28. Kiedy to się zaczęło?
Marcel
Chłód z posadzki wsiąkał w każde ścięgno na ciele, obsypując dreszczami kręgosłup. Tylko to mi stale przypominało, że czas nieubłaganie biegł do przodu i nie miał zamiaru się zatrzymywać. A chciałbym, chociaż raz, żeby przestał, po prostu na chwilę przestał, abym mógł wziąć jeden, pełny oddech w ciasno spowite liną płuca. Niewidzialna dłoń zaciskała się na moim gardle, a serce bez ustanku rozpalało rozżalenie.
Lena uparcie trzymała mnie za rękę, jakby bała się, że gdy tylko mnie puści, rozsypię się po kafelkach jak popiół. Co jakiś czas zaciskała palce z otuchą, obawiałem się, że jeszcze chwila, a jej linie papilarne wtopią się w moją skórę jak nowy tatuaż.
Nie przyjmowałem tej rzeczywistości, nie potrafiłem się z nią pogodzić. Jedyne czego pragnąłem w tej chwili to zamknąć z bezsilnością oczy, schować się pod kołdrą i modlić, aby jakaś siła wyższa zmyła z moich powiek ten koszmar.
Czy to nie było egoistyczne sądzić, że jakikolwiek nadprzyrodzony byt uchroniłby mnie od tego poczucia beznadziei, a w tym samym czasie nie dał rady uratować jej przed tym, co zrobiła?
Chciałem się wydzierać, ale krzyk utknął mi na strunach głosowych, chciałem wyć, ale łzy ukryły się pod powiekami, chciałem rwać włosy, ale ręce odmówiły posłuszeństwa.
– Marcel? – Lena szepnęła słabo. Niby siedziała tuż obok mnie, nasze uda stykały się na całej długości, jednak jej głos niósł się z oddali, jakby jej tu wcale nie było.
–Hmm?
Poruszyła się nerwowo, mocniej zaciskając wyziębioną dłoń na mojej.
– Pamiętasz jak zaczynałam pracę w tym szpitalu i po jednym dyżurze, na którym zastępowałam koleżankę, przyszłam do ciebie z winem, prosząc abyś nie pytał co się stało? – Ściągnąłem w grymasie czoło, bo nie do końca wiedziałem do czego tak naprawdę nawiązywała. Zerknęła na mnie z ukosa ze zmartwioną miną. – Obowiązuje nas tajemnica, ale teraz to i tak nie ma już znaczenia. – Wzruszyła ze zrezygnowaniem ramionami, przygryzając wnętrze policzka. Coś ją wyraźnie trapiło, przez co niepokój drgnął mi w mięśniach. – Na izbę przyszła para. Chłopak pobieżnie wytłumaczył, że jego dziewczyna upadła na szklany stolik, który się pod nią rozpadł. Wzięłam ją, żeby zobaczyć jak to wygląda, ale cholera, Marcel, to wyglądało jakby ktoś zrobił jej to specjalnie. Nadal w niektórych ranach miała szkło, niektóre większe zranienia, aby nie krwawiły, miała przypalone. – Zaczerpnęła głęboki wdech, a mi wnętrzności wykręciły się na lewą stronę. Nie podobało mi się to, co mówiła i obawiałem się puenty. – Starałam się delikatnie jej zasugerować, że jeśli ktoś jej robi krzywdę to powinna to zgłosić, chciałam jej nawet dać namiary na ciebie. Myślałam, że to ten chłopak, a ona go jeszcze broniła. Byłam taka zła i bezradna! – Uderzyła gniewnie zaciśniętą pięścią w podłogę. – Adrenalina we mnie buzowała, nie przemyślałam tego, że mogę tylko pogorszyć jej sytuację. Wygarnęłam temu chłopakowi na osobności, a on spokojnie podziękował mi, że dbam o dobro pacjentów i że wie jak to wygląda, ale to naprawdę nie on, że prawdziwy oprawca przyjdzie tu ze złamanym nosem. – Zaśmiała się smutno, po czym przełknęła ciężko ślinę. – Chwilę później przyszedł mężczyzna z pogruchotanym nosem, przestawioną szczęką i pękniętym oczodołem.
Zamilkła. Czułem napięcie w każdej komórce ciała. Wiedziałem, że to nie koniec. Czekałem na bombę, którą miała zamiar spuścić.
– To była Rozalia – wymamrotała ledwo słyszalnie – a ten mężczyzna to był jej ojciec.
Potrząsnąłem głową, aby odeprzeć od siebie te słowa, które opadły wyraźnym ciężarem na moje barki.
Nie wiedziałem, nawet się przez moment nie domyślałem.
– Ten chłopak – zacząłem zachrypniętym głosem – wysoki blondyn?
Wiedziałem, co powie, ale nadal się łudziłem.
Zerknęła na mnie przygaszonym wzrokiem.
– Tak.
Zapadła ciężka cisza.
Trawiłem jej wyznanie, a to mąciło mi jeszcze bardziej w głowie. Słowa Aleksandra nabierały sensu, przez co ściskało mnie w dołku. Byłem pewny, że za każdym siniakiem, który widziałem na jej skórze, a które skrupulatnie próbowała ukryć gdy zaczynaliśmy współpracę, stał właśnie on. Zostałem zrobiony jak dziecko. Z góry założyłem, że to Starski. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że osoba odpowiedzialna za jej krzywdę to ta sama osoba, która powinna chronić ją przed całym światem jak nikt inny. A w jej obronie stawał ktoś, kto w późniejszym czasie tak samo stał się jej koszmarem.
Poderwałem się raptownie na nogi.
– Zajebie go – warknąłem rozpaczliwie, wyrywając się do przodu. Ciężki dłonie Franka opadły mi na ramiona, szarpiąc gwałtownie ciałem. Nieznośne pulsowanie w skroniach nasiliło się. Posłałem mordercze spojrzenie przyjacielowi, próbując się mu wyrwać. Furia przysłaniała mi widziany obraz. Wójcik jednym mocnym ruchem sprowadził mnie z powrotem do parteru. Chrzęst kości rozlał się w powietrzu.
– Uspokój się, teraz to nikomu nie pomoże.
– Mi pomoże – sapnąłem wściekle, nadal się z nim szarpiąc. Trzymał sztywno poły mojej bluzy i utkwił we mnie pociemniałe spojrzenie. Widziałem jak poruszył szczęką, zaciskając w cienką linię usta. Zamachnął się i uderzył moimi plecami o ścianę.
– Uspokój się, kretynie – wycedził gniewnie.
Dyszałem głośno. Odchyliłem do tyłu głowę, opierając ją o płytki i przymknąłem powieki. Franek poluzował chwyt i opadł tuż obok mnie. Lena wczepiła palce w moje przedramię, przysuwając się bliżej.
Jeszcze większe wzburzenie wstrząsnęło zakończeniami nerwów. Zacisnąłem zęby, nie chcąc palnąć czegoś, czego będę żałował. Nie chciałem ich tu. Doprowadzali mnie do szewskiej pasji. Czułem się jak dziecko, którego nie można spuścić z oczu. Nie odstępowali mnie na krok, nie pozostawiając przestrzeni na żałość.
"Proszę cię, Marcel, tylko mnie nie puszczaj. Nie puszczaj mnie aż do samego końca, proszę cię" grzmiało mi w głowie jak najgorsze przekleństwo. Trzymałem kurczowo, nie wypuszczałem z ramion do momentu, aż ratownicy siłą nie wyrwali mi jej drobnego, kruchego ciała.
Całą drogę do pieprzonego szpitala czułem się jak w jakimś transie, na haju. Urywki zdarzeń i sytuacji błyskały mi w umyśle, ale nie potrafiłem ich ułożyć w żadną chronologiczną, ani logiczną całość.
– Możecie nas zostawić? – głos mojego przełożonego rozgrzmiał nad moją głową. Nie uniosłem na niego spojrzenia. Utkwiłem wzrok w pustej przestrzeni przed sobą, naiwnie licząc, że gdy będę go ignorować to sobie pójdzie. Nie miałem sił z nim rozmawiać i wysłuchiwać pretensji odnośnie własnej niekompetencji, głupoty i całej masy innych epitetów, które skrupulatnie wyszukał w słowniku.
Wiedziałem, że to moja wina, gdybym tej broni nie odłożył na półkę tylko do cholery miał przy sobie, nie zawahałbym się ani chwili. Starski padłby tam szybciej niż zdołałby otworzyć mordę. Ale nie miałem i spóźniłem się zaledwie o nanosekundy, a to wystarczyło. I do tej pory nie uzmysłowiłem sobie dlaczego ona wtedy się poruszyła, czemu stanęła na drodze jego strzału. Ta kulka była moja, była przeznaczona dla mnie, czemu to zrobiła?
Wczepiłem palce we włosy, pociągając je ze złością. Przysunąłem do siebie nogi. Głowę oparłem na dłoniach spuszczając ją w dół i przymknąłem na moment powieki. Wziąłem głęboki, uspokajający oddech, który niestety nie przyniósł zamierzonego skutku.
– Biorę na siebie winę za to wszystko, możesz mnie zwolnić dyscyplinarnie i oskarżyć o co tylko chcesz – wycedziłem – tylko proszę, kurwa, nie teraz, nie mam na to sił.
– Uspokój się – westchnął, siadając obok mnie i poklepał pokrzepiająco po udzie.Obrzuciłem go niepewnym spojrzeniem. Stary wyglądał na zmęczonego, w ciągu tych kilkudziesięciu godzin postrzał się o dobrych kilka lat. Do tej pory nie wiedziałem, co on tutaj w ogóle robił. Nie miałem wystarczających pokładów energii aby jeszcze przejmować się jego obecnością.
Przetarł rozgoryczony dłońmi twarz i odetchnął z wyraźnym ciężarem. Zmarszczki na jego czole pogłębiły się, coś wyraźnie go gryzło.
– Rozalia to córka mojej siostry – wypalił.
Chciałem już coś odpowiedzieć, rozchyliłem wargi, ale zanim jakiekolwiek słowa zdążyły przejść przez moją krtań, dotarł do mnie sens jego słów.
Matka Rozalii była jego siostrą?!
Ta matka, która zostawiła ją prawie zaraz po narodzinach, której nie znała, która się nią nie interesowała?
Zimny dreszcz przeszył mnie na wskroś.
– Ona wie? – Wypuściłem powietrze, kręcąc głową z niedowierzaniem.
– Nie – odparł ze zbolałą miną.
– To dlatego...
– Tak, to dlatego – przerwał mi.
– Jej matka wie?
– Nie, nic nie wie, nic nie chce wiedzieć, parę lat temu wyraziła się jasno, że nie chce o niej słyszeć już nigdy więcej.
Zabrakło mi słów, aby opisać obrzydzenie do tego świata, który potrafiło w tak ohydny sposób skrzywdzić jedną, marną duszę.
***
Kolejne godzinny mijały nieubłaganie, wcale nie przybliżając nas do czegokolwiek. W sumie to sam nie wiedziałem już na co tak naprawdę czekałem. Po prostu cokolwiek byłoby lepsze od niczego.
– Kiedy to się zaczęło? – cichy głos kuzynki wyrwał mnie z zamyślenia. Obawiałem się, że to pytanie prędzej czy później padnie, ale sam przed sobą bałem się przyznać do tego, że w ogóle ktokolwiek namącił na tyle w moim sercu, aby się do niego dostać, w dodatku bez jakiegokolwiek zaproszenia.
Żałosne.
Franek z zainteresowaniem skrzyżował ręce na torsie i stopą zaczął kopać mnie pospieszająco po tyłku.
On wiedział. On wiedział szybciej, niż ja.
– Kiedy to się zaczęło? – warknąłem rozdrażniony. Wykończony całą tą sytuacją przetarłem dłońmi twarz i roztrzepałem włosy, których długość zaczynała mnie już wkurwiać. – Kiedy zdałem sobie sprawę, że stała się moją pierwszą myślą, pierwszą osobą, do której chciałem zadzwonić, pierwszą, której chciałem coś powiedzieć, ostatnią, gdy kładłem się spać. I nie mam kurwa pojęcia, kiedy to się stało. Po prostu, każdego dnia, kawałek po kawałku, zajmowała sobie dogodne miejsce w moim pierdolonym życiu, a ja nie potrafiłem zrobić nic, by do tego nie dopuścić.
Prawda gryzła mnie w język, jej gorzki smak musiałem przełknąć z goryczą. Przepadłem, przepadłem jak szczeniak, sam nie wiedząc tak naprawdę kiedy. Ile razy ślęczałem nad jej numerem, aby wykonać połączenie, ile razy pisałem wiadomość a potem usuwałem, wiedział tylko mój telefon. Niezliczoną ilość razy musiałem wymazywać jej obraz z myśli, aby móc się skupić nad wszystkim innym, tylko nie nad nią.
Przeraźliwy pisk informujący o zatrzymaniu akcji serca wstrząsnął mdłościami mój żołądek. Runąłem w stronę pomieszczenia, z którego grzmiała ta złowroga przepowiednia. Rozpychałem się rękoma, jakby to jakkolwiek miało mi pomóc, jakby mógł jakkolwiek to wszystko powstrzymać. Pisk rozdzierał mi bębenki, tętno gorączkowo skoczyło mi w górę, a żyły wypełniła panika. Dyszałem zaciekle, gdy wpadłem do sali.
Nie byłem w stanie nawet przełknąć śliny przez związane rozpaczą gardło. Desperacko dopadłem do łóżka, a nogi zaczęły się pode mną uginać.
– Nie, nie, nie – cichy, bolesny szept ciął powietrze. Rozalia siedziała na łóżku, w amoku wydzierając roztelepanymi rękoma każdy kabelek podłączony pod jej ciało. Przyspieszony oddech kołysał się w jej płucach, a rozpaczliwy jęk wymykał spomiędzy warg. Z całą siłą jaką miała w kruchym organizmie, wyszarpała wenflon ze zgięcia łokcia.
Szybkim ruchem objąłem ją za ramiona, siadając za nią na łóżku. Miotała się, próbowała uwolnić spomiędzy moich rąk.
– To ja, dzieciaku. – Drżał mi głos, a ona pozostawała głucha na moje słowa. Przycisnąłem ją do swojej klatki, ale to w żadnym stopniu nie pomogło się jej uspokoić. Serce tak mocno tłukło mi w klatce, jakby chciało rozerwać płuca na strzępy.
Lena wbiegła do sali, w gorączkowo omiatając zszokowanym wzrokiem obraz prawie jak zza kulis jakieś zbrodni - krew, która bez ustanku sączyła się z ręki Rozalii, brudząc pościel, kroplówka kapiąca na posadzkę, zwisające w bezładzie kable i ciągle drąca się maszyna. Mówiła coś do Rozalii, ale w głowie miałem taki bałagan, że jej słowa zlewały się w niezrozumiały bełkot. Podeszła ostrożnie i kilkoma zwinnymi ruchami wykonała zastrzyk. Poprawiłem przerażoną dziewczynę między swoimi ramionami, dłoń wplątując w jej włosy i przyciągając do swojego mostka. Odwróciła się bokiem, zacisnęła piąstki na mojej bluzie, a jej cichutki szloch rozdzierał mi wnętrzności. Co rusz muskałem wargami jej głowę, w kółko powtarzając, że wszystko jest już dobrze.
Bo przecież było i ja chciałem w to kurewsko mocno wierzyć.
Szczęka dygotała mi z emocji. Roztrzęsione ciało Rozalii przywarło do mnie rozpaczliwie. Czule przesuwałem ręką po jej plecach, starając się jak tylko mogę przynieść ulgę w tej niezrozumiałej pewnie dla niej sytuacji. Może nie pamiętała, co się stało, może cały czas umysłem była gdzieś daleko stąd.
Powoli przestawała drżeć, oddech normował się, piąstki rozplątały i opadły, a ciało stało się bezwładne. Odgarnąłem niepewnie włosy z twarzy dziewczyny. Palcami z ostrożnością starłem resztki łez z jej zapadniętych policzków.
Lena w międzyczasie sprzątnęła bałagan i stanęła przy łóżku, patrząc na mnie z niezrozumiałym błyskiem w oku.
– Musimy zadzwonić do jej ojca – wyszeptała miękko. Cały zesztywniałem na tę wiadomość, unosząc na nią zagniewany wzrok. – Informował, że mamy dać mu znać, gdy się wybudzi. Przyjedzie porozmawiać o dalszym postępowaniu. Zaraz przyjdzie tu lekarz. Musisz się stąd zmyć.
– Nie – odparłem twardo i zacisnąłem wargi w cienką linię, czując wzburzenie w żyłach. Nie chciałem iść, nie chciałem odstępować jej na krok, nie teraz.
– Marcel – westchnęła, łapiąc mnie za ramię i zaciskając na nim palce z otuchą. Odwróciłem od niej wzrok, mocniej przytulając Rozalię do siebie. – Musisz odpocząć. Jedź do domu, umyj się, przebierz z tych frankowych ciuchów, prześpij chwile – szeptała spokojnie, starając się przekonać mnie do tego głupiego pomysłu – najgorsze już za nami, Marcel. Już po wszystkim.
W oczach mimowolnie zebrały mi się łzy.
Nie wiedziałem, czy mam w sobie wystarczająco wiary, aby w to wierzyć.
***
Za namową Leny, a w szczególności przekonany rękoczynami Franka, zgodziłem się pojechać w końcu do domu. Jednak nie było mowy o zmrużeniu choć na chwile powiek. Gdy tylko dowiedzieliśmy się, że ojciec Rozalii opuścił szpital, udaliśmy się tam z powrotem. Wcale mnie nie dziwiło, że ta ludzka kreatura nie spędziła zbyt wiele czasu z córką, zresztą chyba wolałbym żeby się do niej w ogóle nie zbliżał.
Siedziałem na krześle przy jej łóżku, patrząc jak spała. Opierałem się łokciami o materac, palcami co rusz muskając jej skórę, nadal nie wierząc, że teraz będzie już tylko lepiej.
Sennie rozchyliła powieki, mrugając nimi opieszale. Nerwowym wzrokiem omiotła rzeczywistość, po czym pochwyciła moje spojrzenie, a serce ożyło mi w piersi. Ciemne jak noc tęczówki pochłaniały mnie doszczętnie. Uniosłem nieznacznie kąciki ust, posyłając jej delikatny uśmiech. Przytknąłem dłoń do jej policzka, kciukiem pocierając bladą, prawie przezroczystą skórę.
– Co mam zrobić, abyś poczuła się lepiej? – spytałem przyciszonym głosem, przybliżając się do niej. Przysunąłem wargi do jej skroni, zostawiając na niej krótki pocałunek. Drgnęła na ten gest, po czym ułożyła słabą dłoń na mojej.
– Po prostu bądź.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro