Rozdział 11
Obudził się w swoim łóżku z dłonią oplecioną bandażem. To właśnie on spowodował, że przypomniał sobie to, co działo się w nocy. Przypomniał sobie moment, w którym rozpłakał się i wtulił w klatkę piersiową Jungkooka, poszukując tam azylu. Sam nie był pewny, czy go odnalazł. W jego ramionach czuł się bezpieczny, ale jednocześnie zagrożony. Jakby zaraz w jego plecy miał zostać wbity nóż. Jakby wystarczyła chwila, a zatraciłby się w cieple jego ciała, tracąc równocześnie życie. Kolejne rozdarcie, które przyprawiało go o ból głowy.
Chciał wstać, zacząć szykować się do szkoły, ale zdał sobie sprawę z tego, że była sobota. Dzień, w którym mógł odpocząć. Przemyśleć wszystko. Kiedyś leżałby wpatrzony w sufit i myślał o Jungkooku, teraz zaś wzdychał, zastanawiając się, którą drogę powinien wybrać. Nienawiść czy miłość. Wieczną samotność czy chwilowe szczęście. Kręcił się w kółko. Wchodził w jeden korytarz, zaraz wracając na start. Do miejsca, w które wracać będzie zawsze, póki nie będzie pewnych swoich uczuć. Ale czy kiedykolwiek będzie ich pewny?
Po kilkudziesięciu minutach, które spędził pod kołdrą, ciesząc się ciepłem, które dawała, wstał i od razu skierował się do kuchni. Zastanawiał się, co powinien zjeść, czym się dzisiaj zająć.
Może będę dalej pisał swoją książkę? — pomyślał, włączając czajnik elektryczny, by zrobić herbatę.
Postanowił odpuścić sobie śniadanie, nie mając na nie zwyczajnie pomysłu. Po zalaniu woreczka wodą, przeniósł się do salonu. Uruchomił swojego laptopa i po wpisaniu hasła, od razu wszedł w folder, gdzie zapisane miał wszystkie części swojej powieści. Westchnął ciężko, widząc, że zostały mu trzy, długie i wymagające rozdziały. To w nich wszystko miało się wyjaśnić. Cała historia, wszystkie motywy. Opowieść o jego dzieciństwie zajmowała ponad sześćdziesiąt rozdziałów. Jedne krótsze, inne nieco dłuższe. Jednak każde przepełnione emocjami.
Miał zamiar zacząć pisać, ale żołądek postanowić przypomnieć mu, że nadal nic nie zjadł. Wiedząc, że burczenie w brzuchu będzie go rozpraszało, postanowił przejść się do pobliskiego sklepu po jakieś gotowe danie do odgrzania. Jednak gdy tylko wyszedł z klatki, uprzednio się ubierając, zobaczył Jungkooka, piszącego coś na telefonie niedaleko jego bloku. Żałował, że w tamtej chwili nie miał kaptura, by zakryć twarz i uniknąć kontaktu ze swoim rówieśnikiem. Jednak Jeon zauważył go szybciej, niż mógłby się tego spodziewać.
— Jimin, poświęcisz mi chwilę? — zapytał, oplatając swoją dłonią nadgarstek Parka.
— O co chodzi? — odpowiedział niższy, niepewnie przenosząc wzrok na twarz Jungkooka.
— Co do dzisiejszej nocy, ja...
— Zapomnij, co się wydarzyło wczoraj lub w nocy. To była tylko chwila słabości.
— Nie, to był znak, że potrzebujesz pomocy.
— Od dziesiątego roku życia jestem ze wszystkim sam i świetnie dawałem sobie radę. Uważasz, że to się nagle zmieni?
— Posłuchaj. Sam powiedziałeś, że masz problem, więc to nie są moje wymysły. Pójdziesz ze mną do psychiatry i Cię wyleczymy, jasne?
— Nie, nie jasne — powiedział zirytowany Park. — Dlaczego mieszasz się w moje życie. Kim, do cholery, jesteś, by mówić mi, co mam robić. Nie potrzebuję leczenia, nie potrzebuję pomocy, nie potrzebuję nic od Was wszystkich. Jedyne, czego mi trzeba to spokoju, który Wy mi zabieracie!
— Nie krzycz, proszę Cię. Po prostu nie chcę, byś zrobił sobie krzywdę. Chcę, żebyś był szczęśliwy.
— Wypchaj się tymi romantycznymi tekstami. Mam dość tego, że się we wszystko wtrącasz. Po prostu daj mi spokój. Nie dzwoń, nie pisz, nie zagaduj mnie. Chcę skończyć szkołę bez zbędnych uczuć czy znajomości.
— Uważasz, że nasza znajomość jest zbędna? — zapytał Jeon, mając wrażenie, że ktoś zaciskał dłoń na jego sercu.
— Tak, tak uważam. Niepotrzebnie marnujemy na siebie czas, zrozum to — skłamał, kolejny raz nie powiedział mu prawdy. Ale nie miał nad tym kontroli. Był bezsilny, jakby nagle zmienił się w maszynę, którą ktoś steruje.
— Niedawno traktowałeś mnie, jak najlepszego przyjaciela. Co jest z Tobą nie tak?
— Za dużo wiesz, za dużo się domyślasz. Jesteś bardziej niebezpieczeństwem niż pomocą. Boli, zdaję sobie z tego sprawę, ale taka jest rzeczywistość.
Na tym ich rozmowa się zakończyła. Jimin wrócił do domu, tracąc apetyt, a Jungkook stał jeszcze kilka minut, zastanawiając się, dlaczego nagle z ust Parka padły takie słowa. Przecież byli... no właśnie, kim dla siebie byli? Znajomymi? Kolegami? Przyjaciółmi? A może to już było coś więcej? Żaden z nich nie znał odpowiedzi. Nie wiedzieli, jak powinni się traktować, o kogo pytać, za kogo się podawać. Czy aby na pewno znają się tak dobrze, jak myśleli wcześniej?
Gdy tylko Jimin wszedł z powrotem do swojego mieszkania, skulił się pod ścianą, próbując pozbyć się niechcianych emocji. Wybrał drogę nienawiści, lecz dlaczego teraz tego żałował tak bardzo? Z jednej strony czuł się dobrze, nie będąc zobowiązany do czegokolwiek, jednak czuł ten ścisk w sercu oraz żołądku, który dawał znak, że postąpił źle. Że zaprzeczał sobie, wypowiadając te słowa. Był zmieszany i nieco przerażony, zdając sobie sprawę o swojej niewiedzy na swój własny temat. Dopiero teraz dostrzegł, że gubi się we wszystkim przez to, że ledwo zna swoją osobę. Swoją nową osobowość.
Gdzie podział się stary Jimin? Naprawdę tamtego dnia spadł, zostawiając mnie samego? Kim właściwie jestem? — zapytał siebie w myślach, patrząc nieobecnym wzrokiem w równoległą ścianę.
Musiało minąć kilkadziesiąt minut, by mógł wykonać jakikolwiek ruch. By zdać sobie sprawę z niektórych rzeczy i wiedzieć, co dalej robić. Musiał wszystko sobie poukładać, wszytko przemyśleć w samotności. Gdzieś, gdzie nikt go nie znajdzie, nie będzie narzucał swoich poglądów, rozdrapywał starych ran, zadawał raniących pytań. Potrzebował tego teraz najbardziej. Bardziej niż powietrza do życia, bardziej niż picia do przetrwania.
Poszedł do swojego pokoju, biorąc w miarę grubą bluzę, która potrafiłaby uchronić go przed wieczornym powietrzem, które przez swoją temperaturę jakby cięło jego skórę, pozostawiając bolesne, lecz szybko gojące się rany. Zawiązał ją sobie w pasie i wziął drobne, leżące na kwadratowym stoliku, który ozdabiał salon, zaraz opuszczając swoje mieszkanie. Zamknął je, by podczas jego nieobecności nic się nie stało. By nic nie stracił, choć i tak nie miał wiele. Miał dziwne przeczucie, że nie martwił się o pieniądze, telewizor czy inne, drogocenne rzeczy, a o to, że jego rodzinne zdjęcie może zniknąć lub ucierpieć. A tylko ono przypominało mu, jak wielki błąd popełnił, jak wiele musi jeszcze wycierpieć, by móc odejść bez aż tak wielkich wyrzutów sumienia.
Wrócę, gdy zatęsknię, obiecuję — pomyślał, jakby chciał złożyć obietnicę swojej zmarłej siostrze, i opuścił budynek, idąc w nieznanym sobie kierunku.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro