Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 3

W pomieszczeniu panował półmrok, dzięki któremu mógł dostrzec zarys dwóch postaci. Wpatrywał się w nie, nie wiedząc, co dokładnie powinien zrobić. Ruszyć się? Odezwać? A może milczeć i czekać, aż zwrócą na niego uwagę. Posłuszeństwo przeważnie dodaje kilka dodatkowych minut życia, ale czy aby na pewno chciał je posiadać? Chciał odgarnąć włosy od czoła, jednak jego dłonie były skrępowane. Podobnie, jak nogi. Przyklejone do krzesła tak mocno, że powoli tracił w nich czucie. Jednak jego próba poruszenia się nie umknęła uwadze jednej z postaci. Powoli do niego podeszła. Twarz nieznajomej osoby została oświetlona przez małą żarówkę, która wisiała nad jego głową. Wtedy strach całkowicie go sparaliżował. To był jego sobowtór. Idealna kopia, która wpatrywała się w niego z pogardą. W jego dłoni można było dostrzec sig-sauer'a p228. Tego samego, który miał pozbyć się uciążliwego lęku i poczucia winy. Niestety, nie poradził sobie z tym zadaniem.

— Widzę, że odzyskałeś świadomość. Wyśmienicie. Więc teraz porozmawiajmy — powiedział z uśmiechem, kładąc dłonie na swoje biodra. Podobieństwo było nie do opisania. Nawet głos był identyczny, choć czasem wydawał się trochę zbyt niski. Zbyt zachrypnięty, za bardzo przepełniony nienawiścią.

— O czym chcesz ze mną rozmawiać tym razem? — zapytał prawdziwy Park, patrząc w jego oczy. Spojrzeniem również się różnili. Jego był przepełniony strachem, lśniący od łez, skrywający sekrety, które nigdy nie mogą ujrzeć światła dziennego. Natomiast w oczach drugiego Jimina można było dostrzec nienawiść, pogardę. Chęć mordu, zemsty.

— Chcę Ci coś uświadomić. Niestety, będzie to nasza ostatnia rozmowa. Gość domaga się Twojej zguby — wskazał na drobną postać, która się nie ruszyła. Wciąż trwała w bezruchu, niczym cień potwora, czekający, aż ofiara zamknie oczy i odda się w jego szpony.

— Co takiego?

— Chyba wiem, dlaczego tak interesujesz się tym chłopakiem — stwierdził, przejeżdżając lufą pistoletu po nagim ramieniu ofiary. — Ma cudne oczy, nieprawdaż? Kojarzysz je, na pewno nie są Ci obce. Trzeba przyznać, jest spostrzegawczy. Widzi, że coś ukrywasz. Biedny... Nie wie, kim naprawdę jesteś. Z jak wielkim tchórzem ma do czynienia. Jak wielkie grzechy ozdabiają Twoje serce. Szkoda, że tego nie wie.

— Przestań... — powiedział żałośnie, błagając go wzrokiem.

— Nie widzisz tego? Zawsze kończy się tak samo. Chcesz, by te iskierki również zniknęły?

— Nie...

— Więc w co Ty grasz? Nie powinieneś patrzeć mu w oczy. Po co? Chcesz później podziwiać, jak tracą swój blask?

— Przestań, na litość boską! — krzyknął, starając się nie rozpłakać.

— Zrozum — warknął oprawca, łapiąc za włosy Parka i ciągnąc je w swoją stronę. — Jesteś zwykłym potworem, który próbuje żyć, jak człowiek.

— To Ty jesteś złą częścią mnie... To Ty wszystkich krzywdzisz! W Twoich rękach jestem tylko marionetką, nie rozumiesz?!

— Ale to nie ja kierowałem Tobą, gdy ona odeszła.

— Popełniłem błąd, wiem... Ale każdy je popełnia, prawda?

— Szkoda, że nie każdemu można wybaczyć — westchnął sobowtór i korzystając z okazji, że Jimin chciał coś powiedzieć, wsunął lufę między jego wargi, nadal trzymając go za włosy. — Było miło, ale ta chwila musiała nadejść.

Park zaczął płakać, kręcić głową na boki. Strach powoli przeszywał jego ciało, wbijając się w nie niczym igły rozgrzane do czerwoności. Spuścił wzrok. Widział, jak jego ciało oplatają łańcuchy zrobione ze słów. Z jego kłamstw, pustych obietnic. Powoli zaciskały się, odbierając mu dech. To koniec. Wiedział to. Właśnie nadszedł koniec jego koszmarów. Wszystko po tym runie. Nie będzie nic takie samo. Wszystko zniknie, pozostawiając po sobie bolesną pustkę, która wykończy go od środka.

Zamknął oczy. Bał się, nie potrafił skupić się na jednej myśli. W jego głowie szalała burza, rozrzucając wszystkie słowa. Wtedy poczuł, jak ktoś łapie go za dłoń. Splata z nim palce. Uchylił powieki. To ona. Ta mała dziewczynka, której zabrano możliwość spełniania marzeń. Uśmiechała się, jednak jej oczy nadal wypełniała pustka. To sprawiedliwość, która w końcu go dosięgnęła. Objęła jego dłoń i już nie puści. Pójdzie z nim do grobu, a nawet dalej. Zamknął oczy, zacisnął dłonie. Po jego policzku spłynęła ostatnia łza. Później po pomieszczeniu rozszedł się głośny huk, który zakończył wszystko. Który odbijał się od ścian i powoli rozcinał taśmę i łańcuchy. Już nie były potrzebne, nie ucieknie. Nie uniknie niczego, bo wszystko już go dotknęło. Przywarło do jego ciała i naznaczyło.

— Zrobiłem to. Jestem silniejszy. Ja potrafiłem pociągnąć za spust — powiedział nagle sobowtór.

— Jesteś takim samym tchórzem, jak on — odezwała się dziewczynka. — Każdy potrafi to zrobić, gdy nie chodzi o niego. Nie potrafiłbyś nacisnąć spustu, gdybyś przykładał lufę do swojej skroni.

— Nie jestem jak on. Jestem lepszy.

— Więc udowodnij to. — idealnie został podpuszczony.

Przyłożył broń do głowy. Lufa stykała się z jego skórą. Spojrzał prosto w jej puste oczy i z uśmiechem nacisnął spust. Kolejny huk, a zaraz po nim dźwięk ciała opadającego bezwładnie na podłogę. Leżeli naprzeciw siebie. Jakby dopiero się narodzili, a jednak już umierają. Ostatni raz ich spojrzenia się skrzyżowały, po czym sobowtór zamknął oczy. Został sam, ale na jak długo?

Mała dziewczynka powoli kucnęła przy nim. Delikatnie muskała jego policzek opuszkami palców, patrząc na niego z troską. Jakby chciała przywrócić jego twarz do normy, znów dać szansę na przeżycie. Jednak wstała, ich wzrok się spotkał. Był taki sam, pusty. Dziewczynka odeszła, zostawiając go na pastwę losu. Na pewną śmierć, która rechocze za jego plecami i oplata lodowatymi ramionami.

— Czekałam na Ciebie... — wyszeptała mu do ucha. Nie mógł nic zrobić, wydusić z siebie żadnego słowa. Po prostu zamknął oczy, oddając się sadystce, która czeka na każdego.

Powoli uniósł powieki, zamrugał kilkakrotnie. Żył, oddychał. Powoli usiadł, zaraz wbijając wzrok w mrok, jakby próbował się przez niego przebić. Znaleźć choć jedno światło, które będzie jego nadzieją. To był najgorszy stan, jaki może spotkać człowieka. To nie jest życie ani śmierć. Coś pomiędzy nimi. Wszystkie emocje mieszały się ze sobą.

Był szczęśliwy, bo przeżył.
Był smutny, bo nie umarł.

Był przerażony, bo coś wymsknęło się spod kontroli.
Był spokojny, bo nie musiał tego kontrolować.

Wszystko sobie przeczyło, a jednocześnie dopełniało się idealnie. Jak puzzle, które po połączeniu ukazują piękny obraz.

Cicho westchnął i wyszedł spod kołdry. Gdy tylko jego stopy spotkały się z chłodną podłogą, poczuł dreszcze, które przeszły przez jego ciało. Jednak nie zmieniło to jego planów. Udał się do salonu, w którym spokojnie spał Jungkook. Choć czy aby na pewno spokojnie? Nie wiedział, co mu się śniło. Czy był w niebie, czy piekle. A może czyśćcu? Nikt nie wie, prócz niego samego.

Usiadł na fotelu i przyglądał się twarzy rówieśnika, która wydawała się piękniejsza przez półmrok, jaki panował w pomieszczeniu. Zastanawiał się, dlaczego w ogóle zaproponował Jeonowi zostanie na noc. Czy aby na pewno to zwykła troska, której miał zdecydowanie zbyt wiele. Nie wiedział, nie chciał się dowiedzieć.

— Dlaczego nie śpisz? — zapytał nagle gość, nie unosząc powiek. Nie musiał widzieć, by wiedzieć, że nie jest sam w pomieszczeniu. Nierówny oddech, ciche wzdychania, głośne przełykania śliny zdradzały Parka.

— Przebudziłem się.

— I dlatego obserwujesz mnie, gdy jestem w kompletnym nieładzie?

— Nie sztuką jest podziwiać osobę, gdy jest idealna. Sztuką jest podziwiać ją, gdy pogrążona jest w śnie.

— Dlaczego? — zdziwił się Jungkook. Nie rozumiał, o czym dokładnie mówił.

— Bo wtedy cała perfekcja znika.

— Mam wrażenie, że próbujesz mi coś przekazać — oznajmił Jeon i powoli usiadł, patrząc w oczy Jiminowi, które wręcz błyszczały. Miał wrażenie, jakby to właśnie one oświetlały łagodnie pomieszczenie.

— Tylko to, że wygląd nie jest ważny.

— Będę pamiętał, gdy będę szukał dziewczyny.

— Skąd wiesz, że to akurat płeć piękna skradnie Twoje serce?

— Jestem heteroseksualny. Jest to oczywiste.

— Nie wiesz, jakiej jesteś orientacji, póki naprawdę się nie zakochasz.

— Zawsze w nocy zbiera Ci się na takie teksty? — zapytał nieco zirytowany gość

— Możliwe. Z reguły wtedy jestem szczery.

— Dobrze się czujesz? — Jungkook powoli wstał, podchodząc wolnym krokiem do gospodarza. Nie wiedział dlaczego, ale nagle zapaliła mu się czerwona lampka. 

— Nie — przyznał. — Ani trochę.

— Źle się czujesz? Boli Cię coś?

— Po prostu powoli zdycham, jak ofiara drapieżnika, która cudem wyrwała się z jego szponów.

— O czym Ty mówisz? — wyszeptał, kucając przy Jiminie. Położył dłonie na jego kolanach, by nie stracić równowagi.

— O niczym. Odpowiadam na pytanie — wzruszył ramionami. Mówił to wszystko tak, jakby powtarzał te słowa niejednokrotnie. Z tak przerażającym spokojem.

— Dlaczego wstałeś?

— Miałem dziwny sen.

— O czym on był? Ktoś był w nim z Tobą?

— Tak, Ty. — pierwsze kłamstwo, tej nocy, padło z jego ust. Kolejne w kolekcji i na pewno nie ostatnie.

— Ja? — zapytał widocznie zaskoczony. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi.

— Tak. Byłeś tam, patrzyłeś mi w oczy. Później zniknąłeś, rozpłynąłeś się we mgle... chwilę później podrzynając mi gardło — z jego ust padły kolejne kłamstwa. Wygląda, jakby chciał uzupełnić ten łańcuch. Sprawić, by jego uścisk go udusił, zabrał całkowicie dech. Jednak nie dla małej dziewczynki. Nie, by się z nią zobaczyć. To jedynie bajka, którą sprzedaje się dzieciom.

Jungkook patrzył na niego z rozchylonymi wargami. Uwierzył w to, nie wiedząc, że żadne ze słów, którymi opisał swój sen, nie było prawdą. Zaniepokoił się, że Jimin się go boi. Nie ma do niego zaufania, a nie o to mu chodziło. To nie tak miało wyglądać.

Park powoli wstał, starając się nie dać sobie w twarz. Życzył gościowi miłej nocy i wyszedł, nie wyjaśniając zupełnie nic. Ponieważ kłamstwa nie da się wyjaśnić.

Jeon jeszcze chwilę nie wykonywał żadnego ruchu. Słyszał to jedno zdanie, które nie chciało opuścić jego głowy. "Chwilę później podrzynając mi gardło". Dlaczego widział go jako potwora? Nieludzką bestię, do której było mu daleko? Nie był święty, popełnił kilka błędów, ale on o nich nie wie. I lepiej, żeby nie wiedział. Potrząsnął głową, jakby chciał odgonić od siebie wszystkie myśli, i wrócił na kanapę, przykrywając się kołdrą. Nie zaśnie już, wiedział o tym. Dlatego wpatrywał się w sufit, na którym wyświetlały się jego wszystkie wspomnienia.

Park usiadł na łóżku i westchnął. Nie wiedział, co robić. Nie wiedział nawet, dlaczego to powiedział. Jeszcze chwila, a opowiedziałby mu ze szczegółami koszmar, który nawiedzał go co najmniej raz w miesiącu. Jednak już się zakończył. Nie było ani drugiego Jimina, ani małej dziewczynki. Wszyscy zniknęli. Zostawili go rannego, rzucając na pastwę losu. Woleli obserwować, jak walczy o przetrwanie, jednak on nie był pewien, czy podejmie się tego wyzwania. Teraz stoi na krańcu klifu, ponownie z pistoletem w dłoni. Czy tym razem uda mu się strzelić? 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro