Poker smile [bnha]
Dedykuję AmericanAlien, bo przez nią zaczęłam to pisać o pierwszej w nocy.
Zebranie myśli kosztowało Izuku więcej, niż byłby skłonny przyznać, a musiał się skupić, jeśli chciał opuścić zatłoczoną salę żywy.
To nie tak miało być, zdecydowanie nie tak. Miał stanąć przed nim silny, na własnych warunkach, we właściwym miejscu i czasie, dokładnie ustalonym i dogranym tak, aby spektakl toczył się według jego scenariusza.
Wszystko było nie tak.
Dłonie go świerzbiły, a ciało rwało się do ruchu, jak gdyby przesadził z kofeiną. Nakazał sobie jednak bezruch i trzymał się tego żelaznym uchwytem, wyuczonym ruchem, spokojnie tasując pokaźną talię. Mógł wygrać, jeszcze nie wszystko stracone.
Karty powoli krążyły z rąk do rąk. Przy stoliku ludzie zmieniali się, co chwilę, zniechęceni brakiem dużych sum, ale Izuku czuł, że to nic, że on będzie grał dalej, bo nie chodziło o pieniądze, nigdy o nie nie chodziło, nie w jego przypadku. On lubił grać, lubił obserwować aroganckie uśmiechy ludzi, powoli spełzające z ich twarzy, kiedy uświadamiali sobie, że mimo że trzymają mocne karty, on ma mocniejsze, że przegrali i jedyne co mogą zrobić to odejść teraz lub pozwolić oskubać się do złamanego grosza. Nie potrzebował dużych sum, by wygrywać wszystko. Na tym polegał paradoks.
Brakowało tak niewiele, miał go na wyciągnięcie ręki, a jednak nie mógł zrobić absolutnie nic i ta świadomość sprawiała, że gotująca się pod skórą adrenalina wrzała tym wścieklej.
Mógł zagrać. Jeśli cokolwiek miało się udać, jeśli chciał żyć, musiał zdetronizować króla. Tasował, a jednostajne ruchy, pomagały uporządkować myśli.
Dwóch stało przy drzwiach, czterech kręciło się po sali, na pewno jeden czy dwóch przyszło całkowicie incognito- nie ujawnią się, póki pozostali nie zostaną przyparci do muru, no i jeszcze jeden ochraniający szefa. Razem jakiś dziewięciu, o ile goście nie przyłączą się do zabawy. Ryzykowne, ale nie niewykonalne.
Długo wydychał powietrze, zanim zdecydował się zagarnąć ciemną grzywkę, by opadała na jedno oko i podwinąć z lekka pomięte rękawy koszuli.
Był w tym dobry, ba, najlepszy. Tak, pozostała mu tylko gra - ohydna i oślizgła, dokładnie taka, do której przywykł, lecz bez asów, bez pułapek, bez wykrętów i ukrytego w płaszczu gnata na wszelki wypadek. Musiał uważać. Jeden błąd i runie domek z kart.
Podszedł do stolika niepewnie, pilnując podkulonych ramion. Zajął miejsce różowowłosej, krótko obciętej kobiety o mocno podkreślonych eyelinerem oczach, która właśnie wstała, najwyraźniej niezadowolona z wyroków fortuny.
Przełknął z trudem, przyjmując rozdanie od krupiera, omal nie upuszczając otrzymanych kart. Inni gracze mierzyli go łakomym spojrzeniem, on mierzył go łakomym spojrzeniem. Chyba go nie rozpoznawał. Jeszcze nie teraz. Idealnie.
- Pasuję - powiedział, któryś z graczy, wstając i zwalniając miejsce dla uroczej brunetki o okrągłej, przyjemnej dla oka twarzy.
Dziewczyna spojrzała na Izuku i przez moment wydawało się, że wie, a potem jej wzrok spoczął na czerwonych oczach Katsukiego Bakugou i w pomieszczeniu zrobiło się trochę chłodniej. Powietrze zgęstniało, wszystko zwolniło, po czym Kacchan wstał jednym płynnym ruchem, a obłoczek pary uniósł się z okrągłej dziury po kuli ziejącej w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się dłoń Izuku.
Ludzie nie drgnęli.
- Zaskoczony? - zapytał beztrosko Izuku, przekładając między palcami złotą łuskę. - Chyba mi nie powiesz, że nie spodziewałeś się wizyty starego przyjaciela? Teraz tak witasz wspólników? Nic dziwnego, że to taka nora.
Nieprawda. Byli w kasynie. Bardzo ekskluzywnym, potwornie drogim kasynie, w prywatnym pokoju tylko dla elity. A jednak jego obecność plugawiła to miejsce w oczach Izuku jeszcze bardziej niż brudna sztuka hazardu.
- Nie jesteśmy wspólnikami, Deku - wycedził Bakugou. Lufa pistoletu celowała w głowę Midoryi.
- Oh, Kacchan - Widział, jak się wzdryga, od tak dawna wyobrażał sobie tę scenę, że ekstaza była zbyt wielka, by nie pozwolić sobie na przelotny grymas zadowolenia. - Potencjalnie każdy, kogo spotkasz na ulicy, jest twoim wspólnikiem, a my się przecież znamy. Doskonale znamy. Może aż za dobrze - zachichotał. - Przypomnij sobie. Musisz pamiętać ten wieczór. Wcale nie tak dawno temu. Myślałeś, że beton i kawałek żelastwa załatwi sprawę, ha?
Roześmiał się histerycznie, a potem zacmokał.
- Nie tacy jak ty próbowali.
Karty, gra, krok po kroku. Może nie było idealnie, ale dobrze. Kacchan nie wiedział, że jeszcze nie nadszedł czas. Izuku mógł myśleć. Wystarczyło się skupić. Tak, skupić, a potem już tylko grać.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
To tak trochę villian!deku au, trochę mafia au, a trochę six of crows au, bo v!deku to tak bardzo kaz w moich oczach, tylko bardziej szalony kaz. No i mają zmienione moce... Nie mam pojęcia co mnie naszło, żeby to tak napisać. Po prostu popłynęłam.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro