13. Czy ja ci kiedyś już nie mówiłam, abyś nie zgrywał bohatera?
Starsza, siwa kobieta spoglądała na mnie tęczówkami pełnymi troski, lecz przebijała się przez nie również pewna doza zaniepokojenia. Wyglądała... wyglądała tak żywo, tak realnie.
A może to ja byłam już wystarczająco martwa?
Zmęczone serce w klatce piersiowej skurczyło się boleśnie.
Cichy, udręczony jęk wyrwał się w krtani, gdy uniosłam wiotką rękę w stronę staruszki. Ostatkami sił próbowałam ją dotknąć, złapać, choć jeden, marny raz. Ciemne jak najgłębsza noc oczy z zainteresowaniem obserwowały moją desperacką walkę z własnym ciałem. Metaliczny zapach krwi kręcił się w nozdrzach, ciecz leniwie spływała po spierzchniętych wargach, kapiąc na wilgotny beton.
Jeżeli przyszła po mnie, jeżeli miała mnie zabrać, chciałam tego. Tak bardzo nie miałam już sił. Czas w tych czterech, stęchłych ścianach stanął. Mogłam być tu miesiąc, albo kilka godzin. Nie wiedziałam. Nie miało to znaczenia. Łapanie każdego miligrama tlenu bolało, płuca piekły nieznośnie, a gardło wyschło doszczętnie.
Była tak blisko, że czułam jej zapach. Wanilia z cynamonem wirowała w powietrzu, przypominając o bułeczkach, które razem piekłyśmy. O ciepłych, pomarszczonych dłoniach, które pozwalały mi wygrywać rozdanie w kartach. O spokojnym głosie, który opowiadał mi bajki na dobranoc, gdy burza rozpościerała nad nami swoje ramiona.
Uśmiech jaki rysował się na jej pięknie wymalowanych malinową pomadką wargach, rozlewał się ciepłymi falami po mojej klatce. Uwielbiałam sposób w jaki jej kąciki unosiły się do góry. Była piękną, niezwykle uroczą kobietą. Najkochańszą. Tak bardzo chciałam się znaleźć teraz między jej prawym a lewym ramieniem. Wtulić w ulubioną koszulkę, wdychać ten słodki, wręcz mdlący zapach wanilii.
Fala nagłego bólu spłynęła po kręgosłupie, a kobieta rozpłynęła się w odmętach ciemności. Przeraźliwy pisk echem odbijał się od ścian. Ktoś szarpnął moimi rękoma, a chrzęst kości wykręcił trzewia. Ponownie zawisłam przywiązana do sufitu. Odrętwienie falami przetoczyło się po ciele. Wstrząsnął mną nieprzyjemny dreszcz, wykrzywiając ciało w nienaturalnej pozycji. Zaczynałam dusić się własnym oddechem. Coś zacisnęło się na moim gardle, całkowicie odcinając dostęp powietrza. Spazmatycznie wiłam się pod siłą tego ucisku.
Skończmy to, błagałam w myślach.
***
– Kurwa – chrapliwy, stłumiony głos echem dźwięczał wśród ścian pomieszczenia. Odnosiłam wrażenie, jakby ktoś wbijał mi z premedytacją miliony igiełek w sam środek mózgu. Powieki były tak ciężkie, że nie byłam w stanie ich unieść.
Ale ten głos... ten głos brzmiał znajomo.
Nagły szmer, stukot wybijany przez ciężkie podeszwy butów, przekleństwa wirujące w powietrzu. Coś szorstkiego, roztrzęsionego owinęło się przerażająco delikatnie wokół mojej talii. Tląca się adrenalina w żyłach nieznacznie pobudziła wiotkie mięśnie. Próbowałam wyszarpać się z uścisku, a umęczone sapnięcia uciekały przez rozchylone wargi. Każdy ruch palił wycieńczone ścięgna. Niespodziewanie ręce bezwiednie opadły mi wzdłuż tułowia, bujając się w przód i tył, a ja nie byłam w stanie ich powstrzymać. Zdziwienie przetoczyło się prądem po kręgosłupie, zmusiłam się do uniesienia choć minimalnie powiek, gdy obręcz z czyjejś ręki zacisnęła się mocniej na moim ciele.
Głębia spojrzenia szafirowych tęczówek zawirowała mi przed twarzą.
Był tu, czy to ja ponownie tkwiłam na granicy, przesycając się zjawami, którymi karmił mnie własny mózg, próbując utrzymać skrawki świadomości na powierzchni obłędu, w którym zaczynałam się topić?
Przechyliłam głowę na bok, nie spuszczając wzroku z oczu Marcela. Powolnym, wręcz flegmatycznym ruchem uniosłam rękę do góry, mimo, że stado nieprzyjemnych mrówek tańczyło na mięśniach.
– Czy ja ci kiedyś już nie mówiłam, abyś nie zgrywał bohatera? – wychrypiałam cichutko, nie będąc w ogóle pewna, czy słowa były jakkolwiek słyszalne dla policjanta. Rozdygotanymi opuszkami palców przemknęłam delikatnie po ukrytej pod kominiarką twarzy. Znalazł mnie. Przyszedł po mnie. Dlaczego?
Jego ruchy były szybkie i przemyślane, próbowałam rozszyfrować, co robił, i po co, ale nie potrafiłam. Mętne spojrzenie rozmazywało wszystko, co miałam w zasięgu wzroku, umysł nie był w stanie w takim tempie przetwarzać tego, co się dookoła niego działo. Straciłam grunt pod nogami. Łapczywie złapałam powietrze w wargi, zanim dotarło do mnie, że tkwiłam w ramionach Marcela, otulona policyjną kurtką.
– Sama pójdę – marudziłam pod nosem. Jego ciało emanowało błogim ciepłem, odnosiłam wrażenie, że poparzę się od tej temperatury. Skóra zaczynała nieprzyjemnie piec. I ten zapach, tych pieprzonych korzennych perfum, był wszędzie. Wsiąkał w każdą komórkę, jakbym upajała się jego wonią.
– Ty sama to ledwo oddychasz – przytłumiony szept rozbrzmiał tuż przy mojej głowie. Westchnęłam. Ścięgna drgały mimowolnie, a ciało nieznacznie wykrzywiało się w drgawkach, których nie byłam w stanie kontrolować. Z każdym moim najmniejszym ruchem mocniej dociskał mnie do swojego torsu, jakby bał się, że przeleję mu się przez ramiona. Słyszałam jego przyspieszone bicie serca, nerwowy oddech, od którego klatka piersiowa unosiła i opadała zdecydowanie szybciej niż powinna. Rozmawiał z kimś, będąc w ciągłym ruchu. Nie wiedziałam gdzie szedł, nie wiedziałam gdzie nas prowadził. W głowie dudniły mi tylko kroki i hałas, który otaczał nas z każdej strony. Nie miałam pojęcia, co działo się dookoła.
Smagnięcie chłodnego, listopadowego wiatru po odkrytych nogach wywołało dreszcze. Podwinęłam palce u stóp, skulając się i wtulając mimowolnie w tors Marcela. Musieliśmy wyjść z budynku. Zachłysnęłam się powietrzem, które przestało smakować stęchlizną. Migające czerwono-niebieskie światła piekły w oczy i zanim przyzwyczaiły się do tej dyskoteki, wszystko ucichło, jakby skryło się za jakąś powłoką. Ciepło rozlało się w przestrzeni, otulając przyjemnie skórę. Wierzgający się policjant zwrócił moją uwagę. Mglistym spojrzeniem obserwowałam jego ruchy. Ściągnął hełm wraz z kominiarką i rzucił na podłogę. Wyszarpał się również z kamizelki kuloodpornej, mocno przytrzymując w pasie. Po chwili dotarło do mnie, że siedzieliśmy w samochodzie. Zauważył, że mu się przyglądam. Wyraz jego twarzy pozostawał napięty, nie przenikała go żadna emocja. Był pusty, surowy, zdystansowany. Poprawił koc na moich ramionach, który nawet nie wiedziałam, skąd się na nich pojawił. Odetchnął, odchylając głowę do tyłu i oparł ją o zagłówek. Policzek przytknęłam do jego klatki, czując jak schodzi napięcie z całego mojego ciała.
To się chyba działo. To chyba było naprawdę.
Zacisnęłam powieki, a głośny oddech, uchodzący przez rozchylone wargi, zakłócał ciszę w samochodzie. Poczułam na twarzy dłoń mężczyzny. Jego skóra w zetknięciu z moją wręcz parzyła. Zorientowałam się, że po prostu przytrzymywał głowę, która jak u bezwładnej laleczki opadała i wykrzywiała się nienaturalnie.
– Nie możemy tak jechać – mamrotałam bezgłośnie.
– Co? – Wyraźne zdziwienie zasnuło jego głos.
– Nie możemy tak jechać, to niezgodne z przepisami. Każdy musi siedzieć sam i zapiąć pasy – odpowiedziałam łamliwym, niemym szeptem, wiercąc się na kolanach Marcela. Jego bliskość zaczynała być krępująca. Nie chciałam mu wadzić. Chciałam usiąść obok.
Policjant parsknął rozbawiony.
– To ja mam wystawić Frankowi mandat, że tak prowadzi, czy on mi, że trzymam cię na kolanach i nie mamy zapiętych pasów?
Franek też tu był?
– Nie możemy... muszę usiąść... pasy... – zakwiliłam, nie mogłam pozbierać słów. Połykałam łapczywie oddechy, próbując przeraźliwie wyszarpać się z rąk policjanta.
– Hej, dzieciaku, jest okej – mówił spokojnym, łagodnym tonem, pochylając się nade mną. Serce zaczęło miażdżyć mi żebra. Mocniej otulił mnie swoimi ramionami, kołysząc delikatnie. Palcami rysował kółeczka na karku, a kciukiem kojąco pocierał policzek. Starałam się skupiać tylko na jego dotyku. Nie rozumiałam, co się ze mną działo, sprzeczne emocje zaczęły rozrywać duszę na strzępy. Chciałam jak dziecko wtulić się w ciepłe ciało mężczyzny, w tym samym czasie chcąc uciec od niego na drugi koniec samochodu. Czułam się źle z tym, że mnie uratował, jednocześnie będąc za to wdzięczna.
Przymknęłam powieki, gdy palące wspomnienia zaczęły zalewać umysł. Nie miałam sił z tym walczyć, poddałam się całej tej inscenizacji, która zaczęła odgrywać się w mojej własnej głowie, jakby na nowo tam tkwiąc.
A może wcale nie zostałam uratowana? Może to wszystko było tylko zbyt pięknym snem?
– Rozalia, nie śpij – cichy pomruk odpędził nocne mary sprzed oczu. Poczułam delikatne szarpnięcie, na co moje powieki zadrżały. Nerwowy oddech zakołysał się w gardle.
– Przecież już po wszystkim – sapałam chrapliwie, jednak nie do końca byłam pewna własnych słów. Ciągle miałam wrażenie, że nadal tam siedzę, a wilgoć wyżera moje ciało. – Mogę ci opowiedzieć, co tam słyszałam...
– Przestań – przerwał mi stanowczo, jednak nadal w jego głosie dźwięczała łagodność. Potarł nieznacznie moje ramię. – Nie o to chodzi. Nie wiemy, czy nie masz jakiegoś urazu głowy, krwotoku wewnętrznego, cokolwiek – mówił bezradnie, z trudem przełykając ślinę.
– Do tej pory jakoś bez problemu zasypiałam – choć bardziej miałam ochotę powiedzieć, że traciłam przytomność, chociaż nie byłam pewna, czy tym razem nie było tak samo. – I niestety budziłam się.
– To adrenalina. Ludzie po wypadkach ze złamanym kręgosłupem wstają i chodzą. Ze strachu, stresu miałaś stale podniesiony jej poziom. Miałaś nadzieję, że ktoś po ciebie przyjdzie, czekałaś i...
– Nie czekałam – weszłam mu w słowo, wypuszczając drżący oddech. Na moment nakryła nas krępująca cisza. Czułam pod sobą, jak ciało Marcela z każdą sekunda napinało się coraz mocniej, stawał się chłodnym posągiem w ludzkiej skórze. – Odwołałam zabawę w chowanego. Nie chciałam, żeby komukolwiek stała się krzywda. Przepraszam – głos zaczynał łamać się pod nadmiarem emocji, które krążyły w organizmie jak trucizna.
– Rozalia.
– Była u mnie babcia – wydusiłam przez zaciśnięte gardło. – Chciałam, żeby mnie zabrała ze sobą, żebyśmy mogły pójść upiec cynamonowe bułeczki, zagrać w karty.
Mój oddech z każdym wypowiadanym powolnie słowem stawał się coraz bardziej świszczący. Każdy wydany dźwięk stawał się wręcz dyscypliną olimpijską. Chciałam, ale ciało przypominało, że nie miało już sił.
– Myślę, że twoja babcia zdecydowanie bardziej woli widzieć cię tutaj.
Umysł zaczął się topić, wszystko zlewało się w jedną plamę koloru i dźwięku. Nie wiedziałam, co się działo. Słowa wirowały w powietrzu, ale do mnie nie docierały, niosły się niczym niewyraźny szum. Znów było głośno, znów gdzieś panował chaos. Dopiero mrugające, jasne światło na moment skupiło moją uwagę. To na pewno nie był samochód. Pojawiało się, oślepiało, znikało. I tak ciągle, bez przerwy. Słyszałam damskie głosy, odpowiadałam na pytania. Nie wiem jakie. Nie wiem, o co pytali. Nie wiem, gdzie byłam. Nieprzyjemne kłucie w klatce piersiowej wzbierało na sile. Ciągły ruch przy moim ciele powodował rosnący niepokój.
Marcel? Nigdzie go nie było. Na pewno.
Mokry, chłodny materiał na twarzy ocucił mnie na kilka chwil. Wzdrygnęłam się. Jedyne, co byłam w stanie zarejestrować to plakietka z imieniem osoby, która nade mną się pochylała.
Lena.
Byłam zdezorientowana. Dopiero, gdy cisza otuliła mnie z każdej strony, światło przestało mrugać i oślepiać tęczówki, zorientowałam się, że byłam sama. Zapach płynu do odkażania i białe ściany przywiodły na myśl szpitalną salę. Zamrugałam powolnie powiekami. Musieli... musieli przywieźć mnie do szpitala. Po moim ciele przetoczył się zimny dreszcz, a oczy zapiekły. Poczułam przepływającą przez żyły niemoc. Nie mogłam oczekiwać niczego więcej. Znalazł mnie. To wystarczyło. Nie sądzę, że byłam w aż tak kiepskim stanie, żeby musieć trafić aż do szpitala, ale byłam wdzięczna za ten wyraz troski. Teraz musiałam się stąd wydostać.
Czułam wyraźne otępienie, a ta okropna sala kręciła się dookoła jakby była pieprzoną karuzelą na placu zabaw. Nie miałam zamiaru tu zostawać. Próbowałam się unieść do pozycji siedzącej, jednak coś wadziło mi w nosie.
– Na co mi ten tlen – mamrotałam zachrypniętym, przyciszonym głosem, czując palenie w zdartym gardle. Moją buzię wykrzywił grymas. Sięgnęłam dłonią do twarzy, odsuwając od siebie te dziwne rurki, które łaskotały moje nozdrza. Podniosłam się ociężale do siadu i spuściłam nogi z łóżka. Nawet nie sięgałam nimi do podłogi. Ciche westchnienie wypadło z moich ust, a ciałem wstrząsnął dreszcz. Nerwowo zaparłam się rękoma, aby nie upaść.
Drzwi do szpitalnej sali uchyliły się. Przeniosłam tam nieobecny wzrok. Marcel wraz z pielęgniarką przystanęli w miejscu. Policjant zmrużył oczy, a na jego twarz wypełzło zdenerwowanie. Zamarłam na kilka chwil, przecież jego tu nie było. Oddychałam płytko, czując jak mój żołądek skręca się w ciasny supeł.
– Co ty robisz? – jego ciepły, łagodny głos przyjemnie otulił bębenki. W kilku krokach znalazł się naprzeciw mnie i kucnął, opierając ręce na łóżku. Przyglądał mi się przenikliwym wzrokiem.
Rwany oddech opuścił moje płuca.
– Muszę wrócić do domu.
– Rozalia, lepiej będzie jak zostaniesz na noc na obserwację.
Mężczyzna znajdował się na tyle blisko, że bez skrępowania opuściłam czoło na jego ramię. Chłonęłam desperacko ciepło i spokój, którym emanował. Jego jedna z dłoni znalazła się na moich plecach. Czułam w tym miejscu piekielne palenie. Palcami leniwie rysował kojące wzory.
– Nie chcę tu zostawać – płaczliwy jęk opuścił moje wargi.
– Dzieciaku – odetchnął bezradnie – zszyli ci głowę i kilka ran na ciele, płukali żołądek. Masz dwa żebra mocno stłuczone, a jedno pęknięte, pełno krwiaków, jesteś odwodniona, przemarznięta, a twoje wyniki badań raczej nie są zachwycające.
Niepokojące napięcie chwyciło mnie za gardło.
– Proszę – błagałam rozpaczliwie.
– Nie wiem jak się wytłumaczysz rodzicom, jak zobaczą cię w takim stanie.
Zamarłam. Ojciec. Nawet... nawet przez chwilę o nim nie pomyślałam. Był najniżej na liście moich priorytetów. Może w ogóle się na niej nie znajdował. Nie sądziłam, że jakkolwiek zainteresowałby go mój stan, a nawet moja nieobecność. Chyba, że byłam mu do czegoś potrzebna.
Marcel odetchnął ciężko. Potarł dłonią moje plecy.
– Pod jednym warunkiem cię stąd zabiorę – odparł zrezygnowany. Serce zakołatało z ulgą w piersi. Uniosłam głowę z ramienia mężczyzny, krzyżując z nim spojrzenie. – Zabiorę cię do siebie.
Rozchyliłam wargi, jednak żadne słowo nie opuściło ściśniętego gardła. Spoglądałam na niego niepewnie, nie rozumiejąc do końca tej decyzji. Jego tęczówki przeskakiwało po mojej twarzy, podejrzewałam, że po ranach i siniakach ją szpecących. Pokręcił głową, napinając mięśnie na żuchwie, a po chwili jego udręczony wzrok spoczął na moich oczach.
– Ja wiem, że tobie się wydaje, że nie jest tak źle. Ale jest, ktoś musi mieć na ciebie oko, na wszelki wypadek – tłumaczył spokojnie jak małemu dziecku. Nie chciałam zostać w szpitalu, nie chciałam też być utrapieniem dla policjanta. Ostatni mój pobyt w szpitalu nie był przyjemnym doświadczeniem. Szycie, odkażanie i wyciąganie szkła z poranionych pleców, które wyglądały jakby ktoś bawił się w rzutki i żywą popielniczkę, było okropne. Nie chciałam znów się tak czuć, słyszeć szepty, że dzieciaki zabalowały i tak się kończy ich nieodpowiedzialność. Pełne dezaprobaty i obrzydzenia spojrzenia.
Z sykiem wciągnęłam powietrze, gdy palące, przygnębiające wspomnienia zaczęły zalewać umysł.
Skinęłam głową na znak zgody.
Przegrałam.
Marcel przeniósł spojrzenie na pielęgniarkę, która przez ten cały czas była w pomieszczeniu.
– Mam coś w szafce, przyniosę, żeby mogła się przebrać – rzuciła krótko, jakby odczytała z jego tęczówek prośbę, którą do niej skierował.
Po chwili wróciła z dresami w rękach. Pomogła mi się w to ubrać. Gdy była blisko mnie, udało mi się odczytać plakietkę na jej fartuszku.
Lena.
Chciałam już stawać na nogi, jednak mężczyzna podszedł do mnie szybkim krokiem, łapiąc pod ramiona.
– Sama dam radę – marudziłam, gdy jego ręce mocniej zaciskały się na moim ciele. Skrzywił się nieznacznie. Na twarzy Leny natomiast zaczął się rysować pełen zadowolenia uśmiech.
– I widzisz jak to jest, jak ktoś jest uparty, wie lepiej i nie chce dać sobie pomóc – parsknęła rozbawiona w jego kierunku, na co Marcel przewrócił z politowaniem oczami i przeklął pod nosem. – Nie oszczędzaj go, niech wie jak to jest – mrugnęła do mnie okiem, a ja naprawdę nie wiedziała, co oznaczała ta dziwna wymiana zdań.
Przekomarzałam się cicho z Marcelem, że dam radę sama, przecież nie było ze mną aż tak źle. Mamrotał niezadowolony, jednak nie odpuszczał. Dotarliśmy do samochodu. Zapiął mi pasy na miejscu pasażera, a sam zasiadł za kierownicą. Mimo chwilowego przypływu sił, czułam znużenie, gdy obrazy za oknem zmieniały się leniwie. Była noc. Piękna, głęboka noc. Powieki samoistnie opadały. Walczyłam ze zmęczeniem, nie chcąc pozwolić mu wygrać.
Dopiero, gdy zapadałam się w coś puchowego, wciągnęłam z przerażeniem powietrze w płuca. Otworzyłam szeroko powieki. Znajdowałam się w jakimś pokoju, a pode mną uginał się materac łóżka. Marcel stał niedaleko, przyglądając się moim poczynaniom. Dojechaliśmy, a ja musiałam po prostu przysnąć. Poruszyłam się nerwowo i z trudem usiadłam, a dłoń oparłam na czole. Bolesne pulsowanie w skroniach nasilało się.
– Muszę się umyć – westchnęłam cicho. Nie myłam się od bliżej nieznanego mi czasu. Zapach mojego ciała na pewno pozostawiał wiele do życzenia, jednak sama nie odczuwałam już jego swądu. Poczułam się nieswojo, a skóra na ciele zaczęła swędzieć.
– Rozalia, jak na osobę, która otarła się o śmierć, która aktualnie wygląda jak żywe truchło, to marudzisz za cały policyjny oddział. Skąd masz siły na to bezsensowne ujadanie.
– Chcę się tylko umyć i będę już cicho.
Warknął rozzłoszczony.
– Nie zostawię cię samej w łazience, bo się utopisz. A nie sądzę, że siedzenia tam z tobą będzie odpowiednie.
– Krępuje cię trochę nagiego truchła? – uniosłam prowokująco brew do góry. Widziałam jak przez jego twarz przetacza się cała fala morderczych emocji. Wykrzywiłam wargi w coś na kształt uśmiechu, widząc jego złość. Wytrącony z równowagi, zacisnął palce na szczycie nosa.
– Oszaleję – wycedził złowrogo i zniknął za drzwiami, jak zdążyłam zauważyć, łazienki.
Odetchnęłam. Świat wirował dookoła, a przed oczami migały mi czarne plamy. Potrzebowałam się umyć, potrzebowałam zmyć z siebie wspomnienia z zatęchłej piwnicy. Zmyć z siebie te wszystkie emocje, których nadmiar rozsadzał moją duszę.
Wrócił i bez słowa pomógł mi dojść do łazienki. Zapach męskiego płynu pod prysznic wirował przyjemnie w pomieszczeniu. Mężczyzna z delikatnością zsuwał ze mnie kolejne warstwy ubrań, ledwo muskając skórę. Każdy jego ruch był ostrożny, jakby bał się, że mógłby jakkolwiek mnie uszkodzić. Gdy na moim ciele nie pozostał nawet skrawek materiału, przytrzymując się jego ciepłej dłoni, zanurzyłam się w gorącej wodzie. Z trudem podciągnęłam nogi do siebie, obejmując je rękoma i wsparłam na kolanach policzek. Ciepła woda tuliła mnie łagodnie, a odrętwienie zaczęło dreszczami obsypywać mięśnie.
Marcel siedział na podłodze przy wannie, zmęczonym wzrokiem spoglądając w moim kierunku.
– Czemu mi się tak przyglądasz? – przerwałam ciszę głosem niewiele głośniejszym od szeptu. Policjant wykrzywił wargi w grymasie i pokręcił głową. Wyglądał jakby ostatnie dni wycisnęły z niego resztki sił. Podkrążone oczy, blada, prawie przezroczysta cera sprawiały, że wyglądał bardziej upiornie niż zwykle.
– Mam ochotę cię utopić w tej wannie. Ręce tak mnie świerzbią, że ledwo udaje mi się opanować – parsknął sucho, bez krzty emocji, pocierając nerwowo dłonie o spodnie.
– Śmiało – zachęciłam – dobij mnie.
Mocniej wcisnęłam uda w klatkę piersiową.
– Jesteś taka – przerwał na moment, wczepiając palce w kosmyki – lekkomyślna, Rozalia – wypuścił ciężki oddech spomiędzy warg i roztrzepał w nieładzie włosy. Ciężar jego spojrzenia przemknął po moim nagim ciele, jednak to nawet na ułamek sekundy nie wywołało skrępowania. – Mogli cię zabić, to cud, że jesteś cała.
Uśmiechnęłam się ponuro.
– Niektórzy tak po prostu nie boją się śmierci, bardziej boją się żyć. Strach to żyć, nie wiedząc, czy cokolwiek cię czeka.
Gorzka prawda zapiekła w język. Śmierć babci zabrała ze sobą wszystko, co najważniejsze. Aleksander miał być moją ostoją, ratunkiem od beznadziejnej rzeczywistości. I był. Do momentu jak nie okazał się manipulatorskim skurwysynem, co wcale a wcale nie wyleczyło mojego zbolałego serca z desperackiej miłości do niego. Byłam żałosna, bo nadal mi na nim zależało. A ten popieprzony układ z policją wywrócił mój marny żywot do góry nogami. Czy naprawdę w takiej sytuacji śmierć to najgorsze co mogłoby mnie spotkać?
Miałam ochotę się zaśmiać, jednak nawet na to nie starczyło mi sił.
– Mogli cię zabić – powtórzył, cedząc przez zaciśnięte ze złości zęby.
– Możemy nie gdybać, co by było gdyby? Nic się nie stało, a jakby się stało to w tym momencie i tak by mnie to już mało interesowało – rzuciłam beznamiętnie, wzruszając od niechcenia ramionami. – Na każdym kroku przypominasz mi jak beznadziejna jestem i, że mogłabym się na coś przydać, a gdy zrobiłam cokolwiek to masz z tym problem.
– Na boga, dzieciaku, nie kazałem ci się zabijać! – krzyk, który wypadł z jego krtani był przepełniony rozżaleniem i bezradnością. Twarz wykrzywił mu rozgoryczony grymas. Po ramionach przeszły mi ciarki. Zacisnęłam usta w cienką linę, nie chcąc dalej ciągnąć tego tematu. Dyszał ciężko, patrząc się przed siebie, jakby próbując się uspokoić. Przełknął nerwowo ślinę. – Chodź, woda będzie zaraz zimna – dodał po chwili głosem wypranym z jakichkolwiek emocji i ponownie przybrał surowy, chłodny wyraz.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro