Sweet, ugly roses [Ciel x OC]
Dedykuję WhiteRose1960
- Kocha, nie kocha, kocha, nie kocha- mruczała pod nosem dziewczyna w czarnej sukni, przechadzając się od ściany do ściany niemal pustego pokoju.
Koronka drażniła ciało, Laurence starała się nie krzywić, choć miała ochotę zedrzeć irytujący strój. Podrzeć go i poszarpać, spalić, zniszczyć do ostatniej nitki. A potem drzeć, drzeć i drapać aż do kości, żeby tylko obrzydliwe swędzenie ustało.
Płatki białej róży opadały bezgłośnie na podłogę, kiedy mięła je w palcach i sfatygowane rozrzucała wokół siebie. Zwiędłe łodyżki i wymiętoszone płatki ścieliły się dywanem po całym pokoju. Na parapecie i obok fortepianu stały kolejne bukiety. Zażyczyła sobie dużo, dużo róż, żeby tylko móc je drzeć, drzeć i patrzeć jak marnieją, marnieją jak ona.
Czemu hrabia Phantomhive sprowadził ją do swojej rezydencji? Czemu, mimo że służba spełniała niemal każdy jej rozkaz, nie mogła wyjść z domu?
Próbowała, próbowała, lecz ten kamerdyner, ten czło... ta istota w nieskazitelnym fraku zastąpiła jej drogę i z uśmiechem, stanowczo nakazała wrócić do pokoju. Jak cudownie byłoby zignorować jego uprzejmy ton, jak cudownie byłoby ominąć go i odejść, choć na chwilę wyrwać się z dusznego, ciemnego domu.
Podeszła do drzwi i nacisnęła mosiężną klamkę. Zamknięta, zamknięta, nie da się otworzyć. Wyciągnęła kolejną różę z drewnianego wazonu... Płatek za płatkiem piękny kwiat tracił swój kształt. Oh, gdyby go tak spalić, spalić na popiół. Niech zwiędnie w płomieniach jak ona zamknięta w ciemnym, jakże ciemnym pokoju.
Zapach róż był mdlący, słodki, mdły. Ohyda. Kopnęła stojący najbliżej wazon. Woda rozlała się wokół, mocząc sukienkę i sznurowane buciki. Kwiaty rozsypały się w mdląco słodkiej wodzie.
Tak mdlącej, tak mdłej, zupełnie jak ten pokój, dom, świat. Wszystko tak ohydnie mdlące, zepsute i zgniłe, zgniłe.
Dziewczyna klęknęła w kałuży, rozchlapując wodę i przemaczając doszczętnie koronki. Zacisnęła pięść, mnąc rozmoczone płatki. Oh tak, gdyby tylko miała ogień, spaliłaby je wszystkie.
- Panienko Ilvermory! - pisnął przerażony głosik od strony drzwi.
Laurence obejrzała się gwałtownie. To tylko pokojówka. Uśmiechnęła się do niej delikatnie. Mey-Lin nieporadnie odwzajemniła gest, choć zza grubych szkieł okularów wyzierał strach. Wszyscy tak reagowali. Oprócz tego cholernego kamerdynera. Gdyby tylko mogła zobaczyć jego strach...
Kobieta trzymała nową sukienkę, czarną, koronkową, identyczną z przemoczoną.
- Czas na panienki lekcje pianina. Pomogę się panience przebrać, pan Sebastian już czeka.
- Cholerny kamerdyner- burknęła pod nosem Laurence.
Mey-Lin zawahała się nim podeszła i delikatnie dotknęła jej ramienia.
- Chodźmy do pokoju panienki.
...
Jej muzyka była przegniła. Pianino czy fortepian, na każdym instrumencie brzmiała słodko i mdląco. Laurence nie pamiętała, kiedy ostatnio coś nie kojarzyło jej się z rozkładem. Czy to znaczy, że już zaczęła gnić? Mimo że jej ciało wciąż oddychało?
- Ona musi zniknąć! Źle na ciebie działa. Nie chcesz już spędzać ze mną czasu, wcześniej starałeś się, chociaż dzielić obowiązki między pracę a mnie. A teraz? Ciągle tylko Laurence Ilvermory i Laurence Ilvermory. Myślisz w ogóle o czymkolwiek innym?
Naciskała klawisze z całej siły, ale nawet one nie mogły stłumić wyrzutów Lizzy. Tego irytującego, przesadnie słodkiego głosu, głosu, którego słuchanie powodowało jedynie odrazę i chęć odcięcia uszu.
- Próbuję jej pomóc. Przepraszam, że nie poświęcałem ci należytej uwagi. Obiecuję się poprawić.- Ciel był opanowany.
- To wariatka! Zwierzę, nie człowiek! Nie pomożesz jej! To niewykonalne! Zmienili ją w to... To coś.
Plask. A potem łkanie, stuk budzików, trzask drzwi i ciężkie westchnięcie.
Laurence przerwała grę. Ciel wszedł do sali muzycznej, pocierając nasadę nosa. Wyglądał na zmęczonego, może też trochę złego.
- Lizzy nie zostanie na herbatkę?- zapytała obojętnie.
- Nie- odparł hrabia.
- Aha.
Już miała znowu uderzyć w klawisze, by wydobyć z nich zgniły, fałszywy dźwięk, gdy coś ją powstrzymało. Ciel położył dłoń na jej szczupłym ramieniu, ramieniu ubranym w gryzące koronki, chudym, kościstym, przyoblekłym chorobliwie żółtawą skórą. Wzdrygnęła się i zachichotała, przymykając oczy. Lubiła, gdy to robił, lubiła kontakt fizyczny, chociaż sprawia, że miała ochotę wyć, a jej wnętrzności zwijały się w ciasny supeł. Żyła, oh, jak żyła trawiona płomieniami, niczym zmarniała róża.
Hrabia zabrał dłoń.
- Nie!- pisnęła, próbując złapać jego dłoń, jednak Ciel odsunął się o krok poza zasięg jej rąk.- Nie, nie, nie- powtarzała, wyciągając ręce w proszącym geście.
Zabrał jej to cudowne uczucie. I zaraz zniknie, zaraz zawoła swojego kamerdynera, istota w czerni przyjdzie i ją zabierze, zabierze jej Ciela i znowu zamknie w pokoju pełnym róż. Ale to nie są róże, nie róże, tak jak istota nie jest człowiekiem, bo tylko człowiek może zrywać róże, a istota zrywa dusze, dusze zepsute i mdłe jak słodki zapach róż, ale nie róże, nie róże, nie róże, nie róże.
- Czemu poprosiłaś Sebastiana o tyle kwiatów? Lubisz je?
- Prosiłam? - zdziwiła się.
- Tak.
- Bo... bo ty je lubisz.
Przygarbiła się, nerwowo pocierając nadgarstki. Niebieskie oczy wbijały się w jej twarz, wbijały, póki nie zasłoniły jej pukle, czarnych, nierównych włosów, jakby podziobanych przez kruki. To tu, to tam, przycięte bez ładu i składu, może nożem, może ptasim dziobem.
- Więc czemu je niszczysz?
- Bo są mdłe.
Ciel skinął głową.
- A fortepian? Lubisz na nim grać?
- Nie... może... dźwięki są głośne.- Odwróciła głowę, wpatrując się w okno i usilnie unikając wzroku hrabiego, wzroku, który przyszpilał.
- Więc co lubisz?
- Lubię...- zawahała się, oblizała sine wargi. Nie wiedziała, czy może o to prosić, prosić o coś, czego pragnęła i nie chciała, o coś tak sprzecznego z nią samą, że bała się rozlecieć, jak upuszczona filiżanka.- Mógłbyś mnie dotknąć?- wydusiła z trudem.
Żyła. Żyła, kiedy musnął palcami jej policzek, a żołądek ścisnął się boleśnie. Żyła, kiedy delikatnie ujął jej twarz w obie dłonie. Żyła, choć może umarła, kiedy ją pocałował.
Smak jego ust był obrzydliwy, zgniły i słodki, niczym czekolada. Cieszyła się, gdy znów powstał między nimi dystans, chociaż chciała więcej. Nie chciała. Chciała i nie. Właściwie nie była pewna.
W piersi wezbrał szloch. Zsunęła się z drewnianego krzesełka i oparła plecami o pianino, łkając urywanie. Koronka znów ją drażniła, mdły, słodkawy zapach drażnił nozdrza. Ciel nie próbował podejść. Patrzył na nią z czymś na kształt przygnębienia i poirytowania.
Zwymiotowała.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro