Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Constellations [sheith]

Dedykuję TanjaWiseberg

Strzały padały z każdej strony. Trafienia fioletowych promieni paladyni odczuwali nawet w kokpitach. Wraki zderzały się z asteroidami i wybuchały, wyrzucając w kierunku walczących chmury ostrych odłamków, a mimo ich zatrważającej ilości statków imperium nie ubywało. Szwadrony myśliwców Galry zataczały coraz to węższe kręgi wokół czterech lwów. W innym miejscu tarcze zamku ledwo dawały radę odeprzeć ataki sześciu krążowników.

- Nie utrzymamy się dłużej! - krzyknął Coran przez komunikator. Pojedyncze panele tarczy migały, skrajnie nadwyrężone.

- Musimy się przedrzeć i uciec, bo będzie po nas!- Głos Allury przerywały piski i trzaski.

- Nie!- zaprotestował Shiro. - Keith tam jest!

- Tak mu nie pomożemy! Wycofujemy się, to rozkaz!- Allura z trudem utrzymywała kontrolę nad Zamkiem. Statek niekontrolowanie przechylał się na lewą burtę.

Shiro zacisnął pięści na sterownikach i przygryzł wargę, by nie powiedzieć czegoś, czego będzie potem żałować. Ostatecznie Księżniczka miała rację. Jego umysł zgadzał się z nią, ale serce wyrywało się do Keitha. Jeśli Galranie coś mu zrobili, jeśli skrzywdzili... Zapłacą za to. Zginą od własnej broni, którą mu lekkomyślnie dali.

Zielony Lew strzelił z pyska świetlistym, niebieskim promieniem. Z wnętrza trafionych statków wyrosły grube pnącza, zgniatając metal, jakby był z cienkiej bibuły. Miejsce zniszczonych jednostek, natychmiast zajęły kolejne.

- Jest ich za dużo!- Pidge brzmiała nieco panicznie.

Shiro się jej nie dziwił. Było źle, wręcz tragicznie- nie mogli stworzyć Voltrona, Keitha porwała galra i uwięziła wiele tygodni wcześniej, a kiedy wreszcie byli blisko jego odbicia, prawdopodobnie wszyscy zginął i...

Nie, muszą przeżyć i uratować Keitha.

Czarny Lew zamruczał. Konsola na prawo od głównych sterowników podświetliła się. Jej powierzchnia zafalowała. Shiro z niedowierzaniem patrzył, jak formuje się czarny przycisk nie większy niż opuszek palca na środku gładkiej, płaskiej płytki.

- Też to widzicie?- zapytał, ale odpowiedziały mu trzaski.

Wcisnął przycisk. Przez okropnie długą chwilę nic się nie działo, a potem krąg myśliwców znalazł się za Czarnym Lwem. Przed nim rozciągała się pusta droga do krążowników. Lew wyrwał się do przodu i przebił pyskiem przez poszycie statku.

Hangar świecił pustkami. Był ogromny. Na tyle wielki, by bez problemu pomieścić cztery szwadrony myśliwców, może więcej. Przy jedynym statku w hali trwała walka. Pod łapami Czerwonego Lwa ścierało się dwudziestu żołnierzy galry i...

Serce Shiro na moment stanęło.

Miecz przecinał powietrze raz za razem. Nawet z takiej odległości Shiro widział, że Keith przegrywa. Walczył jedną ręką, drugą przyciskając do boku. Porażka była kwestią czasu. Galra nie strzelali- pewnie dostali rozkaz, by pojmać go żywcem. Gdyby otworzyli ogień, Keith padłby po kilku sekundach.

Kilku żołnierzy odwróciło się i zaczęło strzelać do lwa. Czarny otworzył pysk. Shiro aktywował tarczę, jego bioniczna ręka rozjarzyła się oślepiająco. Pociski odbijały się od tarczy, dwa musnęły zbroję, nim padł pierwszy trup. Shiro zamachnął się i powalił kolejnego. Szedł do przodu jak demon, a Keith wykorzystał zaskoczenie galran i siekł ich od tyłu.

Paladyni spotkali się w połowie drogi, obaj umazani błękitnawą krwią. Shiro z ulgą przygarnął do siebie bladego, wychudzonego Keitha. Chłopak syknął boleśnie. Kolana się pod nim ugięły, miecz wypadł z ręki i brzęknął o podłogę.

- Co ci jest?- zapytał przerażony Takashi, pomagając mu oprzeć się o ścianę.

- To... nic... Teraz już nic...- wychrypiał chłopak, przyciskając wciąż dłoń do boku.

Rana mocno krwawiła, nie pozostawiając złudzeń. Keith wciągnął chrapliwie powietrze, zakasłał. Drobne kropelki czerwieni kontrastowały z białym, odrapanym napierśnikiem. Ścisnął lekko ludzką dłoń Shiro, który gorączkowo rozglądał się za czymś, czym można by zatamować krwawienie.

- Tu gdzieś musi być apteczka.- mruczał pod nosem.- Wytrzymaj, Keith. Zaraz... Zaraz wszystko będzie dobrze.

Keith pokręcił lekko głową.

- Za późno.

- Nie, nie! Wyleczymy cię. Wszystko będzie dobrze.

- Shiro...

- Nie mogę cię znowu stracić!- załkał Takashi.- Nie znowu!

Keith odetchnął drżąco. Ścisnął nieco mocniej dłoń Shiro. Ich oczy się spotkały. Keith wstrzymywał z trudem łzy. Wiedział, że kiedyś umrze, jak każda żywa istota i wydawało mu się, że jest na to gotowy. Stoczył już tyle bitew i tyle razy otarł się o płaszcz kostuchy- liczył, że powita ją jak starą przyjaciółkę, ale teraz po prostu się bał. Nie chciał, żeby Shiro przez niego płakał, nie chciał, żeby ich ostatnia chwila tak wyglądała. Nie chciał umierać.

Nie miał siły mówić, powieki były coraz cięższe, ręce i nogi powoli drętwiały. Czuł, że to koniec. Bo cóż innego? Było mu zimno, bolało, ale postarał się uśmiechnąć. Dla Shiro, do Shiro. Jego oczy były takie ładne, pełne gwiazd, szalonych, wirujących konstelacji. Był taki dobry, miły i przyjemnie ciepły, kiedy przytulał. Zasługiwał na szczęście... Żeby wiedział, że Keith nie żałuje ani jednej wspólnej chwili, że nie zamieniłby ich spotkania nawet na życie ojca. Że go kocha...

Minęła sekunda, dwie, trzy, dziesięć, minuta. Shiro zamknął niewidzące oczy Keitha. Kąciki ust martwego nastolatka wyginały się delikatnie ku górze.

...

Mijały tygodnie, a na pytanie, co się stało później, Shiro wciąż potrafił odpowiedzieć jedynie lakonicznym wzruszeniem ramion. Nie pamiętał. Według pozostałych wrócił do Czarnego Lwa i zasiał zniszczenie, które pomogło im uciec. Dalej nawet nie słuchał, co mówili.

Czuł pustkę, ból, rozpacz... Wszystko na raz i nic konkretnego zarazem. Gruba kotara odgradzała go od rzeczywistości. Był liderem, zawsze przede wszystkim troszczył się o innych, ale po ostatnim wyjściu z części szpitalnej coś w nim pękło. Przestał przejmować się czymkolwiek. Niech wojna niszczy sobie wszechświat, niech galranie podbijają planetę za planetą. Jego świat rozpadł się na kawałeczki i choć ten jeden raz miał ochotę zlekceważyć wyższe dobro i być człowiekiem. Wiedział, gdzie chce iść, co zrobić i chociaż postępował potwornie samolubnie, nie potrafił już inaczej. Paladyni dadzą sobie radę. Nie jest im potrzebny przywódca, który nie potrafi poradzić sobie z samym sobą. Znajdą zastępstwo... Przełknął ślinę.

- Cześć, Keith. Dawno się nie widzieliśmy.

Ciało w kriokomorze nie zmieniło się wiele, odkąd je tu przyniósł. Miało czystą twarz i włosy, pancerz nosił ślady walki, ale nie krwi. Keith nadal się uśmiechał w ten delikatny, senny sposób, jakby śniło mu się coś przyjemnego.

- Ja chyba... Nie miałem odwagi tu przyjść. Ale w końcu jestem.- Wziął głęboki oddech.- Przepraszam, że nie byłem dość szybki. Gdybym tylko przyleciał trochę wcześniej, gdybym nie pozwolił im cię zabrać wtedy...- Oparł czoło o zimną taflę komory.- Próbuję powiedzieć, że nie popełnię więcej tego błędu. Zaraz będziemy razem, wiesz?- Wyciągnął z kieszeni małe, białe pudełeczko.- Dwadzieścia powinno spokojnie starczyć...

Wysypał na dłoń garść tabletek. Spojrzał na nie, na spokojną twarz Keitha i z powrotem na tabletki. Starł z twarzy łzy. Jeszcze tylko chwila...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro