Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 4

Mijały kolejne dni przepełnione ciszą. Xianmei wyjechała do Chin, by pochować swoją babcię. Była załamana, więc uprzedziła swojego przyjaciela, Jimina, że kilka lub kilkanaście dni jej nie będzie. Park unikał Jungkooka, wiedząc, że mógłby wypytywać go o rzeczy, które mówił, gdy zaproponował mu zostanie na noc. Mimo ciągłych ucieczek, czuł na sobie jego wzrok podczas lekcji. Wzrok, który chciał przeszyć jego ciało, dotrzeć do serca. Jednak nie było to możliwe. W jego wnętrzu powstał mur, którego nikt nie potrafił zburzyć. Budowany przez wiele lat z nienawiści do swojej osoby, niepowodzeń.

Jednak tego dnia czuł, jakby powoli tracił swą siłę. Wszystko przez telefon jego ojca. Chciał go poinformować, że niedługo wszystko będzie jasne. Będzie wiadomo, jak długo kobieta będzie musiała jeszcze cierpieć. I gdyby nie jej przepełniony bólem jęk, nie uderzyłaby w niego aż tak ta informacja. Siedział na lekcji, będąc myślami w innym miejscu. W swoim domu, który powoli zmienia się w cmentarz. Cofnął się w czasie, gdy wszystko było dobrze. Całkowicie odpłynął, nie mając nawet świadomości, że ktokolwiek wymawia jego imię, pyta o jego samopoczucie. Nie wiedział, że po jego policzkach spływały łzy, które gdyby tylko mogły, powiedziałyby wszystkim w sali, co się stało.

Dotykali go, lecz on tego nie czuł.
Mówili do niego, lecz on tego nie słyszał.
Martwili się o niego, lecz nie robiło to na nim wrażenia.
Wycierali jego łzy, lecz zaraz pojawiały się nowe

Zupełnie, jak tego dnia, gdy wszystko się zaczęło. W momencie otworzenia puszki pandory.

Słyszał ich, ale nie mógł dostrzec.
Drwili z niego, ale nie mógł tego usłyszeć.
Potrzebowała pomocy, ale nie mógł nic zrobić.
Chciała spełnić marzenia, ale nie pozwolił jej na to.

Wrócił do prawdziwego świata, gdy w pomieszczeniu nikogo nie było. Wszyscy odeszli, zostawili samego. Wtedy poczuł deja vu. Tak bardzo bolesne deja vu. Westchnął i powoli wstał, dotykając swoich policzków. Były gorące, prawdopodobnie całe czerwone. Oczy szczypały go niemiłosiernie, przypominały o jego słabości. Pociągnął nosem i wyszedł z budynku, udając się na jego tyły. Wyciągnął z paczki jednego papierosa, którego zaraz odpalił. Paczka łącznie z zapalniczką ukryte były pod kamieniem. Zakrywał on dziurę, która była idealną kryjówką dla takich rzeczy.

Zaciągnął się, czując po chwili dym rozchodzący się po jego płucach. Miał wrażenie, jakby gaz miał pazury i przy każdym muśnięciu wbijał je bezlitośnie w organy odpowiedzialne za oddychanie, nie myśląc o ich właścicielu. Przez to właśnie zaczął kaszleć, próbując pozbyć się tego uczucia. Musiał się odstresować, a tylko ten pomysł wpadł mu do głowy, dlatego to zrobił. Dlatego znów po to sięgnął. Nie palił regularnie, co można było poznać po jego reakcji. Nie chciał się uzależniać. Chciał tylko choć na chwilę nie czuć stresu i bólu w sercu.

Jednak tytoń w dość szybkim tempie zniknął spomiędzy jego palców. Spojrzał, jak ląduje on na chodniku i znika pod podeszwą buta. Nie zdążył zapomnieć, poparzyć się. Mieć kolejnej blizny. Podniósł swój zmęczony i zapłakany wzrok na osobę, która to zrobiła. Był to nikt inny, jak Jungkook. Ten chłopak, który w oczach Jimina był zbyt ciekawski. Jednak jego oczy nie pozwalały, by był na niego zły. Patrzył na Parka ze złością. Jakby miał go zaraz uderzyć, prawić kazanie. Choć za tą pierwszą opcję Jimin by nie pogardził.

— Porozmawiaj ze mną — odezwał się pierwszy Jeon.

— Nie mamy o czym.

— Mamy. Ty masz. Ostatnio dziwnie się zachowujesz. Dzisiaj nawet nie kontaktowałeś.

— Każdy się czasem zamyśla.

— Musiałeś odpłynąć daleko, skoro nie reagowałeś na nic. Nawet na to, że ledwo oddychałeś przez płacz.

— Czego chcesz? — zapytał Jimin, chcąc zmienić temat. — Nie ukrywam, że trochę mi się spieszy.

— Wiesz, co mi przypominasz?

— Skąd miałbym to wiedzieć?

— Róże. Jesteś zupełnie jak ona. Porównałeś się do konającej zwierzyny, ale tak naprawdę jesteś tym kwiatem, który ukrywa żal za kolcami. Który nimi próbuje się bronić, ale te zaczynają odpadać.

Te słowa sprawiły, że Jimin nie wiedział, co powiedzieć. Mówił prawdę, zdawał sobie z tego sprawę. Jednak nie powie mu tego. Posiada zbyt mało odwagi, by przytaknąć. Jednocześnie jest zbyt słaby, by zaprzeczyć i dopisać kolejne kłamstwo do swojej niemałej kolekcji. Rozpadał się. Niczym dmuchawiec na wietrze, tracił płatki, kolce. Wszystko po kolei.

— Nienawidzę Cię — warknął Park, będąc blisko płaczu. — Tak cholernie mocno Cię nienawidzę.

— Za co? Dlaczego mnie odtrącasz tak szybko? Bo widzę więcej, niż inni?

— Żebyś wiedział, że tak właśnie jest — po tych słowach Jimin pobiegł do domu, przy akompaniamencie odgłosów cierpienia jego matki, które obijały mu się o uszy.

Jungkook obserwował sylwetkę swojego rówieśnika, która oddalała się z każdą chwilą coraz bardziej, aż w końcu zniknęła za murem. Cicho westchnął, rozglądając się dookoła. Nie wiedział, co robić. Czy dalej poznawać tego chłopaka. Jednak ciekawość była tak wielka, że powoli wygrywała nad rozsądkiem i sercem. Błagała, by zrobił to jak najszybciej. Była spragniona wiedzy i żądała, by ją zaspokojono.

Jimin usiadł w salonie, nie mając już siły, by dojść do swojej sypialni. Zaczął płakać, pozbywać się zgromadzonych łez, które wciąż wypływały z jego oczu. Opuścił powieki i zagryzł dolną wargę, czując zaraz na języku swoją własną krew. Wszystko wróciło. Odgłos kroków, strach, który kierował jego ciałem, determinacja, chęć obrony. A później huk i krótki krzyk, który został brutalnie przerwany. Ten znajomy krzyk...

Chciał się ukarać, niejednokrotnie odejść. Zniknąć z tego miejsca, by nie krzywdzić innych. Jednak nie potrafił. Coś go blokowało. Jakby ktoś łapał go za dłoń i mówił: "To nie jest rozwiązanie. Staw temu czoła. Pokaż sobie, że potrafisz znieść porażkę... A jak nie, to zdychaj w męczarniach, by dostać karę za wszystkie błędy. Byś odbył wizytę w czyśćcu, którą skomponuje Ci los. Wyjątkowo okrutny los." Czuł, że to jego mała siostrzyczka. Chciała, by umarł, lecz nie od razu. Nie bez bólu, bez łez, bez krzyku. Chciała widzieć, jak powoli krew opuszcza jego ciało. Kropla za kroplą. Powoli. Tak wolno, jak to tylko możliwe. Wie, że Jimin nie ma odwagi, by szukać osoby, która to krwawienie zatamuje.  

Po kilkunastu minutach nie miał już siły płakać. Nie miał na nic siły. Oddychać, mrugać, żyć. Najchętniej bezwładnie opadłby na podłogę i zamknął oczy, ponownie znajdując się między dwoma światami. Żałował, że to on nie mógł wybrać, do którego chce trafić. Siedząc w ciszy, słyszał, jak niewidzialne istoty krążą dookoła niego. Nawołują, zachęcają. Jakby anioły, które myślą, że zna on odpowiedź na to, dlaczego tu są. Lub dlaczego ich już nie ma. Jednak gdy tylko chciał chwycić jedną z wystawianych do niego dłoni, ona znikała. Ta mała dziewczynka go pilnowała. Mały aniołek, który stał u boku sprawiedliwości.

Już miał zamykać oczy, dać im odpocząć. Jednak wibracje w jego kieszeni mu to uniemożliwiły. Drżącymi, z nadmiaru emocji, dłońmi wyciągnął urządzenie i wziął głęboki wdech, odbierając.

— Tak, tato?

— Jimin, boję się o nią.

Nie odpowiedział. Rozłączył się, kładąc urządzenie daleko od siebie. Tak daleko, jak tylko był w stanie. 

  — Ja też się boję, tato. Bardziej niż o siebie...  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro