Nightmares [lamen]
Ręce Damena były duże i ciepłe, twarde od trzymania miecza, zupełnie inne niż mniejsze, gładkie dłonie, które w snach sunęły po jego ciele, szarpały jasne włosy, drażniły, droczyły się, aż wreszcie ich stalowy uścisk obejmował jego szyję. Nie zawsze towarzyszył im głos, ale kiedy padały pierwsze, przerażająco spokojne i władcze słowa, Laurent nie potrafił walczyć. Stawał się na powrót małym, przestraszonym chłopcem, który nie zdążył otrząsnąć się po Marlas, a powietrza wciąż ubywało. W końcu zaczynał się dusić, walczyć o choć odrobinę tlenu. Uścisk nie tracił na mocy, nawet kiedy opadał z sił i pozostawało mu już tylko patrzeć wytrzeszczonymi oczami na warstwę czerni w miejscu, gdzie powinna znajdować się twarz. Jego usta drżały spazmatycznie, kiedy ostatkiem sił, próbował zachować przytomność, a organizm zwyciężał z silną wolą. Budził się, ledwo dysząc z oczami opuchniętymi od płaczu i paskudnym przeświadczeniem, że królewska komnata opływa w regencką czerwień.
Widział strach na obliczu męża, kiedy odsuwał się od niego gwałtownie, nie mogąc znieść obecności drugiego mężczyzny, kiedy na skraju świadomości majaczył obraz wuja, widmo jego dotyku i głos żmii syczący z gorącym podmuchem oddechu wprost do jego ucha słowa, które tak lubił powtarzać w cieniach alkowy: "Masz tylko mnie, Laurencie."
Chciał, żeby to się skończyło, żeby duch straceńca przestał nawiedzać go w snach. Nie mógł pozbyć się go z głowy. To było irracjonalne, głupie i nieprzystające królowi, lecz w tamtych momentach był tak daleki mianu króla, jak tylko było to możliwe.
- Laurencie? - zagadnął miękko Damianos.
Laurent odsunął krzesło od biurka i spojrzał na wciąż zaspanego króla. Na brodzie akielończyka rozmazała się strużka śliny.
- Śpij dalej. Do świtu pozostało kilka godzin - odparł, starając się ukryć chrypę.
Damen zmarszczył brwi.
- Też powinieneś odpocząć.
- Muszę to skończyć.
- Rano skończymy. Chodź tutaj. Proszę.
Laurent przeklinał te duże, ciemne, ufne jak u psiaka oczy. Powoli wstał i zbliżył się do łóżka, ale kiedy już miał na nim usiąść, odkrył, że nie jest w stanie. Zacisnął usta i zamknął oczy.
To tylko mebel - powtarzał w myślach.
Dłoń Damena musnęła jego dłoń.
- Co się dzieje? - jego głos był poważny, chociaż łagodny.
Laurent pokręcił głową.
- Nic. Jestem tylko... zmęczony.
Damen splótł ich palce. Zdobione bransolety zabrzęczały, kiedy złoto zderzyło się ze złotem.
- Czy sny... - zaczął ostrożnie. - Czy sny stają się gorsze?
Laurent niemal wybuchnął śmiechem.
Jak można być tak mądrym i jednocześnie tak głupim, żeby zadawać podobne pytania i oczekiwać odpowiedzi?
Damen wiedział, że jej nie otrzyma. Gdyby Laurent chciał, już by mu powiedział, a jeśli kiedyś zechce, zrobi to w odpowiednim dla siebie czasie, na własnych warunkach.
- Czyli tak - westchnął.
Laurent pokręcił głową.
- Nie mówmy o tym. Jest już późno.
- Przed chwilą nie chciałeś spać.
- Zmieniłem zdanie.
Pewnym ruchem, usiadł na miękkim materacu, który ugiął się pod jego ciężarem. Rozsznurowanie oraz ściągnięcie butów i spodni zajęło kilka długich minut, podczas których wręcz czuł wbijające się w plecy spojrzenie Damena. W końcu pozostał w samej, luźnej koszuli i wślizgnął się pod przykrycie. Umięśnione ramię otoczyło go opiekuńczym uściskiem. Znajome ciepło rozlało się od czubka głowy po palce u stóp, pełznąc przyjemnym dreszczem wzdłuż kręgosłupa. Pozwolił ramionom się rozluźnić, ciału wtopić się bezwładnie w poduszki.
Nie rozmawiali i cieszył się, że Damen nie próbował naciskać. Nie miał teraz ochoty poruszać tematu, który mógłby sprawić, że jedyne, o czym będzie myślał to ucieczka. Jakkolwiek nie twierdziłby otwarcie, był zmęczony, a ciepłe łóżko korciło wizją przyjemnej drzemki, kiedy już na nim spoczął.
Wtulił się w ramię Damena i zamknął oczy. Miał nadzieję, że tej nocy koszmary nie powrócą, aczkolwiek wiedział, że jego nadzieje są próżne.
One zawsze wracały.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro