2. Fox
Mam miękkie serduszko, więc łapcie też dwójeczkę! <3
#unbreakmeLS
____________________________________
Pierwszy trening w nowym semestrze tak bardzo daje mi w kość, że po prysznicu mam ochotę jedynie zamówić jakieś żarcie do domu i się położyć.
Moi kumple mają niestety inne plany, w które usilnie próbują mnie włączyć. Najwyraźniej rozpiera ich energia i chcą ją jakoś wyładować. Kiedy wychodzimy razem z szatni, myślę jedynie o słowach trenera — jako świeżo mianowany kapitan drużyny czuję się cholernie odpowiedzialny za wszystkich — natomiast moi kumple sprawdzają coś w telefonach i rżą na całego. Nawet nie zwracam na to uwagi, póki jeden z nich nie odzywa się bezpośrednio do mnie:
— ABE! — Haze Connors używa tej głupiej ksywki pochodzącej od mojego nazwiska, machając mi przez twarzą wytatuowaną łapą, aż nie mam innego wyjścia, jak tylko na niego spojrzeć. — Słyszałeś w ogóle, o czym mówimy? Widziałeś, że TAY znowu obrabia ci dupę?
Jeeezu. Kogo to w ogóle obchodzi?
— Wykazujecie niezdrowe zainteresowanie jakimś głupim plotkarskim profilem na Twitterze — oznajmiam stanowczo, poprawiając paski plecaka. — Zajmijcie się lepiej grą. Haze, byłeś dzisiaj tak powolny, że nawet moja babcia by cię dogoniła.
Connors tylko przewraca oczami.
— Może to po niej tak szybko biegasz...
— Ona chodzi z balkonikiem, Haze — przerywam mu z naciskiem. — Z balkonikiem. A i tak byłaby szybsza od ciebie.
Moi dwaj pozostali kumple rechoczą. Ten pewny siebie palant Haze jest doskonałym celem naszych złośliwych uwag.
— No dobra, idziemy do baru? — proponuje Santiago, najspokojniejszy z naszej paczki. — Mają happy hour...
— Żadnych drinków — przerywam mu stanowczo. — Słyszeliście, co mówił trener? Mamy trzymać dietę. Mieszkam z dwoma z was, więc zamierzam tego dopilnować.
Wszyscy trzej zgodnie wzdychają, z cierpieniem wymalowanym na twarzach.
— Odkąd zostałeś kapitanem drużyny, wyhodowałeś sobie kij w dupie, Abe — stwierdza Haze. — Musisz nauczyć się odpuszczać.
Na pewno, kurwa, nie.
Wychodzimy na zewnątrz, gdzie zdążyło się już ściemnić. Wkładam ręce do kieszeni kurtki i rozglądam się za moim samochodem. Zamierzam o sensownej godzinie doprowadzić do domu nie tylko siebie, ale także moich kumpli. Traktuję słowa trenera bardzo poważnie i nie zamierzam ryzykować jego gniewu, gdybyśmy pojawili się jutro na porannym treningu z kacem. Zamierzam dopilnować, żeby ten sezon poszedł nam jak z płatka, zwłaszcza że mamy naprawdę dobrą drużynę. Jeśli nie awansujemy do play-offów, to tylko dlatego, że ktoś po drodze zrobi coś bardzo głupiego.
To jednak równocześnie oznacza, że nie mogę zostawić kumpli samych. Beze mnie pewnie natychmiast znaleźliby sobie jakieś miejsce, do którego nie powinni iść. Teraz to ja wzdycham. Czy naprawdę muszę się martwić bandą dwudziestolatków, niepotrafiących zachowywać się jak dorośli?
Niestety. Przyjąłem na siebie tę rolę, zgadzając się na zostanie pieprzonym kapitanem drużyny.
— Możemy iść coś zjeść — decyduję. — Ale potem wracamy do domu. Jutro rano trening, więc musimy się wyspać.
Wszyscy trzej oczywiście marudzą, ale nie jest to nic, do czego bym nie przywykł. Ponieważ we trzech mieszkamy razem, Devon Scott i Haze wsiadają do mojego samochodu, którym przyjechaliśmy wspólnie, a Santiago jedzie sam za nami. Pewnie spodziewają się, że zabiorę nas na burgery do The Break, ale zamierzam pilnować ich trzeźwości, więc mam inne plany. Kieruję się ulicą na północ zamiast na południe, przy czym postanawiam ich zagadać, żeby niczego nie zauważyli.
— To o czym napisał TAY? — pytam od niechcenia.
Truth About Yarrow to profil na Twitterze, który od roku nie daje spokoju większości społeczeństwa naszej uczelni. Zapytani, pewnie powiedzieliby, że dlatego, iż publikuje różne często skandaliczne plotki o studentach, a nawet czasami o wykładowcach, ja jednak sądzę, że chodzi przede wszystkim o anonimowość. Nikt nie wie, jakim cudem TAY zbiera te wszystkie informacje, równocześnie samemu pozostając nieodkrytym. Zwłaszcza że czasami publikuje na swoim profilu sekrety, których zainteresowani naprawdę nie chcieliby podawać do wiadomości publicznej.
— Że spotykasz się z Meghan — informuje Haze. Parskam śmiechem. — Myli się? TAY nigdy się nie myli.
— Spotykałem się z Meghan — przyznaję. — Widzieliśmy się jakieś dwa razy. Za drugim było nudno, więc trzeciego nie będzie.
— A ona o tym wie? — pyta Devon, a Haze w tym samym momencie wtrąca:
— A co, za pierwszym razem dowiedziałeś się wszystkiego?
Owszem. Cheerleaderki w rodzaju Meghan nie są trudne do przejrzenia. Wystarczy zdjąć z nich ciuchy i właściwie już wszystko o nich wiadomo. Meghan nie ukrywała, że zależy jej tylko na moim fiucie i pozycji najpopularniejszego faceta na kampusie. Zgodziłem się na drugie spotkanie jedynie dlatego, że potwornie się nudziłem.
— Nie jestem zainteresowany kontynuowaniem znajomości z Meghan — odpowiadam wykrętnie. — Więc niech lepiej TAY zaktualizuje informacje, bo jest do tyłu. Znowu.
— Trudno, żeby ktokolwiek nadążył za twoimi podbojami — zauważa z przekąsem Devon.
— I to jest ekstra! — Haze z tylnego siedzenia uderza mnie w ramię pięścią. — Czyli co, znowu jesteś wolny? Ruszamy w weekend na łowy? W siedzibie bractwa jest impreza.
Kiwam głową. Po to mamy weekend, żeby trochę się rozerwać po trudnym tygodniu, ale lepiej, żeby nie przesadzili z zabawą, bo inaczej osobiście im wpierdolę.
Plusem imprez w domu bractwa jest fakt, że można tam przebierać w atrakcyjnych, chętnych laskach. To właśnie zamierzam robić w weekend. W tygodniu mogę być odpowiedzialnym kapitanem drużyny, ale sobota będzie należała do mnie. Wyrwanie jakiejś chętnej fanki nie powinno stanowić problemu.
— Pewnie — odpowiadam i tylko tyle zdążam powiedzieć, zanim Haze orientuje się, dokąd właśnie dojeżdżamy.
— Kurwa, człowieku, tutaj będziemy jedli?!
Zatrzymuję się na parkingu pod kawiarnią i barem mlecznym, znajdującym się w parterowym budynku przy głównej ulicy biegnącej przez kampus. Można tutaj zjeść tak samo jak wszędzie, ale o tej porze raczej będzie tu spokojnie. No i na pewno nie kupimy w tym miejscu alkoholu. Zapewne głównie to przeszkadza Haze'owi.
Wysiadam z samochodu i chowam kluczyki do kieszeni kurtki. Spoglądam na kumpli, prowokująco unosząc brew. Doskonale wiedzą, że jeśli chcieliby zmienić lokal, musieliby iść do niego pieszo, bo to ja ich tu przywiozłem, więc szybko przestają narzekać. Na szczęście Santiago, który wkrótce zatrzymuje się swoim samochodem obok nas, jest po mojej stronie. Może dlatego, że wygląda na równie zmęczonego co ja.
Wchodzimy do środka. W pierwszej chwili oślepia mnie blask jarzeniówek, mrużę więc oczy i rozglądam się dookoła. Na cały lokal zajętych jest zaledwie kilka stolików. Pod ścianami znajdują się boksy z szerokimi, skórzanymi siedzeniami, kierujemy się więc do jednego z nich. Siadamy i zaczynamy przeglądać zostawione na stoliku menu.
— Co za kaplica — mamrocze pod nosem Haze. — Mogliśmy iść do The Break, tam przynajmniej coś by się działo. Jakaś muzyczka, laseczki przy barze...
Tak. Tego się właśnie obawiam.
— Przestań jęczeć — nakazuję mu. — Zabawisz się w weekend. Teraz żryj i idź spać. Jutro rano trening.
— Niedługo ten kij w dupie wyjdzie ci gardłem — mamrocze.
Nie podejmuję zaczepki. Wiem, że jeszcze rok temu byłem zdecydowanie bardziej imprezowy i całkowicie zasłużyłem sobie na miano największego gracza na uczelni. I wcale nie chodzi mi w tej chwili o futbol.
Co nie oznacza, że teraz, gdy zostałem kapitanem drużyny i muszę zachowywać się odpowiedzialnie, zamierzam odpuścić podboje. Skąd. Laski nadal bardzo mnie interesują. Nie chcę jednak, by kolidowały z treningami i meczami — futbol jest najważniejszy, jeśli chcę na wiosnę wziąć udział w drafcie. Dziewczyny są dobre na chwilę, sport zostanie ze mną na kolejne lata.
Spoglądam na kumpli. Żaden z nich do końca mnie nie rozumie, bo żaden nie traktuje gry tak poważnie jak ja. Dla Devona to faza — facet jest kujonem i pewnie skończy prawo albo jakiś inny równie nudny kierunek, po czym pójdzie w ślady dzianych rodziców. Haze lubi futbol, ale głównie dlatego, że jest kontaktowy i dzięki temu może się wyładować na boisku zamiast gdzie indziej. Santiago po prostu potrzebuje kasy, a stypendium sportowe było dla niego najłatwiejszym do zdobycia. Żaden z nich nie kocha futbolu tak jak ja.
Nic dziwnego, że to mnie trener wybrał na kapitana drużyny.
W końcu podchodzi do nas kelnerka i zaczyna zbierać zamówienia. Wzrok nadal mam utkwiony w karcie, więc w pierwszej chwili zupełnie nie zwracam uwagi na to, co dzieje się dookoła mnie. W końcu dobiega mnie jednak rozbawiony głos Haze'a:
— A ty jesteś w menu?
Podnoszę głowę i piorunuję go spojrzeniem. Ten nadal wgapia się w kelnerkę, więc cały mój wysiłek idzie na marne. Przechylam się nieco i kopię go pod stołem, aż syczy z bólu.
— Chcesz mi złamać nogę, idioto? — pyta ze złością.
Pokazuję mu środkowy palec.
— Nie jęcz, jakbyś był z gówna ulepiony — odpowiadam. — I zachowuj się.
Dopiero wtedy zerkam na obsługującą nas kelnerkę.
Jest w niej coś takiego, przez co właściwie nie dziwię się Haze'owi, że do niej zagadał (choć to nie sprawia, że przestanę uważać go za debila). Ciemnorude włosy związała w wysoki kucyk, ma ładne i delikatne rysy twarzy, gładką, jasną skórę i wielkie bursztynowe oczy. Jej strój wydaje się nieco workowaty, ale założę się, że ma niezłą figurę. Jest niewysoka i filigranowa — a to wszystko sprawia, że dokładnie pasuje do typu dziewczyn, jakie lubi Haze.
To jednak nadal nie daje mu prawa do zwracania się do niej w taki sposób.
— Przepraszam za kolegę — mówię, nadaremnie szukając na jej piersi plakietki z imieniem. — Mieliśmy wcześniej trening i chyba za mocno mu przyłożyłem. To może być wstrząśnienie mózgu.
Uśmiecham się do niej, ale ona pozostaje poważna. W ręce kurczowo ściska notatnik i długopis.
— Spoko, nic się nie stało — mamrocze. — Więc co zamawiacie? Mogę polecić...
— Studiujesz w Yarrow, nie? — przerywam jej.
Dziewczyna wydaje mi się jakaś znajoma, ale nie potrafię jej właściwie umiejscowić. Gdy spogląda na mnie tymi bursztynowymi oczami, coś dziwnego dzieje się z moim żołądkiem. Odpowiadam jej najlepszym z moich uśmiechów, który jednak zdaje się nie robić na niej wrażenia. Nie wie, kim jestem? Wydawało mi się, że w Yarrow znają mnie wszyscy, ale może po prostu sportowcy jakimś cudem jej nie kręcą.
— Tak, studiuję — odpowiada krótko. — Zamawiacie coś czy nie?
Niegrzeczna. Lubię takie.
Choć zazwyczaj w innym kontekście.
— Jestem Fox — mówię, wyciągając do niej rękę. — A ty jak masz na imię, ruda?
Dziewczyna się krzywi i ignoruje moją dłoń. Coś takiego.
Devon po drugiej stronie stolika parska śmiechem. Choć mu się nie dziwię, bo muszę w tej chwili wyglądać bardzo głupio, i tak piorunuję go spojrzeniem. Natychmiast się zamyka. Haze uderza go łokciem między żebra.
Kelnerka tymczasem wyraźnie traci cierpliwość.
— Dam wam jeszcze chwilę — oznajmia. — Wrócę, kiedy się namyślicie.
Odwraca się, a jej kucyk kołysze się na boki. Wychylam się z boksu i chwytam ją za nadgarstek, żeby przyciągnąć ją z powrotem. Doskonale wiem, co chcę zjeść, i nie będę czekał na zamówienie przez kolejne minuty tylko dlatego, że dziewczyna nie potrafi znieść kilku głupich żartów.
Ona tymczasem syczy i wyrywa rękę, jakby mój dotyk parzył czy coś. Przyciąga ją do siebie i spogląda na mnie ze złością, która sprawia, że jej bursztynowe oczy pięknie błyszczą.
— Nie dotykaj mnie — cedzi.
O kurczę.
Unoszę dłonie, pokazując, że nie miałem złych zamiarów, ale to nie wydaje się jej uspokajać. Jest spięta i wyraźnie niezadowolona. Rany, do tej pory żadna kobieta nie narzekała, gdy jej dotykałem! Rozumiem, że nie zapytałem o pozwolenie, ale przecież nie złapałem jej za tyłek. Laska stanowczo przesadza.
— Sorry — rzucam. — Chciałem tylko, żebyś zaczekała. Ja jestem gotowy z moim zamówieniem.
— Świetnie — odpowiada, unosząc notatnik przed siebie niczym tarczę. — Nie można było tak od razu?
Jezu. Jeśli według moich kumpli ja mam kij w dupie, to co ma ona? Pieprzony słup telegraficzny?
Spoglądam po chłopakach, niemo pokazując im, żeby decydowali, co chcą zjeść. Sam zamawiam żeberka i lemoniadę, po czym wracam do przyglądania się dziewczynie. Skrupulatnie zapisuje nasze zamówienia, a potem odchodzi, nie poświęcając mi więcej ani jednego spojrzenia. Kiedy zerkam za nią, gdy wchodzi za ladę i znika na zapleczu, dochodzę do wniosku, że chyba mam problem.
Nie interesuje mnie już szukanie dziewczyny na jedną noc podczas sobotniej imprezy. One są zdecydowanie zbyt łatwe i zbyt proste, a zaciągnięcie ich do łóżka zajmuje mi zazwyczaj jakieś pięć minut. Jestem pewien, że ruda będzie stanowiła dużo większe wyzwanie.
Może czas się trochę zabawić.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro