla Ciebie jak najlepiej. Cholera, nie chcę widzieć, jak się krzywdzisz, rozumiesz?!
Park nic nie odpowiedział. Po prostu wyszarpał swoją dłoń z uścisku Jungkooka i wyszedł z jego mieszkania, uprzednio zakładając buty. Chciał jak najszybciej oddalić się o tego miejsca, od tego chłopaka. Od całego świata, który stara się mu pomóc, lecz jeszcze bardziej go krzywdzi, zadając tyle raniących pytań. Każde kolejne zdanie sprawia, że widzi wszystko dokładniej. Choć całe zdarzenie miało miejsce, gdy miał dziesięć lat, on pamięta to tak dobrze, jakby wszystko wydarzyło się wczoraj. To samo poczucie winy, tak samo wyczuwalny smutek. Taka sama nienawiść do własnej osoby. Wszystko pozostało niezmienne.
Pobiegł w miejsce, gdzie niegdyś miał zakończyć wszystko, jednak okazał się zbyt wielkim tchórzem, by to zrobić. Stanął na krawędzi skarpy i spojrzał w dół, przypominając sobie dzień, w którym miał znaleźć się na samym dole. Wpaść w końcu całkowicie w szpony śmierci, rzucić się w otchłań.
Zapłakany czternastolatek biegł przed siebie, nie wiedząc dokładnie, dokąd zmierzał. Chciał być tylko jak najdalej od rodziny, znajomych, najlepiej samego siebie. Jednak po kilkudziesięciu minutach nie miał siły dalej biec. Nawet stanie zaczęło sprawiać mu trudności. Mimo to po rozejrzeniu się, chciał dotrzeć do miejsca, gdzie nikt go nie znajdzie. Miejsca z pozoru pięknego, lecz niebezpiecznego i smutnego. Mógł się tylko domyślał, ile osób odebrało sobie życie w tym właśnie miejscu. Pociągnął nosem i stanął na krawędzi, wyciągając z plecaka pistolet swojego ojca. Pistolet, którym dokonał tej zbrodni, o której nikt z zewnątrz się nie dowie. Nikt nigdy nie dowie się, jak zginęła mała dziewczynka i kto odebrał jej możliwość spełniania marzeń.
Chwycił w dłoń broń i starał się uspokoić oddech oraz łzy, które płynęły po jego policzkach. Przyłożył lufę do swojej skroni i zamknął oczy, odliczając w myślach ostatnie sekundy swojego życia. Jednak, gdy miał już to zrobić, nie był w stanie nacisnąć spustu. Było to zbyt trudne, jakby był zablokowany. Lub jakby to nie była jego dłoń. Zagryzł dolną wargę i skierował pistolet w przepaść, wystrzeliwując dwie kule. Wtedy ta słaba część niego miała zginąć, zniknąć, znaleźć się na dole z innymi trupami. Jako przedsmak, zapowiedź, że na pewno do niej dołączy.
— Nie próbuj wracać — warknął, zaraz upadając na kolana i zanosząc się głośnym płaczem.
Westchnął głośno, przypominając sobie wszystkie uczucia, jakie towarzyszyły mu te kilka lat temu. Miał dosyć uciekania, niejednokrotnie obierał sobie za cel walkę, jednak zawsze kończyło się niepowodzeniem. Strachem przed samotnością. Kiedy w końcu zdobędzie na tyle odwagi, by wyznać światu prawdę?
— Miałeś nie wracać. Zostać na dole — powiedział, zaciskając pięści.
Czekam na Ciebie. Sam na pewno nie umrę — usłyszał w głowie. Miał wrażenie, że odpowiedział sam sobie, jednak nie było to ważne. Nie o to powinien się martwić.
— Dołączę, jak będę gotowy. To jeszcze nie pora — zamknął oczy. — To jeszcze nie pora... — wyszeptał, pozwalając wypłynąć nowym łzom, które popychały te stare.
***
Kilka godzin myślał nad tym, co powinien zrobić. Zmarznięty szedł do domu, co jakiś czas pociągając nosem. Nie sądził, że wieczór może być aż tak chłodny, choć może to on był za lekko ubrany. Z trudem otworzył drzwi od klatki i powoli wchodził po schodach, mając wrażenie, że pokonuje kilometry.
Do jego mieszkania zostało mu może z sześć stopni, jednak gdy tylko zobaczył, kto siedzi pod jego drzwiami, miał ochotę uciec. Nie miał siły już na rozmowę z kimkolwiek. Nawet z samym sobą. Jednak wiedząc, że bieg w tym stanie graniczyłby z cudem, postanowił dostać się do domu, unikając rozmowy z Jungkookiem. Choć był świadom, ze i ten plan skończy się niepowodzeniem.
— Jimin — usłyszał, gdy starał się wyciągnąć klucze z kieszeni zmarzniętymi dłońmi.
Nie odpowiedział, a dalej siłował się ze swoją kieszenią i starał się wytrzymać ból, towarzyszący mu przy każdym ruchu chociażby palca. Jednak ciepła dłoń przerwała jego męczarnie i wyciągnęła kępek kluczy, których nie dostał. Jimin spojrzał na swojego rówieśnika, czekając na zwrot jego własności.
— Porozmawiajmy — odezwał się Jeon.
— Nie chcę rozmawiać, źle się czuję.
— Dlaczego nie odpowiedziałeś na pytania wujka? Dlaczego nie dajesz sobie pomóc? Powiedz, dlaczego?
— Dlaczego Wy wszyscy zadajecie tyle pytań?
— Bo jesteś chodzącą zagadką, więc co innego możemy robić?
— Czyli osoba, która dostaje komplementy jest chodzącym ideałem? To się nie łączy, Jeon.
— Skoro je otrzymuje, to znaczy, że wpasowała się w czyjś gust.
— Jest mi zimno, chcę wejść do domu i pójść spać, więc możesz oddać mi klucze lub chociaż wpuścić mnie do mieszkania?
— Tak, ale chcę, abyś ze mną w końcu porozmawiał — mówiąc to, Jungkook otworzył drzwi, puszczając niższego przodem.
— Przecież z Tobą rozmawiam.
— Szczerze, Jimin. Chcę, żebyś powiedział mi o sobie prawdę. Żebym mógł jakoś Ci pomóc. Co powiedziałaby Twoja mama, co?
W tym momencie Jimin poczuł, jakby coś w nim pękło. To nie były właściwe słowa, nie w jego obecnym stanie.
— Wiesz, co by powiedziała? Cieszyłaby się, że zdycham, ale nie może. Nie może już nic! — krzyknął, patrząc na swojego gościa ze łzami spływającymi po jego licach.
— Może powiesz, że ją też zabiłeś, co?
— Tak. To ja doprowadziłem ją do takiego stanu. To przez moje głupie marzenia umiera!
— Twoja siostra też umierała? Oskarżasz się, bo były chore, a Ty nie jesteś lekarzem i nie możesz im pomóc?!
— Moja siostra była zdrowa! To ja wszystko zniszczyłem, czy tak trudno to zrozumieć? To ja rozpocząłem to wszystko! Siostra, matka, a potem ojciec. Wszyscy po kolei.
— Jimin, masz problem i to wielki. Musisz zacząć się jakkolwiek leczyć, bo to wszystko nie brzmi za dobrze.
— Nie mam żadnego problemu. Jedyne co mam, to wyrzuty sumienia. Nic więcej.
Jungkook westchnął i podszedł do niższego, zamykając go w szczelnym uścisku. Mimo oporu, nie pozwalał gospodarzowi wyrwać się z jego ramion. Wiedział, a raczej przeczuwał, że ten potrzebował tego. Potrzebował poczuć się bezpiecznie i się wypłakać. Po kilku minutach usłyszał ciche łkanie Jimina, który zaciskał dłonie na jego koszulce i prawdopodobnie moczył ją swoimi łzami. Jednak nie miało to znaczenia. Nawet jego lodowate ciało nie przeszkadzało mu w mocniejszym uścisku.
— Nienawidzę Cię tak bardzo... — wyszeptał Park.
— Wiem, mówiłeś mi to już nieraz.
— Dlaczego nie możesz po prostu zniknąć...
— Nie jestem parą czy złudzeniem, żeby rozpłynąć się w powietrzu.
— Jesteś zbyt ciekawskim dupkiem.
— Ale ten dupek jako jedyny nadal walczy o Twoje szczęście.
***
Z bólem głowy został przeniesiony do sypialni i okryty szczelnie kołdrą. Zasnął dosłownie po chwili. Wystarczyło jedno muśnięcie wręcz gorących opuszków palców, by jego powieki mimowolnie opadły. Jednak gdy tylko drzwi od sypialni się zamknęły, przed jego oczami pojawiały się niepokojące obrazy. On, leżący wykorzystany na łóżku i Jungkook, który z głośnym śmiechem opuszcza pomieszczenie. Widział, jak jego ciało drżało, a jedyne myśli, jakie słychać było w głowie wykorzystanego chłopaka to "Poszedł. Oby nie wracał, nie chcę już...".
Otworzył dość gwałtownie oczy, nie chcąc dłużej na to patrzeć. Nie chciał widzieć Jeona jako potwora, ale zdawał sobie sprawę, że po tym śnie nie będzie na niego patrzał tak samo, jak wcześniej. Z większym dystansem, z większą ostrożnością.
Niepewnie wyszedł z sypialni, szybko zamykając się w łazience. Miał cichą nadzieję, że jego gość już wyszedł i nie będzie musiał się z nim widzieć. Spojrzał w lustro, lecz gdy on się schylał, jego odbicie nie zmieniło swojej pozycji. Przełknął nerwowo ślinę, starając się nie upaść.
— Potwór robi z innych zmory. Gratulację, Park. Sięgnąłeś dna. Nie ufasz ludziom, sobie najpewniej też nie. Jesteś sam, a i tak boisz się samotności. To smutne — powiedział jego sobowtór.
Te słowa uderzyły w niego z niewyobrażalną siłą. To kolejna prawda, której do siebie nie dopuszczał. To kolejny bolący fakt, który w oczach Jimina nie istniał. Który chciał ukryć za wszelką cenę.
Zacisnął dłonie w pięści i uderzył w lustro, które pękło, kalecząc jego dłoń. Chłopak upadł na podłogę, kolejny raz tego dnia zalewając się łzami. Miał dość z każdą sekundą coraz bardziej. Nie wiedział, co się z nim działo. Niedawno przerażający nastolatek, teraz płakał przy jednym ze swoich rówieśników, ukazując swoją wrażliwą stronę. Gdy tylko usłyszał, jak coś wpada do zlewu, wiedział, że Jungkook nadal był w jego mieszkaniu. Po krótkiej chwili również znalazł się w łazience, od razu kucając przy rannym chłopaku i patrząc na jego zakrwawioną dłoń.
— Jimin, coś Ty zrobił? To musi zobaczyć lekarz. Przecież szkło Ci się mogło wbić, coś uszkodzić. Na litość boską, co Ci przyszło do głowy — mówił, starając się zachować spokój lub po prostu nie pokazywać, że najchętniej wpadłby w panikę i od razu pojechał do szpitala.
— Jungkook — powiedział Park przez łzy. — Chyba jednak mam problem...
— Wiesz, co jest jego przyczyną? — zapytał z nadzieją, że ta informacja może pomóc w ustaleniu dla niego leków.
— Nie wiem... — zaczął kiwać głową na boki. — Wszystko wydaję się być tak normalne...
Jungkook westchnął i pogładził policzek Jimina, kolejny raz tego dnia wtulając go w swoją klatkę piersiową.
###
Jeżeli znalazły się tu jakieś błędy to z góry przepraszam, ale korekta w moim telefonie nie zna niektórych Polskich słów i zmienia je na inne :")
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro