Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Great Day [Lams]

Sala tonęła w nastrojowym, ciepłym świetle, skrzypaczka i fortepianista grali wolny, spokojny utwór, w którego rytm kołysała się młoda para. Elegancko ubrani goście- mężczyźni we frakach lub mundurach i kobiety w wystawnych sukniach, obserwowali pierwszy taniec ze wzruszeniem. Ojciec panny młodej ukradkiem otarł oczy serwetką. Hercules starał się jak najciszej wydmuchać nos, Peggy drobne kropelki spływały po policzkach uniesionych przez szeroki uśmiech złożony z białych jak miesiąc w pełni ząbków, a Angelica zasłaniała dłonią usta, powstrzymując się od wybuchu emocji albo zasłaniając nieprzystająco dziecinny uśmiech.

Laurens zacisnął pięść na materiale wojskowych spodni. Kiedy Alexander poprawił dłoń na talii promiennie uśmiechniętej Elizy, wydawało mu się, że obcas jej buta nieco głośniej stuknął o parkiet niż wcześniej. Głośno jak huk armaty albo uderzenie młotka przybijającego wieko trumny. Przymknął na chwilę oczy i głęboko odetchnął. Był żołnierzem, potrafił nad sobą panować.

- Kochasz go, czyż nie?- zagadnął szeptem Lafayette.

- Co?- odpowiedział równie cicho, zmieszany John. Jego oddech lekko drżał.

- Znam cię dość długo. Nie jestem ślepy. Widzę, jak na niego patrzysz. Jak się wzdrygasz, gdy tylko przypadkiem cię dotknie, a potem udajesz, że nic się nie stało. Jak czytasz list od niego przed snem i chowasz go pod poduszkę, a w dzień nosisz schowany w podszewce marynarki na piersi... I jak się uśmiechasz, kiedy opowiada z szaleńczym zapałem o swoich pomysłach.

- Nawet nie żartuj. Musiało ci się coś przywidzieć. Jesteśmy tylko przyjaciółmi.

- Oczywiście, a ja jestem Maria Antonina- ironizował Lafayette.

- Możesz się przymknąć? - warknął John.

Odwrócił głowę od Francuza i podparł brodę. Nie miał ochoty na tę rozmowę. Nawet gdyby coś czuł do Alexa, a wcale tak nie było, nie w sposób, który insynuował Lafayette, Alex miał żonę, a nawet gdyby nie miał... To przekreśliłoby jego karierę na zawsze. Może John był chory, ale nie musiał zarażać tym samym Alexa. Gdyby tylko Marie Joseph był mniej uparty...

- Alex wie?

John przełknął ślinę.

- Nie... - Ledwo poruszył wargami.

Wtem wokół rozległy się gromkie brawa. John automatycznie włączył się w owacje. Peggy nie wytrzymała, zerwała się z miejsca i uściskała najpierw siostrę, potem Alexandra. Gdy brawa przycichły, John wstał i uniósł kieliszek. Nadszedł jego moment. Poczekał, aż wszyscy skierują na niego wzrok, po czym wszedł na stół i przybrał najbardziej przekonujący wyraz szczęścia, na jaki było go stać. Miał tylko nadzieję, że nie wygląda, jakby się krztusił. Uniósł kieliszek w geście toastu.

- Wznieśmy toast za Hamiltonów! Za rewolucję! Za przyszłość Ameryki!

Odpowiedziały mu uniesione w wyrazie aprobaty trunki i okrzyki:

- Toast! Toast!

Wypił z innymi, a wino jeszcze nigdy nie smakowało równie gorzko.

- A teraz- Znowu skupił na sobie uwagę tłumu. Już miał zacząć mowę, którą specjalnie napisał na uroczystość, ale jego wzrok o moment za długo zatrzymały się na twarzy Alexa. Język się poplątał, w piersi wezbrał szloch.- A teraz oddajmy głos naszej wspaniałej Angelice Schuyler!- dokończył nieskładnie.

Angelica wstała, podziękowała mu skinieniem głowy. Usiadł. Tym razem głowy gości zwróciły się w stronę najstarszej z sióstr. Wykorzystując sytuację, John wstał dyskretnie.

- Gdzie idziesz?- zapytał Lafayette.

- Muszę się przewietrzyć.

Wymknął się do ogrodu, a kiedy nabrał pewności, że nikt go nie zobaczy ani nie usłyszy, oparł się ciężko o pień starego dębu ukrytego za krzaczastym labiryntem i pozwolił łkaniu ujść spomiędzy pobladłych od kurczowego zaciskania warg. Miał wrażenie, że się dusi, przygnieciony przez bloki ołowiu. Gardło miał ściśnięte, chwiał się na nogach. Nawet gdy pierwszy raz huknęły strzały, a kule przeleciały mu nad głową, nie czuł się tak bezsilny. Coś w nim pękło z trzaskiem, a odłamki wraz ze słonymi łzami spłynęły strużkami po ni to bladych, ni zarumienionych policzkach. Zjechał po chropowatej korze drzewa, nie zważając na wystawny mundur i wbił paznokcie z ramiona. Płakał jak dziecko. Alex był szczęśliwy. Czy nie to się liczyło? John zawsze był tylko przyjacielem i nie powinien się łudzić, że wykaligrafowane kocham na kawałku wygniecionego papieru, który tak skrzętnie ukrywał, cokolwiek znaczy, poza normalnym, przyjacielskim pozdrowieniem. Gdyby Alex miał rodzeństwo, równie dobrze, mógłby tak zakończyć list do brata. Tak, to na pewno chory, skrzywiony umysł Johna próbował wtłoczyć w niego jadowitą, złudną nadzieję, że może Alex... że może, jakimś cudem Alex... Alex wie... i... i może, tak czysto hipotetycznie, też czuje... Nie, to tylko senne majaki. Musiał przestać bajdurzyć. Sam w siebie sączył truciznę.

Zasłonił usta dłonią. Gdyby ktoś go teraz zobaczył... Sam sobą gardził. Był taki słaby.

Alex kochał Elizę. Eliza kochała Alexa. Tworzyli dobry związek. To John chciał wynaturzenia, był wynaturzeniem. Powinien szukać sobie żony, bawić się na weselu przyjaciela, a on...

Wyrwane z furią źdźbła trawy, obsypały mu buty. Cichy jęk rozpaczy przerwał koncert cykad. Może po prostu powinien dać się zastrzelić. Wszystko byłoby prostsze i łatwiejsze.

Odetchnął urywanie. Powoli wspierając się na dębie, wstał i ciężkim ruchem otrzepał marynarkę.

Noc była ciemna, gwiazdy jasne, a księżyc wysoko nad ciemnym ogrodem i gwarną salą pełną śmiechu zdawał się drwić z ludzkiej naiwności- odległy, świetlisty, cichy obserwator ludzkiej niedoli.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro