Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

I

  Anglia 1871 - Wzgórze Apolla, Mount Caravel

  Czarna karoca czmychnęła między wysokimi drzewami i wyjechała na brukowaną drogę w stronę pałacu Mount Caravel. Po drodze minęła kilka drewnianych i murowanych zabudowań, a następnie wjechała między drzewa i jechała, ciemnym, gęstym lasem.

  W karocie siedziała bowiem Cassandra Clark wraz z jej lokajem Yacobem Moore. Kilka tygodni temu dziewczyna otrzymała zaproszenie na ucztę od swojej cioci, z okazji jej czterdziestych urodzin. Miała to być wieczorna kolacja, podczas której wszyscy miło spędzą czas, pośmieją się i porozmawiają, o totalnych głupotach. Ponoć do Clementine (cioci Cassandry) przyjechać też mieli najbliżsi przyjaciele i dalsza rodzina.

  Clementine odkąd sięga pamięcią, zawsze wychowywała Cassandrę i się nią opiekowała. Bo gdy jej rodzice ją zostawili, kobieta miała za kruche serce aby poczynić to samo. Clementine była bardzo wrażliwa i nie mogła patrzeć na czyjeś cierpienie. Najchętniej pocieszałaby tą osobę albo przeniosła cały ból na siebie, ale tak nie było. Clementine mimo wielu nieprzyjemnych przeżyć, zawsze potrafiła chodzić z uśmiechem na twarzy, głosząc przy tym, że nigdy się nie podda i będzie szczęśliwa do końca życia.

  Posiadłość Mount Caravel, Clementine kupiła w momencie gdy wyszła za mąż. Pokochała bowiem Gordona Rayarsa-Clarka, który pomógł jej nabyć niezwykle drogi budynek.

  Następnie wychowywała się tam Cassandra, a kiedy skończyła czternaście lat - wyprowadziła się do małej osady wraz z Yacobem Moore, który został jej lokajem na życzenie Gordona.

  Clementine była naprawdę dumna z dziewczyny, że w pewnym sensie dojrzała i stała się świadoma celu życia. Najbardziej jednak kobietę satysfakcjonował pewien fakt, Cassandra miała tak samo kruche serce jak ciotka i nigdy nie zrobiła by komuś krzywdy. Nawet mrówce.

  Niestety po wyprowadzeniu się Cassandry, Clementine poczuła niesamowitą samotność. Gordon często wyjeżdżał na polowania, dlatego kobieta często przebywała sama w posiadłości, dlatego aby zabić wszelkie smutki kupiła sobie trzy koty, z którymi bardzo się utożsamiła. W pewnym momencie nawet nauczyła się grać na pianinie co bardzo jej pomogło. Po kilku miesiącach było zdecydowanie lepiej.

  Czarna karoca przebijała się przez gęste lasy. Prócz silnego wiatru, do pogody dołączył silny deszcz, przez co pojazd chwiał się na boki. Cassandra w jednej z dłoni trzymała małe pudełko w środku którego, znajdował się pierścionek z czerwonym rubinem. Clementine dostała już kiedyś od niej pierścionek, z pięknym, wygładzonym szafirem. Tym razem dziewczyna postawiła na coś droższego.

  - Ciocia na pewno będzie szczęśliwa. - stwierdziła drapiąc się po swoich gęstych, lokowanych, złotych włosach.

  - Bez jakichkolwiek wątpliwości. - odparł Yacob.

  Konie ciągnące karotę prychnęły i podreptały w stronę piaszczystych wzniesień, podrywając w takcie tumany kurzu i pyłu.

  W pewnym momencie Cassandra ujrzała ogromną drewnianą tablicę z napisem: Wzgórze Apolla za najbliższym zakrętem.

  - Już prawie jesteśmy. - oznajmił Yacob.

  Cassandra pisnęła z zachwytu. W końcu zobaczy swoją najukochańszą ciocię, bo od czasów przeprowadzki w ogóle nie miała z nią kontaktu, nad czym strasznie ubolewała.

  Raptownie konie stanęły, a karota prześlizgnęła się do przodu. Cassandra wysunęła się ze swojego siedzenia i uderzyła głową w dach pojazdu.

  - Co jest!?

  Yacob nie ukrywał zaskoczenia.

  Konie po prostu stanęły przed znakiem: ,,Wzgórze Apolla''.

  - Dlaczego nie jedziemy? - spytała zaintrygowana Cassandra, głaszcząc się po głowie.

  - Nie mam zielonego pojęcia... - stwierdził wychodząc z karoty.

  Cassandra przez zamazaną szybę widziała sylwetkę Yacoba, która rozglądała się w okół. Konie nie reagowały na jakikolwiek sygnał i nie chciały ruszyć. Dziewczyna spojrzała na swój zegar i zorientowała się, że jest po dziewiętnastej.

  - Szlak... Jesteśmy spóźnieni... - wyszeptała, patrząc w okno.

  Ku zdziwieniu dziewczyny, sylwetka Yacoba zniknęła. Pewnie przybrała nieregularny kształt przez ten deszcz, pomyślała, ale rzeczywiście zrobiło się cicho i bezszelestnie. Cisza. Przytłaczająca cisza.

  Cassandra otworzyła szeroko okno i wyjrzała na zewnątrz. Dzięki Bogu, Yacob klęczał pod karotą i odgarniał kamienie. Po chwili wszedł do środka i uderzył biczem konie tak mocno, że te niemal nie podskoczyły do góry, staczając się ze stromych szczytów.

  Cassandra bowiem dalej wyglądała za okno i dostrzegła coś dziwnego. Coś, co zmroziło jej krew w żyłach. Zobaczyła grupę zakapturzonych postaci, które trzymając się za ręce stały przy drodze. Naliczyła ich ośmiu. Była w takim szoku, że przetarła oczy i zorientowała się, że były to po prostu stare, pousychane konary drzew.

  - Spóźnimy się trochę. - powiedział Yacob.

  Cassandra przytaknęła.

  Po kilku minutach drogi, Cassandra i Yacob stanęli przed posiadłością.

  - Nic się nie zmieniła! - krzyknęła ze szczęścia.

  - Jesteśmy pierwsi? - zmarszczył brwi Yacob.

  Skoro Clementine zaprosiła więcej osób, dlaczego pod jej posiadłością nie było żadnych innych pojazdów?

  - Najwidoczniej tak! - pisnęła.

  W posiadłości wszędzie zapalone były lampy. Każdy pokój promieniował na swój sposób.

  Yacob podszedł do olbrzymich, hebanowych drzwi i zapukał w nie kilka razy, a gdy nikt nie odpowiedział, weszli do środka.

  - Ciocia pewnie jest w kuchni, nie słyszała.

  Na całym korytarzu rozchodził się zapach kwiatów i pieczonego mięsa. Cassandra podskoczyła i przełknęła ślinę, po czym powolnie weszła do jadalni.

  - Ciociu! Przyjechałam! Witaj! - krzyknęła, ale odpowiedziała jej martwa cisza.

  Na środku jadalni stał wielki gar, z gotującą się zapewne zupą, a po prawej ogromny stół z piękną zastawą i podanym jedzeniem. Każdy talerz przykrywała żelazna kopułka.

  - Co jest? - spytał Yacob. - Gdzie ciocia?

  - Pewnie gotuje, jak wyjdzie z kuchni to zrobimy jej niespodziankę!

  Yacob przysiadł do stołu. To samo poczyniła też Cassandra. Obydwoje upili łyk nalanego wina i czekali. W pewnym momencie na stół wskoczył jeden z kotów Clementine.

  - Jaki śliczny! - stwierdziła, pogłaskując go po główce.

  Ten wtulił się w jej ramiona i uśmiechnął.

  - Pójdę już do tej kuchni... - oznajmił Yacob i tak jak mówił, tak zrobił, tylko... że... - Clementine tu nie ma.

  I właśnie w tamtym momencie Cassandra poczuła ogromny smród i fetor, po czym wyszczerzyła szeroko oczy. Chwyciła za kopułkę i nie mogła uwierzyć własnym oczom. Na białym talerzu leżała dłoń, której palec ozdabiał pierścionek, z wygładzonym szafirem.

  Cassandra krzyknęła i wybuchła gromkim płaczem. Yacob niemal momentalnie zdjął wszystkie kopułki i zobaczył, to czego zapewne nie powinien. Szczątki ciała walały się na każdym talerzu.

  Cassandra błyskawicznie otworzyła garnek, tam również coś leżało - dwa zdechłe, sfajczone koty.

  - Co tu się stało!? - spytał Yacob.

  - Ktoś... ktoś zabił gości... i ciocię... i wuja... - powiedziała w zdruzgotanym stanie, po czym padła na ziemię.

  Yacob złapał dziewczynę i spojrzał na wewnętrzną stronę drzwi w jadalni. Na białych deskach, widniał czerwony napis, spisany czyjąś krwią, mówiący:

  Nie odejdziesz od stołu, dopóki nie zjesz wszystkiego

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro