rozdział 11
- Na początku to była katastrofa. - powiedziała kobieta, kiedy siedzieli w jednym z namiotów, który robił dla nich za szpital. - Wiedzieliśmy jedno: najmłodsi mieli największe szanse.
- Była pani w DRESZCZu? - spytał Thomas, kiedy zarówno on, jak i Jenna, Dave i Jorge wyprostowali się nagle, odwracając w jej stronę.
- Dawno temu. Tak samo, jak Dave. - odpowiedziała cicho, zerkając ukradkiem na ów chłopaka, który spuścił wzrok, zaczynając bawić się swoimi palcami. - Intencje były dobre: znaleźć lek i ocalić świat. - ciągnęła dalej, chodząc w tą i z powrotem, przyszykowując coś, co mogło pomóc Brendzie. - Stanowiliście rozwiązanie, bo byliście odporni. Dlaczego? W końcu to wyjaśniliśmy. Mózg odpornych wytwarza pewien enzym. Wypreparowany z krwi może skutecznie spowolnić rozwój wirusa.
- Znaleźliście lek? - odezwała się tym razem Jenna, znów patrząc na kobietę. Była w szoku, że mogli znaleźć lek i wyleczyć tych wszystkich zarażonych ludzi, którym jeszcze dało się jakoś pomóc.
- Niezupełnie. - odparła Mary, bo tak miała na imię ów kobieta, kręcąc głową. - Enzymu nie można wytwarzać, a tylko pozyskiwać od odpornych. Od młodych. - dodała, ale żadne z nich już się nie odezwało. Kobieta nieustannie działała i rzadko kiedy spoglądała w ich stronę. - To ich nie powstrzymało. Są gotowi poświęcić całe pokolenie. Dla tego.
Uniosła dłoń z strzykawką, w której znajdował się "lek".
- Oto dar biologii i ewolucji. - wyszeptała zafascynowana, po czym nagle przeniosła swój wzrok na Thomasa. - Ale nie dla wszystkich.
Już po chwili podeszła do Brendy i wstrzyknęła jej zawartość probówki. Na efekty nie trzeba było czekać za długo, bo wyjątkowo szybko stan dziewczyny znacznie się poprawił, co uszczęśliwiło wszystkich zgromadzonych.
- Ile zyska? - spytał wreszcie Thomas, niezwykle ciekawy tego wszystkiego. Martwił się o Brendę równie mocno co reszta, nie chciał, żeby coś się jej stało.
- Różnie. Kilka miesięcy. - odparła kobieta, wzdychając cicho. Zaraz jednak zerknęła na dwójkę przytomnych nastolatków, jakby z nadzieją. - I w tym szkopuł. Znów musi to dostać.
- I tak do końca życia? - dopytywała Jenna, na co Mary jedynie pokiwała głową.
- Wyjdźmy. Niech odpoczną. - odezwała się nagle do Jorge, który zerknął na Thomasa i wyszedł wraz z kobietą i pozostałą dwójką na zewnątrz. - Będzie dobrze. - dodała, widząc, że mężczyzna niezbyt chce opuszczać wtedy dziewczynę.
Jenna stanęła przy wejściu, czekając na kobietę, która zatrzymała się jeszcze, by powiedzieć coś Thomasowi. Dave od razu do niej podszedł i przytulił ją do siebie, dopiero wtedy czując, że to wszystko zaczynało z nich ulatywać. Dziewczyna wtuliła się w jego ciało, przymykając oczy. Czuła się dziwnie, jednocześnie to wszystko ją puszczało, ten cały stres minionych dni, ale też przychodziły nowe obawy, których nie potrafiła się pozbyć z głowy.
- Zostawisz nas same, Dave? - odezwała się Mary, zjawiając się koło nich nagle. Położyła dłoń na ramieniu Jenny, którą przeszedł dreszcz na tamten gest.
- Tylko oddaj mi ją później całą, jasne?
- Zależy ci na niej. - mruknęła kobieta cicho, jednak Jenna doskonale słyszała jej słowa. Odwróciła się do Davida przodem i puściła mu oczko, uśmiechając się szeroko. - Możemy iść? - spytała, wracając wzrokiem do dziewczyny przed sobą.
- Chyba tak. - mruknęła ostatecznie dziewczyna, po czym prędko przytuliła przyjaciela do swojej piersi. - Wrócę do ciebie, Dave. - wyszeptała z uśmiechem, mierzwiąc mu włosy. Po tym od razu wystawiła dłoń do kobiety. - I jestem Jenna. Ale to akurat pani wie.
- Mów na mnie Mary, słonko. - przedstawiła się, uśmiechając się do niej ciepło. Zaraz obie zaczęły iść przed siebie spokojnym krokiem, nie martwiąc się nikim innym. - Jesteś bardzo podobna do swojej matki.
- Znała pani moją mamę?
- Byłyśmy sąsiadkami i dobrymi znajomymi. Przypominasz ją z wyglądu, ale charakter zawsze miałaś po ojcu. On też nigdy nie pozwolił zginąć swoim przyjaciołom.
- A ja właściwie... - zaczęła Jenna, a przed oczami pojawił się jej martwy już przyjaciel. Za wszelką cenę starała się wymazać tamtą sytuację sprzed oczu. - Winston i tak by nie przeżył. Wolałam ukrócić jego męki, widziałam, jak się męczył, kiedy tylko ich spotkaliśmy.
- Zrobiłaś to, co uważałaś za słuszne, on na pewno nie miałby ci tego za złe. - oznajmiła Mary, kładąc dłoń na ramieniu dziewczyny, bo widziała, że tamta miała łzy w oczach.
Jenna nie odezwała się więcej, a jedynie spuściła wzrok. Pocieszała się tamtą myślą, wiedziała przecież, że Winston i tak by nie przeżył, a ona nie mogła zostawić go na pastwę losu, nie mogła dopuścić, by przemienił się w potwora.
- Jeszcze kiedy byłaś w labiryncie... Widziałam, jak uratowałaś życie tego chłopaka, który chciał wdrapać się na mur. - zaczęła nagle Mary, trochę nie wiedząc, czy zaczynać tamten temat. Widziała, jak dziewczyna wzdryga się nagle.
- Było coś takiego. - przytaknęła Jenna, przełykając ślinę. Nie wiedziała nawet, dlatego kobieta o tym wspominała.
- Wtedy twoja krew go uratowała. Nie zastanawiałaś się nigdy dlaczego?
Dziewczyna złapała się za dłoń, na której znajdowała się blizna po przecięciu. Sama nie wiedziała, dlaczego kiedyś ją przecięła, ale wtedy właśnie tamta rana uratowała Newtowi życie. I Jenna z całą pewnością zrobiłaby to po raz kolejny, byleby nie patrzeć na cierpienie chłopaka.
- Ja właściwie... - zaczęła, jednak westchnęła ciężko, starając się ubrać to wszystko jakoś w słowa, co wcale takie łatwe nie było, jak się mogło wydawać. - Zastanawiałam się, kiedy dotarło do mnie, że tak naprawdę nie przetoczyliśmy mu krwi, a tylko ja dotknęłam jego złamanej nogi.
- Twoja krew, Jenna, jest inna od krwi innych. Jest wyjątkowa, ale nawet ja nie wiem, jakie ma dokładnie właściwości i dlaczego tak się właśnie dzieje. - wyjaśniła Mary z wyczuwalnym smutkiem w głosie. Jenna jednak nie miała jej tego za złe. - Sama musisz przyznać, że to nie jest normalne.
- Ja wiem i naprawdę wszystko rozumiem. - przytaknęła od razu, zerkając w jej stronę. Zatrzymała się na chwilę, skupiając całą swoją uwagę właśnie na kobiecie przed sobą. - Tylko mam jeszcze jedno pytanie.
- Słucham uważnie.
- Dave wiedział, że jestem akurat w tym labiryncie?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro