Rozdział 13
Sobota minęła dla nas wszystkich grobowym nastroju. Przypomnienie o tym dlaczego się tu przeprowadziliśmy wbiło nas w ziemię i sprowadziło nad nasze głowy chmury gradowe. Tego dnia mało ze sobą rozmawialiśmy, każdy pogrążył się w rozmyślaniach i w domu panowała napięta cisza, której nie potrafiłam znieść. To wszystko mnie przytłaczało i wysysało powietrze z płuc. Czułam się potwornie, jak wrak człowieka. Czasami żałowałam, że wiem o tym wszystkim i pozbawiono mnie nadziei, że Anna dożyje spokojnej starości. Bo czym było kilka lat życia jakie jej pozostały w zestawieniu całej przyszłości jaka ja miałam przed sobą?
By nie siedzieć bezczynnie użalając się nad losem, którego i tak nie mogłam zmienić, czas do południa spędziłam na graniu z Anną w planszówki w salonie. Ograła mnie kilka razy w chińczyka, ale że z robiła to z tak czystą radością, nie umiałam jej mieć tego za złe. Przyjęłam kilka krotną przegraną z pokorą. Postanowiłam też przećwiczyć swoją rolę, którą przydzieliła mi pani z kółka teatralnego. Nie chciałam jej zawieść, kiedy ona we mnie uwierzyła, więc chciałam dać z siebie wszystko i staranie uczyłam się testu na pamięć. W tym samy czasie kiedy ja wkuwałam rolę, Anna siedziała obok mnie na kanapie i pisała coś w swoim zeszycie.
- Co tak zaciekle notujesz? - zapytałam próbując zerknąć jej przez ramię.
- A nie ważne – powiedziała przyciskając notes do siebie bym nieb mogła zobaczyć i uśmiechnęła się niemrawo.
Wybuchłam śmiechem, na widok jej miny za która próbowała coś ukryć. Ale nie naciskałam, każdy ma prawo nieć jakieś tajemnice, a wiedziałam, ze Anna nie zrobiła by nic co mogło by jej zaszkodzić.
Kiedy przyszedł czas na obiad, przynajmniej na chwilę napięta atmosfera się rozluźniła i prowadziliśmy przy stole przyjemną rozmowę. Do czasu kiedy rodzice nie poruszyli kolejnego drażliwego tematu.
- Kiedy masz zamiar składać papiery na uczelnie lekarską? - zapytał tata patrząc na Camile. Ta zatrzymała widelec w połowie drogi do ust.
- Jeszcze nie zdecydowałam gdzie złożę papiery – powiedziała spokojnie, ale odłożyła trzymany widelec i przestała jeść. Zawsze traciła apetyt, kiedy poruszano związane z nią niemiłe sprawy.
- Ale to chyba oczywiste – powiedziała mama patrząc na moją straszą siostrę, jakby nie rozumiała o co jej chodzi. Bo rzeczywiście nie rozumiała. - Podjęłaś decyzje, że zostaniesz lekarzem, a by tak się stało musisz złożyć papiery na studia lekarskie.
- To nie ja podjęłam decyzje tylko wy ją podjeliście – powiedziała dobitnie niskim głosem Camila, a jej słowa przypominały złowrogi syk. Rodzice zdawali się nie zauważyć w niej tej zmiany i byli nieświadomi gotującej się w niej furii, lecz ja widziałam ją dokładnie i wiedziałam, że nic dobrego z tego nie wyniknie.
- Gadasz głupoty, przecież to oczywiste, że chcesz tam iść, może po prostu jeszcze się przed tym bronisz i wahasz, ale to naprawę najlepszy wybór – powiedziała mama bez skrępowania jedząc posiłek.
Kochałam naszych rodziców, ale czasami nie potrafiłam zrozumieć co nimi kieruje. W takich momentach jak ten byli totalnie ślepi. Chcieli narzucić Camili przyszłość jaką oni dla niej zaplanowali nie pozwalając jej wybrać tego co ona naprawdę chce. Byłam pewne, że tak się upierają by została lekarze ze względu na Anne i jej chorobę. Sami nie byli lekarzami, może obwiniali się, że nie dość szybko zauważyli, że Anna jest poważnie chora i że jak by szybciej zareagowali dało by się ją wyleczyć. Może chcieli by Camila ratowała innym życie i pomagała takim osobą jak Anna. Nie ważne co nimi kierowało na pewno chcieli dobrze, ale nie wiedzieli gdzie istnieją pewne granice.
Camila gwałtownie wstała od stołu, a w jej oczach płonęła niewypowiedziana wściekłość. Nie miała na tyle odwagi lub czeluści by powiedzieć rodzicom w twarz to co myśli, ale nie miała oporów by to zaprezentować. Bez słowa opuściła kuchnie. Jej posiłek pozostał prawie nietknięty.
Do końca dnia nie wiedziałam już Camili, zamknęła się w sowim pokoju, wraz z swoim nierozłącznym notesem, który zabiera zawsze wszędzie ze sobą. Jest to jej szkicownik, ale nie lubi dzielić się swoimi pracami z innymi.
Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. W końcu się poddałam i zawijając się szczelnie w kołdrę i zakładając puchate kapcie, wymknęłam się po cichu ze swojego pokoju. Potem skierowałam się ku drzwiom na balkon, które wychodziły z korytarza. Skrzypiały one lekko, na co za zastygłam w bezruchu sprawdzając czy kogoś nie obudziły, ale dom nadal był pogrążony we śnie. W końcu wyszłam na balkon, na chłodne, nocne powietrze.
Wiatr rozwiał moje rozpuszczone, teraz już trochę po kołtunione włosy. Zaciągnęłam się świeżym powietrzem, w którym dało si wyczuć nadmorska bryzę. Będę musiała w najbliższym czasie znów się udać na plażę. Potem dopiero spojrzałam w niebo i aż zaparło mi dech. Dziś nie było ani jednej chmurki, księżyc świecił jasno, a nieboskłon... a nieboskłon był pełen gwiazd. Były ich tysiące i każda świeciła swoim niepowtarzalnym blaskiem. Ciemna noc usiana milionem świecących punktów, które rozświetlały mrok. Małe światełka na tle czarnego nieba. Widok był niesamowity, potrafiłabym tak tylko stać patrzeć na to godzinami. Gdzieś tam układały się one w gwiazdozbiory, lecz ja nie potrafiłam ich wskazać, niestety nie znałam się na tym.
Wtedy znów usłyszałam skrzypienie drzwi. Odwróciłam się w ich stronę i w progu zobaczyłam Anne, otuloną w swoją kołdrę. Zmarszczyłam czoło na jej widok.
- Słyszałam jak ktoś otwiera drzwi na balkon i domyśliłam się że to ty, więc postanowiłam do ciebie dołączyć – powiedziała nieśmiało wciąż stojąc przy drzwiach.
Powinna już dawano spać, ale nie miałam serca odsyłać jej do łóżka, zwłaszcza, że sama też nie chciałam wracać jeszcze do swojego.
- Zamknij cicho drzwi i choć tu do mnie – powiedziałam do niej, a ona czym prędzej wykonała moje polecenie.
Już po chwili stała obok mnie z uśmiechem na twarzy.
- Spójrz w górę – powiedziałam.
Tak zrobiła, a jej buzia ułożyła się w idealne „o" kiedy ujrzała to co ja przed chwilą.
- Wiesz co zawsze myślałam o gwiazdach? - zapytała mnie nagle.
- Co? - zapytałam zaskoczona, patrząc na nią, a potem na niebo.
- Że to tam przebywają osoby zmarłe. – Zesztywniałam na te słowa. Nie lubiłam rozmawiać z nią o śmierci. - Wierzę, że jak osoba umrze, to zmierza ku gwiazdom i staje się jedną z nich. Patrząc na gwiazdy widzimy tuziny osób, które pożegnały się z tym światem i teraz nas obserwują z nieba. Jeśli tylko za nimi zatęsknimy wystarczy w nosy spojrzeć w górę i wtedy ta osoba będzie ciut bliżej nas i będziemy wiedzieć, że ona patrzy na nas w tym samym momencie w którym mu patrzymy na nią. Oni nas będą obserwować stamtąd, a my możemy zawsze na nich patrzeć i cieszyć się ich pięknem. Zmarli nigdy nas na stałe nie opuszczają, bo zawsze są tam na nieboskłonie.
Jej słowa były przepełnione wiara w to co mówi. Ona wierzyła, że tak jest naprawę, a ja pragnęłam wierzyć w to razem z nią, bo to była piękna wizja.
- Obiecasz mi coś? - zapytała po chwili moja siostra.
- Cokolwiek zechcesz – odpowiedziałam zgodnie z prawdą, za nią byłą w stanie skoczyć w ogień. Była taka drobna, taka słaba, że zrobiłabym wszystko by ją obronić przed złem.
- Kiedy umrę... - przełknęła ciężko ślinę – ...obiecaj mi, że będziesz patrzeć w gwiazdy wiedząc, że tam jestem. Ja wtedy też będę na ciebie spoglądać i się opiekować tobą stamtąd, z góry. Będziesz mi opowiadać co u ciebie, a ja będę słuchać. I wtedy...
- Nie mów tak jakbyś miała umrzeć lada moment! - Ten temat od zawsze był dla mnie drażliwy. Jak ona mogła tak po prostu się pogodzić z myślą, że za parę lat umrze i nie dane jej będzie przeżyć normalnego życia.
- Nie taki miałam zamiar – jej głos był spokojny i cichy, zawsze taki był, mało co ją wyprowadzało z równowagi, była ostoją spokoju. - Po prostu mi to obiecaj. Będzie mi łatwej jeśli będę wiedziała, że będziesz o mnie pamiętać.
- Nigdy nie mogłabym cię zapomnieć. Obiecuję ci to – wydusiłam z siebie, a mój głos był zduszonym płaczem, który zaciskał mi gardło.
Uśmiechnęła się do mnie.
- Dziękuję, to mi wystarczy.
Potem nie mówiłyśmy już nic. Tylko stałyśmy tam na balkonie, opatulone każda w swoją kołdrę i patrzałyśmy na niebo pełne gwiazd.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro