Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Umieram po raz ostatni

Nawet nie wiem, od czego to się zaczęło. Może właśnie od tych drobnych rzeczy? 

Stłuczona szklanka, która rozbiła się na setki ostrych jak brzytwa kawałków, które tylko czekały, żeby rozciąć skórę palców i dłoni, albo wbić się w nieodzianą w kapeć piętę.

Spóźniony autobus, właśnie… Nie dość, że spóźniony to jeszcze rozklekotany gruchot. Obrzydliwa puszka pełna śmierdzących, spoconych ludzi, bijących się o te zakurzone, lepkie siedzenia ubrane w pokrowce nie zmieniane od nowości, przesiąknięte stęchłym powietrzem, które ciężko otulało każdego ze współpasażerów w tym nieklimatyzowanym pomieszczeniu. Popsute awokado, ta odrobina luksusu, na którą chcę sobie pozwolić raz w miesiącu, żeby pochwalić się przed znajomymi że jestem fit i na czasie, wmuszając w siebie tosta z tą zieloną breją, która zbrązowiała zanim w ogóle zdążyłam donieść owoc ze sklepu do własnej lodówki. 

I co jeszcze? A tak, zacięta drukarka, to przeklęte ustrojstwo, wymyślone przez samego Szatana, które pożera papier i odmawia współpracy za każdym razem, kiedy jest mi niezbędne. Gdy dzwonię po informatyka po pomoc, ta przeklęta maszyna cudownie naprawia się, a typ patrzy na mnie jak na idiotkę, bo pewnie nie spróbowałam najpierw "wyłączyć i włączyć urządzenia". Baba w końcu, nie? A do tego blondynka. No ale zaciskam zęby i głupio się uśmiecham, a on to łyka, bo przecież mu za to płacą.

I oczywiście na koniec musiał mi upaść na kafelki telefon, który dopiero spłaciłam. Nie muszę chyba wspominać, że całą szybkę (pomimo szkła hartowanego) pokrył pajączek, a dotyk zaczął działać wybiórczo. Czyli praktycznie w ogóle. 

Błahostki, prawda? 

No ale w końcu wybiła szesnasta, więc uczciwie mogę odbić kartę, sygnalizując koniec pracy i beztrosko wrócić do domu. Co z tego, że przez cały dzień świeciło słońce, a zaczęło lać jak z cebra, gdy tylko postawiłam nogę poza budynkiem fabryki? Co z tego że taka pogoda ma być przez cały weekend? Co z tego, że jakiś stary babsztyl położył swoją "zmęczoną" torebkę na siedzeniu obok, zajmując dwa miejsca mimo że zapłacił za jeden bilet, a ja ledwo stoję na nogach? Co z tego, że jakiś wariat poczuł się zbyt pewnie w swoim kupionym przez tatusia BMW i przekraczając trzykrotnie dozwoloną prędkość spowodował wypadek śmiertelny, w którym oczywiście nie ucierpiał on, a jakiś bogu ducha winny kierowca, który całe życie przestrzegał przepisów drogowych? Kto by się przejmował tym, że teraz pół miasta stoi w gigantycznym korku, kiedy drogowcy usiłują uprzątnąć spowodowany przez niego karambol?

 No i co z tego? 

W końcu nic na to nie mogę poradzić. Mogę za to zagryźć jeszcze mocniej zęby, wytrzymać jeszcze trochę, aż w końcu znajdę się w domu, w swoim małym azylu. Jeszcze tylko trochę… 

I po dwóch godzinach nareszcie udaje mi się dotrzeć do celu. Przekręcając kluczyk w zamku powinnam czuć ulgę, ale z jakiegoś powodu jestem zaniepokojona. Uczucie to kotłowało się w głębi mojego brzucha już od jakiegoś czasu, lecz zwróciłam na nie uwagę dopiero w miejscu, które powinno być moim schronieniem. A może to odcięcie od bodźców zewnętrznych sprawiło, że w końcu sygnały z wnętrza mojego ciała stały się zauważalne? A może mimowolnie nie dopuszczałam tego do świadomości, bo wiedziałam, że strach nie pozwoli mi przeżyć tego dnia, jako przykładny obywatel, sumienny pracownik, czy osobnik płci żeńskiej, bez symptomów napięcia przedmiesiączkowego i typowej dla naszego podgatunku histerii? 

Teraz strach zacisnął gwałtownie supeł z moich wnętrzności, a mi przeszło przez myśl, że mogę nie zdążyć do toalety, bo kluczyk w zamku się znowu zaciął. Tak, jeszcze pośmiewiska przed sąsiadami dzisiaj nie było… 

Ściskając z całych sił pośladki, szarpię się z zamkiem, a nadchodzące falami gorąco sprawia, że przez chwilę wydaje mi się, iż jestem na pustyni. Z tą myślą przychodzi suchość w gardle i pragnienie tak potworne, jakbym przez tydzień nie miała wody w ustach. W końcu jednak zamek ustępuje, a ja wpadam do środka na twarz, zapominając przy tym wszystkim, że drzwi przecież otwierają się do wewnątrz. 

Z bardzo brzydkim przekleństwem na ustach podnoszę się pospiesznie na kolana i zamieram w pół ruchu, bo widzę przed sobą powód mojego strachu. I nagle wracają do mnie wszystkie wspomnienia. Wspomnienia moich poprzednich śmierci. 

Chcę krzyczeć. Chcę płakać, kopać, szarpać się, przeklinać i złorzeczyć, ale z mojego gardła wydobywa się tylko cichy pisk. Dźwięk ten mrozi mi krew w żyłach, a przez myśl przechodzi mi, że może gdybym była cicho, to by mnie nie zauważył. Myśl ta jednak bardzo szybko ulatuje w przestrzeń. Przecież, gdyby cisza mogła mnie uratować, nie umierała bym tak często. 

Im bardziej się boję, tym cień staje się wyraźniejszy. Nabiera ludzkich kształtów. Uśmiecha się moimi ustami, które są pełniejsze i jędrniejsze. W policzkach ma te urocze dołeczki, którymi zachwycały się wszystkie ciotki, gdy byłam mała. Tarmosiłyje bezceremonialnie za każdym razem, gdy pojawiałam się w polu widzenia, jakby ktoś dał im prawo naruszać moją przestrzeń osobistą, tylko dlatego że byłam mała i urocza. Cień będący mną ale nie-mną bezbłędnie odczytuje moje myśli i swoimi zgrabnymi palcami uzbrojonymi w starannie wypielęgnowane paznokcie rozciąga zmęczoną i popękaną skórę mojej twarzy. Gdy tylko mnie dotyka, przez moje ciało przechodzi dreszcz. Porażenie prądem, które wprawia ciało w konwulsje. Walczę z nimi, nie chcąc okazywać słabości przed moim największym wrogiem, ale ciało mnie nie słucha. Kiedy zapanuje nad nogą, ręka drga ze zdwojoną siłą. Gdy dłoń zaciskam w sztywny, kurczowy uścisk, plecy wyginają się w łuk, którego nie powstydziłaby się najbardziej wygimnastykowana akrobatka. 

I nagle przypominam sobie, że muszę do toalety, ale moje ciało mnie już nie słucha. Nie potrafię się ruszyć, chociaż bardzo chcę. Trochę, jakbym patrzyła na siebie z boku, choć wciąż odczuwała wszystkie nieprzyjemne rzeczy, którymi raczył mnie stojący naprzeciwko potwór. Brak kontroli jest najgorszy. To etap, w którym już nie mogę sama się uratować. Jestem zamknięta we własnym umyśle, czekając na nadchodzące tortury. 

Potwór uśmiecha się promieniście moimi ustami. Jest piękny. Idealny. Jego skóra jest różowa i zdrowa, gdy moje własne odbicie prezentuje się blado, a głębokie cienie pod oczami potęgują tylko trupi efekt. 

- W końcu jesteś tylko chodzącym trupem - szepcze do mnie, a ja wiem, że ma rację. Każdy dzień jest taki sam. Szary, pełen niczego. 

Gdy uświadamiam sobie tą niezaprzeczalną prawdę udaje mi się wrócić do ciała, ale tylko po to, by poczuć jak w szaleńczym tempie galopuje moje serce. Zaczyna brakować mi tchu. Jakby ktoś wypompował całe powietrze z otoczenia, porzucając mnie niczym bezbronną rybę na brzegu rzeki. Tak też się czuję i tak też muszę wyglądać, walcząc o każdy oddech, krótkimi, płytkimi i urywanymi wdechami. 

Umieram. Znowu. A potwór nabiera coraz to wyraźniejszych cech. Jego ciało jest gibkie i umięśnione. Bez żadnego grama tłuszczu, cellulitu czy rozstępów. Moje nigdy takie doskonałe nie będzie. Nie mam ani czasu ani siły by chodzić na fitness czy basen, a te wszystkie drogie zabiegi i kosmetyki są poza moim zasięgiem finansowym. Mimo to patrzę na nie-siebie z zazdrością, co powoduje jeszcze większy ból w klatce piersiowej. Dlaczego ona ma to, o czym zawsze marzyłam? 

- Bo jesteś leniwym grubasem, który zajada swoje smutki, zamiast wziąć się za siebie - zaśmiał się potwór milionami głosów, które ignorowałam, słysząc codziennie za swoimi plecami. 

Do oczu napłynęły mi łzy. Jestem do niczego. I dobrze o tym wiem. Żaden potwór nie musiał mi o tym przypominać. Mimo to bolało. Tak bardzo bolało. Obraz przed oczami zaczął mi się zamazywać, a przedpokój wirować wokół własnej osi. Dzisiejszy obiad zrobił salto w żołądku i wyskoczył prosto do gardła, usiłując wyrwać się na zewnątrz. 

- No co ty? Tak szybko się poddajesz? - szeptał mi do ucha. - Weź się w garść. Ogarnij się, co? Przecież nic ci się nie dzieje. No nie psuj zabawy. Ja się dopiero rozkręcam. 

Ale ja już nie mam siły. Jej słowa wbijają się w moje serce niczym trujące ciernie. Raz za razem. 

Umieram.

Po raz kolejny, co wcale nie sprawia, że jest mi łatwiej. Boję się. Oczywiście, że się boję. Strach przed śmiercią jest przecież czymś naturalnym, prawda? Powinnam się bać. Ale czy aby na pewno? Może tym razem umrę tak definitywnie i moja historia skończy się tu i teraz? Nie będzie cierpienia, zazdrości, nie będzie błahostek, autobusu, pracy i głośników za plecami. Nie będzie mnie. 

Gdy ta myśl do mnie dotarła, gdy przeszyła całe moje jestestwo nie poczułam spokoju. Zdziwiona tym odkryciem zaczęłam się jeszcze bardziej bać, uświadamiając sobie, że wcale nie chce umierać. Ale dlaczego? 

Ciepłe łzy tworzące strugi na mojej twarzy wróciły mi czucie. Podniosłam wzrok na stojącego nade mną potwora, który był mną, ale nienawidził tej części mnie, którą byłam ja. I ja nienawidziłam potwora. No bo jak można kochać monstrum, które zabijało mnie za każdym razem, gdy miałam gorszy dzień? 

Wtedy dotarł do mnie dźwięk, którego się nie spodziewałam. Sądząc po minie potwora, ona też nie. Z jej warg dalej sączył się jad. Nawet bardziej zajadle niż chwilę temu, ale mnie otuliła magiczna tarcza silnych ramion dających ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Głęboki, wibrujący w powietrzu głos jakoś mnie uspokajał. Liczył ze mną wdechy, zapewniając, że nic złego mnie nie spotka. 

Dotarło do mnie dlaczego nie chce umierać. Dlaczego nie warto umierać. Pochwyciłam wzrok potwora, którego sylwetka zaczęła już blednąć i odzyskując panowanie nad swoim ciałem wyszeptałam:

- On ciebie też kocha. 

Wiedziałam, że to prawda, ale ta druga ja też musiała w to uwierzyć i zaakceptować siebie taką, jaką jest. Prawdziwą. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro