Wszystko się jakoś zaczyna.
“Cześć Candice,
mam nadzieję, że spędzasz te święta w sympatycznej atmosferze i wierz mi, naprawdę mi przykro, że wyszło… tak jak wyszło. Starałem się. Mocno. Ty też. Ale nam nie wyszło i to jest bardzo smutne, ale nie cofniemy czasu. Bo nam nie wyszło.
Życzę Ci wszystkiego dobrego,
A.”
Candice złożyła list i włożyła z powrotem do koperty, próbując jakoś opanować łzy napływające do oczu. Rytuał z wyciąganiem listu, czytaniem i chowaniem powtarzała od trzech dni, czyli od chwili w której Andy przyniósł jej ten nieszczęsny skrawek papieru i zostawił na blacie w kuchni, tuż obok ciastek zrobionych przez jego mamę.
Nie tak chciała spędzić pierwsze święta bez rodziców, nie tak je sobie wyobrażała i to naprawdę, naprawdę bolało. Chyba nawet trochę za mocno, bo skoro on potrafił ją zostawić w trzy dni przed Gwiazdką, prawdopodobnie jej nie kochał. Tak właśnie. Nie kochał jej. Nikt jej nie kocha, jest sama, kot pewnie też uciekł, bo wyczuł, że jego pani jest do luftu. A niech to szlag.
- Ja wiem, że są święta, ale mogłabyś patrzeć, gdzie łazisz – burknął jakiś facet, rzucając Candice piorunujące spojrzenie. Dziewczyna aż skuliła się w sobie i wymamrotała „przepraszam”, po czym szybko przeszła na drugą stronę ulicy.
Płatki śniegu zaczęły powoli wirować w powietrzu, wzbudzając ekstazę wśród dzieci wracających z lodowiska i Candice nie mogła nie dostrzec zmiany zachodzącej wśród przechodniów, którzy jakoś… zwalniali tempo i rozglądali się wokół siebie z iskierkami radości w oczach (a przynajmniej tak chciała myśleć Candice).
- It’s the most wonderful time of the year….
- Nie, wcale nie jest – pomyślała Candice, przewracając oczami, gdy uliczny grajek jak na zawołanie zaczął śpiewać jeszcze głośniej.
- It’s the happiest season of all!
- WCALE NIE – wrzasnęła dziewczyna, po czym puściła się biegiem przed siebie, chcąc uciec przed wszędobylską radością. Jasne, szukała iskierek szczęścia u innych, ale to były tylko iskierki, ciche, nieme iskierki, które nie rzucały swojej radości prosto w twarz Bogu ducha winnych starych panien.
O Boże, pomyślała Candice. Jestem starą panną. Zdziadziałą starą panną, która skończy w małym domku, szyjąc swetry dla kotów. A ja nie potrafię szyć, ani szydełkować, więc będę starą panną bez swetrów dla kotów, będę bezużyteczna dla społeczeństwa, będę, będę…
- Cześć, jeśli masz dzisiaj czas, wpadnij do ’76, gram mały koncert – powiedział jakiś nieznajomy, wciskając zamyślonej Candice ulotkę w dłoń i znikając w tłumie. Dziewczyna otrząsnęła się z letargu i spojrzała na skrawek papieru.
„Klub ’76 ma przyjemność zaprosić na zimowy koncert młodych talentów. Albo starszych talentów, ale młodszych stażem. Wiadomo, o co chodzi – nikt porządny nie gra w wigilię Bożego Narodzenia, taka jest prawda. Jeśli masz spędzić sam te święta, daj spokój, schowaj Love Actually do szafy i przyjdź popatrzeć na prawdziwych ludzi, których inni, równie prawdziwi ludzie, zostawili.”
- Zachęcające – mruknęła Candice, wciskając ulotkę do kieszeni. Śnieg padał coraz mocniej, ludzie przestali podziwiać cud natury i po prostu śpieszyli się do domów, do ciepłych, rodzinnych domów, pewnie mieli ciepłe, rodzinne kominki, przy których siadali i śpiewali kolędy i, i, i…
- Candice, weź się w garść. Idź do domu, zjedz kanapkę z kurczakiem i do spania. Wigilia to nic takiego. Gwiazdka też nie. Przeżyjesz, kurna – powiedziała dziewczyna sama do siebie, przeglądając się w swoim odbiciu sklepowej witryny.
- JEST MI TAK SMUTNO – zawyła Candice, opadając bezsilnie na poduszki, z których kilka godzin wcześniej ułożyła bezkształtny fort. – JESTEM SAMA.
- CHUJ MNIE TO, ZAMKNIJ TWARZ – odkrzyknął sąsiad z dołu, bębniąc jakimś młotkiem w rurę kaloryfera. Candice jęknęła w poduszkę i zaniosła się histerycznym płaczem, powodując tym samym kompletną dewastację makijażu, nad którym spędziła sporo czasu zanim wyszła z domu na Spacer Żałości.
- Chusteczka… - wycharczała między jednym spazmem płaczu a drugim, a gdy zauważyła, że nigdzie na podorędziu nie ma pięknej paczuszki z równie pięknymi, białymi szmatkami, podźwignęła się na łokciach, wstała i ruszyła do swojego palta, w którym na dziewięćdziesiąt dziewięć procent schowała jakąś zużytą chusteczkę.
- No dalej, przecież te kieszenie mają góra dziesięć centymetrów… - mamrotała Candice, przetrzepując płaszcz. W końcu jej palce napotkały coś, co od biedy mogło służyć za chusteczkę i gdyby nie to, że Candice nie dmucha nosa w byle co, pewnie wszystko potoczyłoby się inaczej.
„Klub ’76 ma przyjemność zaprosić…”
- O, pieprzyć to – stwierdziła Candice i z niemal bojowym nastawieniem ruszyła do łazienki, by doprowadzić się do jako-takiego porządku.
- O, pieprzyć to – wyjąkała Candice, gdy po raz ósmy przeszła wzdłuż i wszerz ulicę podaną na ulotce, jednak nijak nie mogła odnaleźć klubu, o którym była mowa. Chuchając w dłonie i tupiąc w miejscu, Candice rozejrzała się wokół, próbując dostrzec chociaż najmniejszą oznakę życia, to jest, oznakę życia która nie byłaby kotem wyżerającym resztki tuńczyka ze starej puszki.
- Szukasz ’76? – zagadnął jakiś chłopak, uśmiechając się do zaróżowionej – od mrozu – Candice. – Jeśli tak, to możemy sobie pomóc.
- Pomóc? – Candice uniosła brew, nie bardzo rozumiejąc, co nieznajomy ma na myśli, albo raczej, mając nadzieję, że nieznajomy nie ma na myśli nic idiotycznego.
- Tak. To koncert dla… „przegrywów” życiowych, jak to mówią. Więc moglibyśmy położyć temu stereotypowi kres – stwierdził chłopak, uśmiechając się jeszcze szerzej. – Jestem Ashton, tak przy okazji.
- Candice. – Dziewczyna uścisnęła wyciągniętą dłoń, nadal nie rozumiejąc intencji Ashtona. O co, do jasnej Anielki, mu chodzi?
- Widzę, że nadal nie wiesz, co mam na myśli – roześmiał się Ashton, jakby czytając Candice w myślach. – Proponuję, żebyśmy weszli tam razem, jako para przegrywów, której raz w życiu coś wyszło.
- Och. Czyli…
- To nic zbereźnego, wierz mi, chodzi tylko o wejście i pobyt w środku. Klub jest dość… specyficzny, ciemny i ponury, chociaż Mike powiesił ze trzy metry lampek wokół baru. Jednak nadal to miejsce przypomina cmentarzysko szczęścia – stwierdził filozoficznie Ashton, powodując u Candice cichy chichot. Chłopak pokręcił głową i skinął w stronę ciasnej uliczki.
- Jak wejdziesz, to zrozumiesz. Zapraszam.
Candice rozchmurzyła się całkowicie, gdy znalazła się w środku lokalu i poczuła zapach grzańca z pomarańczami. Rozejrzała się po pomieszczeniu w poszukiwaniu wolnego miejsca, albo inaczej, dwóch wolnych miejsc, które byłyby jednocześnie blisko sceny i wystarczająco daleko, by można było porozmawiać.
- Może usiądziemy… Och. – Candice odwróciła się do swojego towarzysza, by zapytać go o zdanie, jednak gdy spojrzała za siebie, zobaczyła tylko kolejnych gości, po Ashtonie nie było ani śladu.
- No tak. Przegryw życiowy, jak mogłabym zapomnieć – wymamrotała dziewczyna, ściągając szalik i wzdychając ciężko. W końcu usiadła przy jednoosobowym stoliku schowanym w kącie sali, zamówiła największy kubek herbaty, jakim dysponował lokal – dziwna sprawa, ochota na grzańca zniknęła – i po prostu odpłynęła. Pierwszy wykonawca wszedł na scenę, z której popłynęły dźwięki fortepianu i nieco chrapliwego głosu wokalisty, który przejmująco śpiewał o samotnych świętach z dala od domu.
Candice stwierdziła, że piosenka była piękna.
Później na scenę wyszło trio, które wzbudziło w – prawdopodobnie - stałych bywalcach klubu niebywały entuzjazm. Owe trio nieco orzeźwiło zastygłą atmosferę klubu i nagle Candice przestała się wszystkim przejmować; po prostu zasłuchała się w muzyce, delikatnie kołysała, by w końcu zsunąć z nóg męczące kozaki i podkurczyć nogi tak, by niemal całym ciałem schować się w fotelu.
Czas mijał, herbata znikała – po drugim kubku Candice przestała liczyć, ile już wypiła, poza tym, potem prosiła o herbatę z prądem, więc jej kłopoty z matematyką stały się jak najbardziej zrozumiałe – a muzyka nie przestawała czarować. Jednak wszystko ma swój kres i w końcu na scenie zjawił się Mike, właściciel klubu.
- Dziękuję wszystkim gościom, którzy zdecydowali się spędzić ten wieczór w towarzystwie młodych… - tutaj chrząknął osiemdziesięciolatek, który uraczył zebranych przyśpiewką o skarpetkach z bałwankami – i starszych nieco talentów. Teraz czas na ostatniego wykonawcę, po którego występie zamykamy, rzecz jasna, nie od razu, ale wolałem państwa przygotować. Ashton?
Candice podniosła głowę i spojrzała na chłopaka siadającego przy fortepianie, do którego dołączył jeszcze jeden, nieco wyższy i szerszy w barkach, dzierżący w dłoni trąbkę. Dziewczyna spojrzała na Ashtona, który chyba szukał jej wzrokiem, bo gdy uchwycił jej spojrzenie, uśmiechnął się półgębkiem i zaczął grać.
- I don't want much for Christmas, you could lose hate and I'd be blissful, make all the madness disappear. That's it for what I wish. No diamond-studded gifts, I really don't want much this year but love.
Tylko prolog będzie taki długi. To tak dla Waszej wiadomości, cytrynowe dropsiki. Och, i hashtag dla jakichkolwiek moich opowiadań to #pysiapisze. I tak nikt go nie użyje, ale co tam, wymyślić sobie hasztag mogę. Od czegoś jestem na studiach.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro