Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Epilog


– Jechać z tobą? – troskliwy ton opadł przyjemnie tuż przy szyi. Ciepłe ręce oplotły mnie w talii, przyciągając zaborczo do męskiego torsu, przez co wypuściłam garnek z dłoni, który z łoskotem odbił się w zlewie. Przewróciłam z politowaniem oczami, a powietrze ze świstem uciekło spomiędzy warg.

– Nie – zaprzeczyłam krótko. – Wojtek, jest okej – parsknęłam, wyswobadzając się uparcie z jego objęć. Odwróciłam się przodem, krzyżując ręce na klatce piersiowej i unosząc wzrok na mężczyznę. Postawny, dobrze zbudowany facet ułożył dłonie na biodrach, zmrużył groźnie powieki, bacznie mnie obserwując. Jego twarz pozostawała skupiona, rysy się wyostrzyły, uwypuklając każdą mimiczną zmarszczkę. I gdybym go nie znała, może nawet cień strachu dreszczami spłynął by mi po kręgosłupie. – Nawet nie wiem, czy pójdę na ten pogrzeb. Jadę tam spotkać się z prawnikiem, bo powiedział, że im szybciej to załatwimy tym lepiej.

Wyraz jego twarzy złagodniał. Spoglądał na mnie z czułością skryta w tęczówkach o kolorze gorzkiej czekolady.

– Cokolwiek o nim nie myślisz, czegokolwiek nie przeszłaś, nie zmienia to faktu, że to twój ojciec – odetchnął ciężko i ułożył dłoń na moim ramieniu, zaciskając z otuchą na nim palce. – Może być ci przykro, to przecież nic złego.

Posłał mi wyrozumiały uśmiech. I może miał rację, ale nie potrafiłam się zmusić do nawet jednej, marnej emocji. Jak mogłoby mi być przykro z powodu człowieka, który dla mnie nie istniał już od kilku lat? A nawet w momencie, w którym był obecny w moim życiu, lepiej byłoby gdyby go i tak nie było. Jego śmierć, choć nieoczekiwana, tragiczna i smutna, nie sprawiła, że coś w moim wnętrzu zadrżało z rozpaczy.

– Wojtek, nic nie czuję z tego powodu. Może nawet chciałabym, aby było mi choć trochę przykro, trochę żal, ale nie czuję absolutnie niczego. Chcę to mieć jak najszybciej za sobą, odrzucić spadek i wrócić do swojego życia – wyjaśniłam. Pokiwał jedynie głową, nadal nieprzekonany moimi słowami. Musiałam jechać do rodzinnego miasta tylko po to, by odrzucić spadek. I może nawet zrobiło mi się nieznacznie żal, że dom, w którym się wychowywałam, który przesiąkł wspomnieniami babci, zostanie zlicytowany, to wiedziałam, że to jedyne właściwe rozwiązanie. Ojciec wdał się w jakieś szemrane interesy, zadłużył, uzależnił od alkoholu i hazardu, przyjmując spadek, przejęłabym na siebie jego długi. Nie wchodziło w grę, aby jeszcze po śmierci niszczył mi życie. Im szybciej będę miała to za sobą tym lepiej. – A ty – wycelowałam w mężczyznę oskarżycielsko palec, dźgając boleśnie w klatkę piersiową, przez co niezadowolony grymas rozkwitł na jego twarzy – jak dobrze pamiętam, masz randkę z tym przystojniakiem, więc mnie nawet nie denerwuj, bo kolejny raz uda mi się wyrzucić cię z domu pewnie na emeryturze.

Czasami, ale tylko czasami, żałowałam, że płeć, którą reprezentowałam nie była w kręgu jego zainteresowań. Sto procent faceta w facecie, nienaganna sylwetka trenowana na siłowni, twarz jakby ją sam Michał Anioł rzeźbił, spojrzenie, które odbierało dech, na sali rozpraw rozkładał na łopatki każdego prawnika i prawniczkę, a hobbystycznie prowadził bar, w którym się poznaliśmy. Najlepszy w tej części wybrzeża bar, który stał się ratunkiem dla każdej zagubionej w labiryncie życia duszy. Na pierwszym roku kryminologii i kryminalistyki udało mi się wyjechać najpierw do Niemiec a potem do Hiszpanii na erasmusa. Po powrocie zmieniłam uczelnie, kontynuując ten sam kierunek. Tak znalazłam się nad morzem i tym samym poznałam Wojciecha, bo w jego barze bywałam częściej niż w wynajmowanym pokoju i jako jedyna przychodziłam tam tak często racząc się jedynie wodą z miętą i cytryną.

 Tak rozpoczął się mój wyczekiwany nowy początek.


***


Nie wiem, co podkusiło mnie, aby zjawić się na tym pogrzebie. Dziwna, niewyjaśniona ciekawość mrowiła mnie aż po same palce stóp. Stałam w bezpiecznej odległości, z dala od całej ceremonii i przyglądałam się niewielkiemu tłumowi żałobników, którzy uronili kilka parszywie fałszywych łez nad zwłokami mojego ojca. Prychnęłam cicho pod nosem widząc tę farsę. Wsparłam się ramieniem o pobliskie drzewo i skrzyżowałam ręce pod piersiami. Nie wiem, na co liczyłam. Na co czekałam. Ksiądz wypowiadał wyuczone formułki, które nikły w szumie drzew nim do mnie dotarły. Wśród ludzi rozpoznałam dwie znajome sylwetki wspólników ojca, a także samego komendanta, który we wcześniejszych latach, gdy babcia jeszcze żyła, odwiedzał nas co jakiś czas. Chyba miał całkiem niezłe relację z moją staruszką.

Może naiwnie liczyłam, że wieść dotrze do matki i będę mogła ją zobaczyć? Że może rozpoznam ją wśród tłumu po jednej fotografii, którą posiadałam?

Dziwny ucisk spowił mostek, gdy trumna zaczęła niknąć w wykopanym dole.

Wieczny odpoczynek, tato, mam nadzieję, że zgnijesz w piekle.

Poczułam dłoń opadającą na moje ramię, palce zaciskające się na nim z pewną dozą współczucia. To jak grom z jasnego nieba. Na moment nawet przestałam oddychać, powieki opadły mi w przestrachu, serce żałośnie zatłukło się w piersi. I choć nie czułam tego tyle lat, to było jak coś, czego po prostu nie sposób zapomnieć, choćbym zaklinała rzeczywistość na wszystkie możliwe sposoby. Napięcie chwyciło mnie za gardło, a ja miałam ochotę jedynie się rozpłakać od tego nieoczekiwanego tornada emocji. Ale tego nie zrobiłam, zacisnęłam mocniej szczękę, otworzyłam oczy, wypuszczając uspokajający oddech nosem i odwróciłam się do człowieka, któremu lata temu roztrzaskałam serce w drobny mak.

Marcel.

Gorączkowym, pełnym niewyjaśnionego napięcia wzrokiem omiotłam jego sylwetkę ubraną w czarny garnitur i tego samego koloru koszulę. Twarz przyozdobiło kilka drobnych zmarszczek, nadając jej jeszcze więcej surowości, jednak oczy w tym cholernym szafirowym odcieniu z psotnym błyskiem nic a nic się nie zmieniły. I nie tylko ja wręcz pożerałam go zachłannym spojrzeniem, on również nie pozostał mi dłużny. Z tym swoim niezmiennie znudzonym wyrazem przemknął nieśpiesznie po moim stroju, zatrzymując się wprost na oczach. Na zaledwie moment świat się zatrzymał, wiatr ustał, ziemia przestała się poruszać wokół słońca. Nie widziałam go tyle czasu, a w tej chwili odnosiłam wrażenie, jakbym zaledwie wczoraj wymykała się z jego pościeli.

– Cześć Marcel – wymamrotałam żałośnie, a imię mężczyzny przyjemnie rozpłynęło się na moim języku. Uśmiech drgnął na jego ustach, przez co serce przyspieszyło w mojej piersi.

– Cześć Rozalia – głębia jego głos wgniotła mnie w ziemię. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie, jakby te kilka minionych lat nigdy nam się nie przydarzyło, jakbym nigdy nie uciekła, jakbym nigdy nie złamała mu serca. – Tęskniłem – rzucił cicho z niemym wyrzutem majaczącym w chrapliwym tonie. Rozchyliłam wargi w zaskoczeniu, całkowicie nie spodziewając się takiego wyznania.

– Ja... . – Z trudem przełknęłam narastający w gardle szloch. Przez ostatnie lata wmawiałam sobie, że to uczucie z każdym kolejnym minionym rokiem blednie, że wcale nie tęsknie, wcale mi go nie brakuje. Do teraz, kiedy to stał przede mną na wyciągnięcie ramion, a wszystko uderzyło we mnie z niewyobrażalną mocą. Patrzył na mnie tymi szafirowymi tęczówkami z psotnym błyskiem, tak samo, jak zawsze. W powietrzu unosił się zapach korzennych perfum, które kojarzyły mi się tylko z nim. Wystarczyło bym wysunęła przed siebie rękę, ujęła w dłoń jego marynarkę i przyciągnęła do siebie. Tylko tyle potrzebowałam, aby znów był blisko, jakby nie dzieliło nas kilka lat rozłąki.

Nie byłam w stanie wydusić z siebie jakiejkolwiek odpowiedzi.

– Rozalia, gdybym wiedział, że całowałem cię wtedy po raz ostatni, gdybym wiedział, że ostatni raz trzymam cię w ramionach... czemu? Wytłumacz mi proszę, czemu, co zrobiłem nie tak.

– Nic, Boże, Marcel, wszystko, co robiłeś było najlepszym, co mnie spotkało – jęknęłam zdruzgotana, bo nigdy nie chciałam, aby obwiniał się o decyzję jaką podjęłam. Patrzył na mnie tak zawiedzionym, tak boleśnie skrzywdzonym wzrokiem, że jedyne, co mogłam to po prostu pozwolić, aby dosięgnęło mnie to dogłębnie, pozwolić, aby ten wzrok spalił mnie żywcem. – Proszę, nie obwiniaj się o to. To ja... to jak zwykle tylko ja. Oboje dobrze wiemy, że nie byłam najlepszym wyborem. Nie byłam żadnym wyborem, bo wszystko, co się między nami wydarzyło sprowadziło się do tego, że po prostu zostałeś zmuszony do podjęcia takich a nie innych decyzji, nie czarujmy się, że było inaczej – wyjaśniłam rzeczowym tonem, wmawiałam to sobie przez kilka lat, bo tak przedstawiały się fakty. Gdyby nie całe zamieszanie, w które zostaliśmy wciągnięci, gdyby nie chęć odkupienia przeze mnie win, gdyby nie pomysł komendanta, gdyby nie to wszystko, co się wydarzyło, nigdy nie byłabym jego wyborem, nawet gdybyśmy spotkali się na ulicy, nawet gdyby udało nam się spędzić ze sobą kilka chwil więcej niż tylko przypadkowe spotkanie. Nie byłam żadną z opcji, nie byłam żadnym wyborem.

– Pieprzenie, to jest, kurwa, pierdolone pieprzenie – zaśmiał się przeraźliwie, chociaż w jego głosie nie pobrzmiewała nawet nutka radości. – Chciałem, wiedziałem na co się pisałem. Nie rozumiesz? Chciałem ciebie, tylko i wyłącznie ciebie, z każdą twoją wadą, błędem, problemem. Miałem wybór, miałem ten pierdolony wybór i wybrałem ciebie! – uniósł głos, ale nie krzyczał. Oddychał ciężko, klatka unosiła mu się nierównomiernie, ciskając we mnie gniewnym spojrzeniem. Przetoczył dłońmi po twarzy, jakby próbując uspokoić wzburzone nerwy.

Milczałam, skubiąc wnętrze policzka. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Żadne słowa nie wydały mi się odpowiednie, a samo rozchylenie warg skutkowałoby szlochem, który gryzł mnie w krtań. Nie tak to miało wyglądać. Przez lata przepracowałam wszystko, pogodziłam się, i tylko czasami nachodziły mnie wątpliwości. Ale jego słowa ponownie zrujnują wszystko, co odbudowałam, tak jak ja zrujnowałam jego tamtego dnia.

Potarł nerwowo brodę, ozdobiona ledwo widocznym zarostem, rozglądał się po okolicy, jakby szukał odpowiedzi, potwierdzenia, ze słowa, które uformowały się na końcu jego języka, powinny znaleźć ujście, tu i teraz. Bo może to była jego ostatnia szansa, a może moja na wypowiedzenie wszystkiego, co od lat nie zostało wypowiedziane.

– Biorę za dwa tygodnie ślub – szepnął, przerywając otulającą nas ciszę. Czułam jak niewidzialny węzeł zaciska się na moim gardle, odbierając możliwość wykrztuszenia kilku słów gratulacji. Przykleiłam do twarzy uśmiech i nie pozwoliłam, aby choć minimalnie drgnął. Powinnam się cieszyć jego szczęściem i cieszyłam, naprawdę, w głębi duszy wiedziałam, że to dobrze, że ruszył na przód, ułożył sobie życie, zakochał się z wzajemnością, bo przecież to o to cały czas mi chodziło, prawda? Ale nie potrafiłam pozbyć się tej uwierającej w mostku szpileczki, która sprawiała mi ból. A to ja go przecież zostawiłam, to ja uciekłam.

Nigdy nie żałowałam, że wyjechałam. Potrzebowałam czasu, aby przyzwyczaić się do tej wersji samej siebie, której nawet ja nie znałam. Potrzebowałam czasu, aby sama ze sobą się zaprzyjaźnić.

Żałowałam jedynie tego, że nigdy nie wróciłam. Chociaż serce każdego dnia tęsknie wyrywało się z piersi, to nie potrafiłam znaleźć w sobie odwagi do powrotu.

– Cieszę się, że jesteś szczęśliwy – oparłam w końcu słabym głosem, wkładając w te kilka słów tyle radości ile tylko byłam w stanie.

Przyglądał mi się tak intensywnie jakby patrzył na mnie po raz pierwszy, albo jakby oglądał po raz ostatni.

Myślał nad czymś, po czym westchnął, aż w końcu się odezwał.

– Zawrzyjmy nowy układ. – Mężczyzna uśmiechnął się i wyciągnął w moją stronę mały palec u dłoni.

Brew powędrowała mi w zaciekawieniu ku górze.

– Bez względu na to w jakim momencie naszego życia będziemy, w jakim miejscu na tym globie, zawsze, ale to zawsze możesz na mnie liczyć, dzieciaku, bez względu na wszystko.

Jego tęczówki iskrzyły się od wypowiadanych słów, w których pobrzmiewała żarząca obietnica.

– I vice versa, panie policjancie.

Nie byłam w stanie powstrzymać mimowolnie unoszących się kącików ust. Mrugnęłam do niego okiem i również wyciągnęłam dłoń, splatając nasze małe palce razem.


Wybaczam nam, że nigdy nie dotrzymaliśmy złożonej sobie obietnicy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro