II
Cassandra cały czas pamięta reakcję Clementine na ten piękny, błyszczący pierścionek. Ciocia nie potrafiła ukryć wzruszenia i wsunęła prezent na swoją dłoń.
Tamtego chłodnego, wieczornego dnia, pierścionek Clementine leżał na talerzu. Wraz z jej całą dłonią. Na innych talerzach leżały posiekane zwłoki gości.
- Spóźniliśmy się kilka minut... I... oni zginęli... - wypłakała Cassandra.
Yacob pogłaskał ją po włosach i przytulił. Uścisk ten był zdecydowany i ciepły. Dziewczynie od razu zrobiło się lepiej.
- A co z wujkiem, Gordonem? - spytała.
Yacob niepewnie się podniósł i spojrzał na stół. Nie znajdowało się tam nic, co należałoby do wuja.
- Pewnie uciekł. - stwierdził marszcząc brwi.
Cassandra zapłakała i spojrzała na krwisty napis znajdujący się na drzwiach.
- Osoba, która zabiła moją ciocię i tych wszystkich niewinnych ludzi... jest... Psychopatą! - powiedziała, nie panując już nad sobą. Zrobiła się sina, a zarazem blada, zaczęła się trząść i dygotać. - Kiedy miałam osiem lat... późnym wieczorem poszłam sama do lasu. Stwierdziłam, że znajdę kilka grzybków dla cioci, aby była ze mnie dumna. Pamiętam jak wchodząc na jedną z górek... zsunęłam się i złamałam nogę. Płakałam tak mocno, że wuj mnie usłyszał i przybiegł po mnie... - Cassandra zapłakała.
- I co się stało dalej?
- Wuj przyniósł mnie do domu, a ciocia okrzyczała. Mówiła, że zabrania mi chodzić do tamtego lasu samej, bo żyją tam źli ludzie. Brzydcy ludzie. Koszmarni ludzie. Potwory.
Yacob zmarszczył brwi.
- Mnie również zabraniali chodzić na polowania samemu. Mimo tego, że od twojego wuja byłem trochę starszy, często wybierałem się do lasu. Czasami po prostu ze zwykłego zainteresowania. Jednakże zakazano mi. Clementine twierdziła, że pobliskie góry zamieszkuje sekta kanibali.
- Pewnie to oni ich zamordowali...
- Jeśli tak, to ciągle są w okolicy.
I właśnie w tamtej chwili na Yacoba spłynęła kropla krwi, która obiegła jego policzek i opadła na białą rękawiczkę. Potem następna. I następna. Wszystkie kapały z góry. Cassandra zauważając czerwone plamy na dłoniach lokaja, spojrzała w górę.
Na złotej lamie, wyposażonej w kilka świeczników, leżał mężczyzna. Obracał się w okół i wpatrywał się w Cassandrę swoimi wyłupiastymi, białymi oczami. Twarz miał wykrzywioną z przerażenia.
- To wuj Gordon! - krzyknęła Cassandra.
Lampa zarwała się i spadła na stół, a wszystkie talerze potłukły się i spadły na ziemię. Cassandra zatkała uszy i krzyknęła.
- Uciekamy! - rzucił Yacob, chwytając dziewczynę za rękę.
Prędko przebiegli przez korytarz, minęli pianino Clementine i wybiegli na zewnątrz. Mrok spowijał całe wzgórze Apolla i wszystkie lasy, które wydawały się obumarłe. Cassandra odruchowo rozejrzała się na około i dostrzegła światło płynące z lasu.
- Zobacz. - wskazała.
Gordon zawiódł wzrokiem za palcem Cassandry i ujrzał migoczące światło.
- To z ambony. Jacyś myśliwi są w okolicy. - stwierdził, chcąc podejść do karoty.
Ku zdziwieniu całej dwójki, koni nie było. Jedyny zaprzęg i deska ratunku, która pomogłaby im uciec, po prostu zniknęła. Konie rozpłynęły się w powietrzu.
- Co robimy? - spytała przerażona Cassandra.
- Schowamy się w sypialni Clementine i poczekamy do rana, a następnie stąd uciekniemy.
Cassandra przytaknęła i wraz z lokajem skierowała się na górę.
Sypialnia cioci mieściła się na końcu korytarza. A kiedy obydwoje tam dotarli, zamknęli się w środku. Każde drzwi w tej posiadłości posiadały swoje zamki.
Cassandra położyła się na łóżku i zaczęła płakać. Yacob znajdował się bowiem w niemałym napięciu zmysłów, najchętniej rzuciłby się na plugawy chodnik i błyskawicznie zginął, niż siedział tutaj i czekał na powolną śmierć.
Ktokolwiek lub cokolwiek zabiło wszystkich gości, Clementine i Gordona - znajdowało się w okolicy.
Yacob chciał ciągle pocieszać Cassandrę i ochłonąć, ale stosunkowo nie dawał rady. Było coraz gorzej, zwłaszcza w momencie gdy usłyszeli, że ktoś wszedł do środka posiadłości.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro