Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Tylko nie w czółko!

Zdezorientowany Yuuri wpatrywał się w leżącą obok poduszkę, spod której wystawały liche kłębki pomierzwionego, niedoschniętego srebra. Obserwował unoszącą się kołdrę, co to w dość niepokojącej arytmii wykonywała kolejne axele z każdym siąknięciem. Z uwagą czekał na stęknięcia, westchnienia oraz nerwowe (posądzone o teatralne) kopnięcia nogami w niczemu winny materac ich wspólnego łóżka.

Zamartwiał się. Czym zawinił? Coś musiało być na rzeczy, skoro tak reagował.

Sytuacja, w której dzisiaj się znaleźli, była dla niego nowością. To znaczy; właściwie mógł się spodziewać, że to nie błahostka, a prawdziwy problem rangi tych rasowych, których nie powinno pozostawiać się ignorowanych. Przecież nawet on, sam Victor Nikiforov, bożyszcze z okładek a przede wszystkim – pięciokrotny złoty medalista, mistrz nad mistrzami, choć na co dzień zapatrzony na najbardziej uroczy czubek przystojnie długawego nosa, miewał gorsze chwile. To zupełnie normalne, choć w jego przypadku na wskroś zaskakujące. Raz na ruski rok czuł się niekomfortowo, niepewnie, nie-bosko.

W takie dni, kiedy zamykał się w łazienkowej pozornie-odludni, zupełnie nieświadomy bursztynków, błyszczących w szczelinie uchylonych drzwi, pozbawiony typowej pewności siebie przyglądał się swojemu odbiciu perfekcjonistycznym, zbyt surowym okiem. Podnosił ramiona i prychał na ich szczupłość mimo, że były umięśnione i po prostu smukłe. Wzdychał, widząc długie nogi, krzywił się, oglądając zdrowo wysportowaną sylwetkę.

Co mu się nie podobało? Yuuri nie miał pojęcia, nigdy nie dopytywał, nie drążył tematu. Jednak doskonale wiedział, że największą uwagę narzeczony przywiązywał do... głowy.

Myślał o tym, niedowierzając. Zresztą: jak mógłby uwierzyć? Obserwował go, podziwiał już jako łyżwiarski podlotek. W każdej przedstawionej wersji – okładkowej czy telewizyjnej, mistrz wyglądał idealnie i nie ukrywał świadomości własnej prezencji. Wiedział, że jest w dobrej formie, a jego anielskie oblicze zachwyca z obydwu profili po równo. Ta postawa również była jak najbardziej w porządku!

– Wszystko zaczęło się, kiedy obciąłem włosy... ­– odpowiedział na prośbę Katsukiego (z zalotnością wyśpiewane "Porozmawiajmy o tym, Vitya!" nie mogło pozostać bez reakcji), mamrocząc w zduszającą słowa, lekką poduszkę.

– Jak to?! – Japończyk uniósł głos ze zdziwienia. – Przepraszam cię, Victor, ale nie rozumiem jak nowa fryzura ma się do...

– Zdecydowanie się ma! – krzyknął, odrzucając miękką barierę na drugi koniec łóżka. Oczom Yuuriego ukazała się zapłakana, rozczerwieniona twarz. Podpuchnięte oczy spozierały na niego z całą złością, jaką Rosjanin potrafił z siebie wykrzesać, ale ani ostry wzrok, którym gotów był zabić, ani od stóp do głów roztrzęsione ciało nie przykuły japońskiej uwagi tak mocno, jak... czoło.

Największe czoło, jakie Yuuri miał okazję podziwiać, teraz spoczywało wyeksponowane bezpośrednio przed nim. Liczne zmarszczki zdenerwowania przyozdabiały pokaźną powierzchnię, pokrytą lekką mgiełką potu – lub resztkami łez, co to niewykluczone, że wsiąknąwszy w poduchę, zmoczyły przystojną twarz. Lśniące, wysokie, ogołocone z platynowej tarczy cienkiej grzywki, teraz podniesionej i falującej się gdzieś w okolicach łysiny na czubku. Kuszące, by wystawić doń koniuszek języka i przekonać się, czy aby przypadkiem to nie lukrowa glazura pobłyskuje w świetle popołudniowych promieni, odbijających się od cukrowego, przyokrąglonego kryształu!

Zamiast na wstępie atakować partnera spragnionym nowych doznań, niepowstrzymanym jęzorem, ułożył usteczka w dziób z zamiarem ucałowania. Już zbliżał się do niego, splótł palce ze srebrnymi włosami; już był w ogródku, już witał się z gąską...

– Nie wierzę, że znowu chcesz w czółko! – wykrzyczał blondyn i opętany paniką, wyrwał nową poduszkę spod łokcia bruneta. Nie przejął się ciosem, wymierzonym w drobny nosek zupełnie niechcący (tym felernym czołem!). Okrył się na nowo, wyjąc wniebogłosy. – Dlaczego wszyscy uwzięliście się na nie akurat dziś? Czy to moja wina, że mam taką twarz? Że łysieję od góry, od dołu i jeszcze na czole?

– Victor... – jęknął w wyrazie niezrozumienia, zarazem bólu rozcieranego, ugodzonego nosa. – Proszę cię, powiedz mi, o co ci chodzi. Sam nie zwyciężysz w walce z problemem, który tak bardzo cię męczy.

Na słowa zachęcające do rozmowy, Nikiforov odpowiadał obojętnymi siąknięciami. Zignorował przytulenie. Zignorował ręce, pocierające szczelnie opatulone ciało. A kiedy zignorował "Vitya...", wyszeptane z pełnią czułości wprost do wystającego, kontrastująco poczerwieniałego ucha, Japończykowi nie pozostało nic innego, jak wykorzystać broń ostateczną – dlatego odsunął się od kołdrzanego zawiniątka i stanowczo poinformował:

– Odliczam od dziesięciu w dół, jeżeli po jedynce nie zechcesz ze mną rozmawiać, wracam do Japonii. Dziesięć.

Pierzynkowy wrap zamarł.

– Dziewięć.

Musiał przestać oddychać, a że nie rozedrgał się na nowo, Yuuri uznawał za boskie objawienie niemożliwego cudu.

– Osiem.

Niczym wielka gąsienica zatańczył pod okryciem.

– Siedem.

– Yuuri! – Przeciągły lament wybrzmiał spod poduszki.

– Sześć – wyszeptał. Miał ochotę westchnąć, w ostateczności powstrzymał się. – Pięć.

– Yuuri, czekaj – wydusił, odrzucając nową barierę.

– Cztery.

– To nic takiego, naprawdę...

– Trzy, Victor. Trzy! ­– Niemal zawerczał, przyciągając przystojną twarz nieustępliwym ruchem. Groźne spojrzenie ciskało pioruny w zastrachany lazuryt; najpierw rozbiegany, z czasem coraz to spokojniejszy i ku zduszanemu rozbawieniu bruneta, postępująco błagalny. – Jeszcze chwila i łapię za walizkę.

– Yuuri, nie! – Nareszcie wypuścił miękką kochankę i objął ramię sportowca. – Nie zostawiaj mnie, proszę cię.

– Nie zostawię, jeśli porozmawiamy. Dwa. – Japończyk zdeterminowany był, by dopiąć swego. By pojąć choć ułamek cząsteczki rozbujanego, artystycznego umysłu narzeczonego, usprawnić kontakt pomiędzy nimi, jednak bez woli blondyna nie mógł dosięgnąć celu. – Zaraz będzie jeden.

– Yuuri, naprawdę... – wyłkał, nie panując nad ogarniającym go strachem.

– Półtora.

– Dobra, powiem! – krzyknął nareszcie, choć niespecjalnie był chętny do rozmowy. Dlatego zanim zaczął, najpierw usiadł i oparł się o miękki zagłówek. Mościł się niemożebnie długo, szukając wygodniejszej pozycji. Kilkakrotnie zaczynał pojedynczymi stęknięciami, pomiędzy którymi mamrotał, jak bardzo nie na rękę było mu zdradzanie tajemnic nieszczęścia dzisiejszego dnia.

Yuuri zaś nadal czekał. Cierpliwie oczekiwał na gotowość ukochanego, pozwolił mu się przygotować do wyznania. Spoważniały, głaskał spracowaną kostkę Rosjanina, palcami zaplatał niewielkie kółeczka z jasnych włosków na jego łydce. Łagodnym spojrzeniem posyłał wsparcie, miłość, zrozumienie – ale kiedy Victor wypowiedział pierwsze słowa krótkiej opowieści, zmuszony był walczyć z ochotą chichotu. Szczególnie, że srebrzysta grzywka, poprysznicowo zawilgocona, wywinęła się do tyłu i spoczęła na stylowej fryzurze, zamiast przysłaniać podrażnione oko.

– Moje czoło było powodem, przez który uciekłem, Yuuri.

    

***

     

To dziś.

Nie musiał wstawać z łóżka, by wiedzieć. Ba, nie musiał nawet otwierać oczu, wybudzać się porządnie, bowiem już przez sen czuł, że to dziś, do cholery!

Ale spokojnie: tak wyglądało rzeczywiste człowieczeństwo ­– sam siebie musiał przekonywać, że to nic takiego, każdy miewa gorsze chwile. Nie wierzył pomimo, że wewnętrzny Victor starał się w pełni wykorzystywać tlącą się w sercu resztkę sił życiowych, by brzmieć wiarygodnie.

Dla niego prawda była bolesna. Dla otoczenia (myślał, że) zaskakująca, aczkolwiek niechętnie przedstawiał takiego siebie obserwującym go fanom. Nie chciał, by poznali jego przegraną naturę, by wiedzieli, że obok złotej figury mistrza olimpijskiego stał malutki człowieczek o smutnym usposobieniu. Że podczas niezliczonych godzin treningu na lodzie niejednokrotnie musiał ciągnąć za sobą prawdziwą naturę – po uszy zasmarkanego Victora, który najchętniej wskoczyłby w rozprute gatki, ukryłby się gdzieś pomiędzy miękkimi warstwami pierzynki i wciągnął co najmniej cztery kubełki lodów podczas seansu jednego odcinka ulubionego serialu.

Ludzkie. Niekiedy czuł się nienajlepiej i bardzo tego nie lubił.

Cóż, jakkolwiek pewny siebie by nie był; ilekroć nie stanąłby na złotym podium, ile boskich póz nie przedstawiłby przed niezliczonymi obiektywami, ile razy nie zostałby poproszony o udzielenie wywiadu, o selfie podczas spaceru z Makkachinem, o podpis na uchu, dupie czy obojczyku – jakiejkolwiek oznaki swojego talentu i sławy nie dostałby od losu, złe myśli wracały i odnosił wrażenie, że za każdym podejściem efektowały coraz to dotkliwszym bólem. Zostawiały głębszą bliznę. Szramę nie do zaleczenia, choć...

...choć podnosił się i znów wychodził na piedestał. Odnosił sukcesy; wygrywał, pozował, udzielał wywiadów, zostawiał niewyraźne parafki na jakiejkolwiek części notesu czy ciała. Błędne koło swawolnie poczyniało sobie z jego uczuciami, z emocjami, kotłującymi się w obolałej głowie!

Normalne. Każdy człowiek, który żyje na tej samej planecie co on, ma podobne odczucia względem samego siebie. Szczególnie w dzisiejszych czasach, kiedy od osoby publicznej oczekuje się nienaganności, bezbłędności – bowiem sokole oko portalu plotkarskiego wychwyci nawet niezauważalne potknięcie. Sławy muszą być doskonałe. Muszą świecić dobrym przykładem, prezentować się bez zarzutu.

Z tym, że w dni takie, jak ten, Victor miał wrażenie, że to niewykonalne.

Obudził się i już wiedział. Być może śnił o tym, na swoje nieszczęście nie pamiętał, choć efekty nieprzyjemnego snu odczuwał do teraz i nie sądził, by szybko opuściły jego skołowaną, posmutniałą głowę. Zdawał sobie sprawę, że schrzani ich plany, przygnębieniem zepsuje nastrój wszystkich, a Yuuri przejmie się jego...

– Yuuri... – wyszeptał, z przerażeniem spoglądając w stronę narzeczonego.

Yuuri nie mógł się dowiedzieć. Nie mógł się zorientować, że to dziś! Gdyby rozpoznał złe samopoczucie Victora, byłby gotów odwołać odwiedziny przyjaciół, zrezygnować z zaplanowanych atrakcji. Goście nie mieszkali blisko, nie widywali się często... wybór był prosty i podjął się sam.

Bez zastanowienia zerwał się z łóżka. W drodze do łazienki, jak gdyby nigdy nic, aczkolwiek w pośpiechu nastawił wodę na poranną herbatę i z rozpędu trzasnął drzwiami, krzywiąc się w reakcji na huk dopiero, kiedy stanął przed lustrem. Gdyby nie wisielczy humor, z pewnością wyśmiałby swoją głupotę – nie-budzenie ukochanego niewątpliwie skończyło się sukcesem...

Otrząsnął się z jeszcze sennego letargu i wtedy to zobaczył.

Błyszczało. Odbijało światło żarówek? Śmieszne, bo wyglądało tak, jakby lśniło własnymi promieniami. Przetarł je ręką. Nie zauważywszy efektów, przetarł je znów, tym razem ręcznikiem i wydawało mu się, że jeszcze bardziej wypolerował szeroką powierzchnię, zamiast zniwelować błysk! W tym całym pobłyszczeniu odkrył, że na domiar złego...

...aż przybliżył się do lustra, niedowierzając w to, co zobaczył. Choć pocierał być może nadal zaspane oczy, mrugał uparcie z nadzieją, że zniknie, to nic – ani walka z powiekami, ani tym bardziej uderzanie długawym, wskazującym paluchem nie sprawiło, że duża, czerwona krosta wróciła tam, gdzie jej miejsce – czyli w nieistnienie.

Fakt, że pęcherzyk pojawił się po prawej, zawsze odsłoniętej stronie czoła, uznawał za kolejny dowód na pecha dzisiejszego dnia.

Zawziąwszy się, napiął palec i wcisnął go w skórę, jednak zamierzony rezultat okazał się być nierealny dopiero, kiedy zarumieniony wykwit pękł pod naporem jego głupoty! Zawartość pryszcza wyrysowała połowę białego serduszka, lądując na dotychczas nieskazitelnie czystym lustrze i właśnie ten znak był jedyną pozytywną częścią poranka.

Przynajmniej jego własna ropa kochała go w połowie. On dzisiaj nienawidził siebie od stóp do głów.

Jako, że przy okazji, choć zupełnie niezamierzenie ugodził wyprysk paznokciem, krew obficie zebrała się w przecięciu...

Choć z łóżka zerwał się przed momentem, na wstępie miał dosyć; swojego wyglądu, bo za chudy był i zbyt wysokie i natłuszczone miał czoło, a sącząca się rana brudziła niezdrowo bladą skórę. Dosyć uporu, jakim się cechował i dał jego popis przed lustrem, teraz naznaczonym wydzieliną w dowodzie idiotyzmu.

Z trudem przykrył połacie przeohydnie lśniącej skóry (miał wrażenie, że grzywka za krótka i zbyt licha była, żeby bez problemu poradzić sobie z ułożeniem jej na kilometrach własnego łba!). Z obrzydzeniem przykleił zielonego dinozaura na zadaną sobie rankę, ale uśmiechnął się do swojego odbicia.

Dla Yuuriego musiał przybrać dobrą minę do złej gry – a ten już buszował w kuchni, nucąc rozweselone wersje ich arii.

    

***

    

Gdyby ten dzień był normalny... gdyby czoło nie było przetłuszczone i w nienaturalny, niezwalczalny sposób nie biło po oczach światłem (prawdopodobnie) własnym, gdyby cholerny pryszcz nie wypełzł na prawą, niezasłoniętą część porażającego blasku i nie pękł, ulegając sile wyprostowanego, choć nadal krzywego palucha; gdyby Victor miał typową sobie ochotę na poranne przytulenie się do narzeczonego, wszystko byłoby pod kontrolą.

Gdyby zielony dinozaur trzymał się tłustej skóry...

Jako, że tę kontrolę utracił, zanim jeszcze się obudził, parzenie swojej kawy obok odprawiającego się herbacianego ceremoniału odbierał jako istne świętokradztwo, zamiast za codzienną przyjemność.

Zazwyczaj wtulał się w drobniejsze plecy. Kładł łysiejącą łepetynę na czarnych, gładkich włosach – kontemplował ich miękkość, strukturę zależną od wielu czynników, mając wrażenie, że jest kwestią nastroju partnera. Upajał się chwilą; zapachem ciała jego Yuuriego, możliwością dotyku ukochanego ciała. Skupieniem, z jakim Japończyk dokonywał świętego aktu, oddychając przy tym tak lekko, że niemal nieodczuwalnie dla czuwającego za nim trenera. W ciszy nasłuchiwał, jak spokojnie bije serce młodszego, a gdyby miał odwagę przerwać moment niewinnej czułości, plułby sobie w brodę, że nie może skontrolować swojego ciała i nadać własnemu sercu podobnie miarowy, uspokojony rytm.

Tak było zazwyczaj, ale nie dziś, bo dzisiaj wyglądał nieatrakcyjnie, czuł się niedoskonale i od poranka nie wypowiedział innego słowa, niż wyjęczane kilkakrotnie "Yuuri" – bez powodu.

Gdyby zła było mało: kawa, którą starał się zaparzyć należycie (wykorzystując kończące się już zasoby sił), zasługiwała wyłącznie na miano wyjątkowo miernej lury. Makkachin, zamiast zainteresować się nieszczęśliwym właścicielem, poskamlał pod kolanami Yuuriego, prosząc jego, nie tatusia o uwagę. Drobne nasionka chia, które poprzedniego wieczora zalał mlekiem, skwaśniały – ponieważ na śmierć zapomniał, że podczas lata powinien był przechowywać śniadaniowe pucharki w lodówce, nie na blacie. Święta herbata rozlała się, kiedy to chciał przenieść kubeczek na niestarty od wczoraj stół. Niemal potknął się na tym głupim pudlu, zahaczył podkoszulkiem o kant lady i rozdarł czarny materiał, przygryzł swój język przeklinając siarczyście i zakrztusił się fusami, szczynami chcąc zniwelować metalicznie krwisty posmak.

– Jobanyj twaj rot, ja jebu! – wydusił pomiędzy kaszlnięciami.

– Victor! – Yuuri wydawał się strofować Rosjanina, jednak położył ciepłą, delikatną dłoń na kotnie najeżonym karku. Wspierał, uspokajał. Uśmiechnął się z czułością. – Nie denerwuj się, przecież nic złego się nie stało. Chodź tutaj – zakomenderował złagodniale, rozpościerając ramiona.

I owszem, po uszy wkurzony Nikiforov chętnie wpadł w objęcia kochanka. Przez ułamek chwili miał ochotę odpłynąć, rozluźnić się i rzeczywiście uspokoić. Zapomnieć o problemach; o swojej cielesnej nieatrakcyjności, niepokojąco pulsującej rance w ustach, uczuciu pieczenia w przełyku. O czczonym, teraz już rozlanym czaju, zniszczonej koszulce, zwyzywanym Makkachinie, nieświeżym śniadaniu, nieudanej kawie. Jego ulga trwała niemal niewyczuwalną setną część sekundy, ale Yuuri...

...Yuuri zazwyczaj był niesamowicie cudownym, najwspanialszym facetem na świecie, tak? Komiczne, że akurat dzisiaj musiał porzucić swoją rycerskość i bezceremonialnie sięgnąć ku zmierzwionej, osrebrzonej grzywce.

Victor nie zdążył nawet zaoponować na niby czuły gest. Chciał się zaśmiać – tak samo, jak miał ochotę powstrzymać zwinne paluszki, odchylające blond barierę dosłownie ogromnego nieszczęścia, jednak stracił ostatki sił, kiedy malinowe usteczka, na co dzień pożądane, słodziuchne i mięciuchne, dziś kamiennym pocałunkiem zdzieliły jego wielkie, błyszczące przetłuszczeniem, opryszczone czoło!

I byłby w stanie udźwignąć ten cios. Samozaparcie typowe naturze sportowca pomogłoby mu pozbierać się z totalnego dołka, pokonać czarną rozpacz i powrócić do podstawowej melancholii, gdyby nie słowa, wyszeptane w zaniedbaną, lśniącą skórę:

– No nadstaw to wysokie czółko, Vityenka...

    

***

    

Wszystko.

Wszystko przypominało mu o bezdsuszności, z którą traktował go los.

Chciał wyjrzeć przez okno – odbijający się odeń błysk raził go po oczach. Czytanie książki? Och, co drugie zdanie dotyczyło nieszczęsnej tematyki proporcji twarzy, jakby kurczę na złość! Nie było mowy o parzeniu kawy czy herbaty, bowiem wspomnienie poranka powracało doń jeszcze szybciej, niż ropa, która na nowo zbierała się pod skórzanym lustrem, zaś w szklance wody widział odbicie pobłyskującej grzywki, niczym zasłony przed zabójczym zwierciadłem. Nawet Makkachin obdarowywał pancia przepraszającymi liźnięciami tylko w to cholerne, zafajdane pryszczem szoło!

Więc cierpiał. Naprawdę czuł cierpienie; żal do samego siebie, że w tak ważnym dla niego czasie, którego przecież nie mógł się doczekać, przez co z niecierpliwością odhaczał przemijające dni w kalendarzyku, nie był w stanie naprawić stanu swojej głowy.

Zjazd przyjaciół zajmował jego myśli już od kilku tygodni. Trzeba było znaleźć czas, ustalić termin odpowiadający większości. Oprócz tego zrobić wojskowe zapasy rosyjskich specjałów, odwiedzić hurtownie z pompowanymi materacami, zorganizować niejedną atrakcję dla gości. Żałował, że nie mógł przewidzieć załamania, bo gdyby wiedział o jego nadejściu, odwołałby przyjazd sportowców.

Szczęście, że miał przy sobie zapobiegliwego Yuuriego. Jako, że samopoczucie określał mianem gorszego, niż wisielcze, to Katsuki zdecydował się zająć przyjezdnymi. Podczas, kiedy narzeczony izolował się w norze, Japończyk oczekiwał na kolegów łyżwiarzy na lotnisku. Zanim grupa przybyła do miejsca docelowego (aktualnie przybierającego formę petersburskiego raju dla patentowanego odludka), Victor zdążył się zdrzemnąć, zjeść trzy kubełki lodów adwokatowych, straciatella i waniliowych z sosem o smaku owoców leśnych (w dokładnie tej kolejności), obejrzeć półtora sezonu popularnego serialu o pracy w biurze, dwukrotnie się rozpłakać i podjąć niezliczoną ilość prób pozbycia się pryszcza, który irytował go do wariactwa!

Zwiastun niebezpieczeństwa szczęknął mechanizmem zamka, kiedy pokładał się na kanapie, wpychając sobie do ucha słone paluszki.

– Bienvenue, petite fleur! – Okrzyk Christophe zbił upragnione osamotnienie z pantałyku i chyba sprawił, że niechciany wyprysk na dobre podbiegł wydzieliną, bo kiedy Giacometti uważnie przyjrzał się przyjacielowi, krzyknął głośno i z ujawnionym przerażeniem: – Palsambleu, Victor! Qu'est-ce qui t'est arrivé?*

Nikiforov zdecydował udawać głupiego.

– Ale co miało się stać? – Zdezorientowany wzrok po raz pierwszy nie dał upragnionego rezultatu. Zamiast oczekiwaną odpowiedź wyjaśniającą, a po niej własną, odegraną, uspokajającą pewność siebie i nonszalanckie wytłumaczenie, jakby za karę za uzasadnioną olewczość dostał tylko prześmiewcze parsknięcie od wkraczającego do mieszkania Jurija.

– Gówno, jak na twoim czole.

– Nie dokuczaj mu, malutki. Jego czoło jest sexy.

– Taa, sexy kilometry jak stąd do Japonii tego zafajdanego Prosiaka – wywerczał Plisetsky, po czym uśmiechnął się zadziornie. – Beka, słyszałeś? To było dobre.

– Daj spokój mały, przynajmniej jest się o co ocie–

– Christophe, czy ja o czymś nie wiem? – wtrącił Masumi, niedowierzając. – Obydwoje dajcie spokój, czoło to byt niezależny i Victor nie ma na nie wpływu.

Rozmowy ciągnęły się dalej, goście rozpierzchli po zakamarkach apartamentu. Pośpieszny Yuuri podał wspaniałe jedzenie, choć zarówno pielmieni, jak i czerwony, rosyjski barszcz przygotowywał pierwszy raz w życiu. Każdy cieszył się posiłkiem – oprócz niego, bo nawpychał w siebie tyle słodyczy, że teraz mdliło go na samą myśl o wcinaniu specjałów; nawet tych, co wyszły spod noża Katsukiego.

Kiedy temat rozmów schodził na osobę, a raczej niespodziewane wyciszenie Victora, narzeczony sprytnie wdawał się w łyżwiarskie dyskusje, jak gdyby starał się zająć uwagę towarzystwa, by nie spostrzegli czerwonej, rozognionej ugniataniem rany na Nikiforovym czole. Z czasem wszyscy przywykli do niecodziennej nieobecności przyjaciela, przestali komentować jego chęć odizolowania się. On sam cieszył się z momentu względnej akceptacji, więc zajął wygrzane miejsce na kanapie i obserwował rozbawione otoczenie. Cieszył się, choć nijak był w stanie to wyrazić.

Przez chwilę sytuacja wydawała się być kontrolowana... dopóki irytujący, dokuczliwy szczyl Plisetsky nie wpadł na arcygenialny pomysł na kolejną zabawę.

– W co? – dopytał, niedowierzając. W salonie zapanowała cisza. Prawdopodobnie nikt nie spodziewał się usłyszeć tak niskiego rosyjskiego tembru, wydobywającego się z samej głębi jego płuc, podpartego płaksiwym drżeniem przepony.

– W Czółko, znowu coś ci nie pasuje? – Ostry głos blondynka podniósł jego ciśnienie ponad maksimum. Nerwy zdawały się ucisnąć kanaliki, wyciskając zeń łzy aż do ostatniej kropli. – Jest taka aplikacja, przykładasz telefon do czoła, na ekranie wyświetla się hasło. Podpowiadamy ci, co to jest, a ty je odgadujesz. Jest też opcja gry w kalambury, ale to tak nudne, jak twój zeszłoroczny program, łysolu.

– Nie miałbym nic przeciwko kalamburom – zagłosował Masumi, gładząc udo opartego o jego pierś Christophe.

– Również wolę kalambury, bo Jurij uważa, że one są démodé – dodał Georgi, pokazując gniewnemu języczek z godną swojemu charakterowi zadziornością.

– Naprawdę myślisz, że zrobisz mi tym ziaziu, durniu?

– Przestańcie się kłócić – zakomenderował zezłoszczony Giacometti, w rozpędzie odrzucając nęcące go palce. – Co o grze w Czółko myśli organizator naszej imprezy?

Yuuri podrapał zmartwioną potylicę. Zaciągnął się powietrzem – świeżym, przypływającym w podmuchu popołudniowego, gorącego wiatru. Tylko przelotnie spojrzał na zmartwione oblicze narzeczonego; ukazany mu profil, rozedrgany zapowiedzią płaczu, w napięciu oczekiwał na decyzję. Z tym, że Japończyk nie miał pojęcia, że tym razem ukochany nie odgrywa kolejnej sceny w egzaltacyjnym szale niby-rozchwiania emocjonalnego, a faktycznie trzęsie się ze strachu, smutku i pewności – bo wiedział. Wyczuwał, że wybór już został podjęty!

– Kiedyś w to grałem, jeszcze w Detroit Phichit pokazał mi tę aplikację.

– W Detroit? Przecież to były czasy przedpotopowe, kurwa.

Otabek terknął gniewnego i skinąwszy porozumiewawczo, poprosił o milczenie. W odpowiedzi Jurij spuścił łebek, przygryzając zaróżowioną wargę niby w wyrazie realizacji kary... ale czułe, motyle muśnięcie rosyjskiego policzka, na które zdecydował się Kazach, rozsierdziło młodszego, rozczerwieniło i co gorsza: odebrało mowę oraz niewykluczone, że dech. Młody znieruchomiał, wbijając wzrok we własne kolano.

Szwajcarski duet zareagował zsynchronizowanym parsknięciem, podobnym do westchnienia. Popovich oblał się dziewiczym rumieńcem i ściągnąwszy brwi, zapił zakłopotanie japońską (ceremonialną) herbatą.

Katsuki zaś nie zwrócił uwagi na młodych zakochanych. Nie zważał także na swoje zakochanie, ignorował je rozmyślnie, udając zastanowienie, choć sytuacja była przesądzona! Oczywiście, że będą grali w cholerne Czółko!

Zdenerwował się.

Christophe chciał poderwać się z kanapy. Obejmujący go Masumi trzymał go jednak za mocno – mimo, że sam się zaniepokoił. Georgi posłał mu wspierające spojrzenie znad porcelanowego rantu. Altin sapnął pierwszą sylabę jego imienia, obserwując go z przerażeniem, a towarzyszący mu blondyn przypatrywał się w nieprzerwanym rozgniewaniu. Tak przyjaciele zareagowali na wybuch, którego Victor nie mógł powstrzymać, musiał ustąpić, dać upust emocjom, bo one wprowadzały go w stan szału!

Tak, to dobre określenie. Nie było mocniejszego, albo Nikiforov nie znał odpowiedniego słowa na opisanie kotłujących się uczuć w jego głowie, sercu i miał wrażenie, że w żołądku (niewykluczone, że ostatni nadal cierpiał lodowe katusze).

Wściekł się. Był tak rozeźlony, że aż się rozpłakał. A że popłakiwał od poranka, z powodu kolejnego, niepodliczalnego wybuchu wyglądał jeszcze gorzej, niż się spodziewał. Lecz nie jego zły stan; nie popękana psychika, wypryszczenie, wydęty z niekontrolowanego przejedzenia brzuch czy podkrążone, napuchnięte i przysiniałe okolice oczu były najgorsze, a słowa.

Niczym sztylet ugadzające rozszalałe w posmutnieniu serduszko słowa, wybrzmiałe w tym samym momencie, co jego ryk rozwścieczenia i żalu.

– Zagrajmy w to Czółko – zgodził się Yuuri.

Stało się. Dotychczas kochany, wspierający narzeczony ostatecznie, jak najbardziej werbalnie, więc zarazem legalnie wyraził zgodę na grę w Czółko, tym samym dopuszczając się bestialskiej zdrady. Mniej bolesna byłaby akceptacja paluchów Christophe, erotycznie wbijających się w kształtne japońskie pośladki, kolejne wywyższenie czasu spędzonego z Phichitem ponad ich liczne, romantyczne randki, a nawet sen w objęciach przeklętego Morfeusza, o którego Victor był zazdrosny od pierwszego poranka ukochanego w Petersburgu!

Płakał, zgrzytał zębami, wydawał z siebie nierozpoznane dźwięki, zbliżone do nawoływań walenia podczas okresu godowego – i stał pośrodku kręgu przyjaciół, skupiając na nędznym sobie uwagę każdego, oprócz olewczego Katsukiego Yuuriego. Było mu jeszcze gorzej, niż rano, choć przez cały czas miał nadzieję, że nieprzyjemny humor zostanie odczarowany magią spotkania. Chciał, by narzeczony domyślił się, jak bardzo nie miał ochoty na eksponowanie swoich kompleksów, ten jednak wydawał być ubity w ciemię, nie reagując na błagalne spojrzenia, na nerwowe, porozumiewawcze podrygi rosyjskiej stopy!

Uznał, że to już koniec; że nadeszła pora na rzucenie się z pięterka na brukowy parter. Że szczęśliwy związek stał się już przeszłością, a pryszcz sam wypełznie spod skóry, kiedy jego ciało pokryje podgruntowy mech i robaczki, zadowolone z nowej pożywki.

Dlatego pojęczał jeszcze chwilę, zawył, niechcąco się opluł. W końcu tupnął nogą i unosząc palec w stronę partnera, wychrypiał cierpiętniczo:

– Jesteś bestią, kochanie! Bestią, jakich mało!

Niemal wyskoczył z apartamentu – z tym, że zamiast okna, wybrał drzwi. O dziwo nie potknął się na ani jednym schodku, zdołał uciec goniącemu za nim Japończykowi i nie odwrócił się, kiedy Masumi, wystawiwszy artystyczną czuprynę przez okno, dosyć mądrze ostrzegał go przed fanami oraz paparazzi, czyhającymi za każdym rogiem petersburskich kamienic.

Zielony dinozaur zaplótł drobniutki piruecik w powietrzu, niezauważenie upadając na parkiet. Zagubiony i zapomniany zaszeleścił, nieusłyszany w poruszeniu przyjaciół, przejętych stanem Rosjanina. Pozostał jedyną pamiątką po oszalałym, pierwszą i ostatnią wskazówką w poszukiwaniach.

    

***

    

Gdyby nie fakt, że tłusta grzywka przylepiła się do zmierzwionego nieładu, mógłby stwierdzić, że pędził przed siebie na oślep. Bardziej zabawna była przelotna myśl, że blaskiem wypryszczonego czółka nie oślepił jeszcze ani jednego przechodnia (a słowo jeszcze uznał za kluczowe). A to, że do tej pory nikt go nie rozpoznał, mógł postrzegać tylko jako cud – no, ewentualnie wartałoby przemyśleć przypisanie zasługi bezbłędnemu, naturalnemu kamuflażowi.

Nie zważał na przemierzone kilometry. Biegł, truchtał, na nowo wszczynał bieg, szedł powoli. Zdyszany wpadł do autobusu, oczekującego nań na przystanku, aczkolwiek nie wytrzymał napięcia i w ostatniej chwili wyskoczył na zewnątrz.

Zadziwiające. O ile ulice wydawały się być niebezpieczne pod względem ataku gapiów z oświetleniem w postaci lamp błyskowych, biegnąc nie czuł zagrożenia. Miał wrażenie, że ludzie omijali go, być może ustępowali drogi, torowali trasę? A może z uprzejmości dla uciekiniera usuwali się z prostej, aby nie spowolnić pędzącego wariata? Tymczasem to właśnie podróżnicy, oblegający każde miejsce siedzące obdarzyli go szczególną uwagą; możliwe, że rozpoznali, węszyli skandalu z gwiazdą w roli głównej.

Przysiadł na przystankowej, nagrzanej ławce. Ogołocone uda zapiekły, lecz pieszczotę słońca mimowolnie odczuł jako przyjemną. Odetchnął głęboko, przymrużając oczy.

Zapuchnięte, rozczerwienione powieki swędziały go od wewnątrz. Wydęty brzuch pobolewał, a mdłości wierciły w nim dziurę, zamiast osłabnąć. Oblizał spierzchnięte usta, lecz na równie wysuszonym języku poczuł słony smak potu, zmieszanego ze łzami.

Już wcale nie płakał. Chyba nie miałby czym, nawet jeśliby chciał – wydawało mu się, że wypłakał wszystko, co mógł, całe swoje łzawe zapasy. Tak samo, jak przez krater na czole wydobywały się nieskończone zasoby wewnętrznej wydzieliny... najprawdopodobniej z burczących nieprzyjemnie jelit niezadługo wydostanie się coś, o czym zdecydował nie rozważać w tym momencie.

Przetarł oczy, ale świąd nie ustawał, więc nie zważając na dyskomfort, rozejrzał się po okolicy. Zdziwił się odkrywszy, że przystanek nagle opustoszał; oczekujący na swoją linię zgodnie zgromadzili się poza zadaszeniem. Niektórzy nieufnie spozierali w jego stronę, inni robili zdjęcia, dlatego poczuł się zobowiązany, by wymusić wyuczony uśmiech. Nawet zamrugał zalotnie do stojącego nieopodal brunecika z figlarnie zaczesaną do góry grzywką, jednak ten zamiast odwzajemnić zaczepkę, parsknął z rozbawieniem, a Victor zamarł.

Zamarł, bo wtedy to zobaczył.

Swoje odbicie w wypolerowanym szkle, ochraniającym baner reklamowy budki – i nie tylko odbicie! Zobaczył też plakat, przedstawiający jego samego, przyodzianego w najświętszą flagę narodową Mateczki Rasiji. Rozpoznał własne zadowolenie oraz wzrok; istnie lwi, wyrażający gotowość do walki i pewność zwycięstwa. Zauważył wpływ retuszerów: brak kilku przebarwień, drobnych piegów i zmarszczek pod oczami. Oprócz każdego znanego mu elementu i wspomnień, podsuniętych pod podrażnione powieki przez wyobraźnię, zobaczył naklejkę.

Ohydną naklejkę w kształcie męskiego narządu płciowego, stworzoną z nagromadzonych, powtarzających się słów Sławsia, strana! My gardimsia taboj!**

Jakby na złość, jak gdyby prześladujący go pech chciał ubodnąć zaledwie już kulejącego, zadać najśmiertelniejszy ze śmiertelnych ciosów, taki, który powali go na łopatki, wyduszając z dogorywujących płuc ostatnie tchnienie – nalepka zajmowała miejsce felernego wyprysku! Szczelnie przykrywała ten sam odsłonięty, niezmiennie szeroki i z jasnych względów dość mocno napudrowany łuk czoła.

Miałby ochotę zdjąć ją z własnej twarzy, odkleić i przenieść na tę realną, przytwierdzić do ranki zamiast zgubionego zielonego dinozaurka. Gdyby tylko był w stanie podnieść tyłek i ruszyć się z miejsca, sięgnąłby po wyliterowane prącie, ażeby przynajmniej Jego Boskie Oblicze, jakie w ułamku sekundy złapał wprawnie obsługiwany obiektyw, nie cierpiało tak, jak on sam z pryszczem, ale... nie mógł.

Nie potrafił, ponieważ kiedy zobaczył szklany zarys siedzącej sylwetki, zorientował się, że paradował po uliczkach Petersburga w stylowych, tylko jemu dedykowanych slipach. Czarną, gdzieniegdzie przyciasną tkaninę ozdabiał biały, kontrastująco-odznaczający się napis DADDYFOROV na pośladkach – i dlatego był wdzięczny samemu sobie, że w zmęczeniu spoczął na rozgrzanej popołudniową duchotą ławce.

Jednocześnie pluł sobie w brodę, uświadomiwszy sobie, że dopóki publiczność się nie ulotni, on będzie skazany na zapuszczenie korzeni dookoła zadaszonej, przeklętej budy.

    

***

     

Spędził u jego boku większą, znaczącą część życia.

No... może nie dosłownie. Żyli w cielesnym odosobnieniu, z jednostronnym podziwem, niekiedy wydawającym się zakrawać o obsesję jednaką szaleństwu – ale jak tylko się zeszli, stali się nierozłączną parą, uchodzącą za jednostkę. Scalili się we wspólnotę, jak gdyby zawsze nią byli, więc w naturalny sposób stwierdzał, że spędzili ze sobą prawie cały czas od urodzenia, w perspektywie mając przyszłość aż do śmierci.

Pomimo, że naczytał się o nim i nasłuchał, znał każdą plotkę na pamięć, a gdyby Victor wydał autobiografię, Yuuri bez uprzedniego przeczytania w pamięci miałby jej treść od deski do deski; że znał go osobiście, zdawał sobie sprawę z niekiedy wahającego się nastroju, niejednokrotnie widział, jak negatywnie patrzył na samego siebie...

...mimo to – niedowierzał.

To było dla niego jak nierealna bajka, głupota obmyślona na poczekaniu przez niedouczonego faktów wielbiciela.

Niby dokuczliwie, nie pieszczotliwie składał czułe, ciepłe pocałunki? Rozmyślnie, mając na celu uprzykrzenie złego dnia zgodził się na felernie nazwaną grę integracyjno-towarzyską? Przecież gdyby nie przystał na pomysł Jurija, ten w odwecie mógłby odmówić wzięcia udziału w każdej kolejnej atrakcji. Swoją drogą: nie udało mu się zrealizować planów, ponieważ wszczęli poszukiwania zagubionego Nikiforova, który wybiegł z domu i nawet nie odwrócił się w stronę nawoływań, a narzeczony zatrzymałby go tylko na chwilę, by ubrał spodnie...

– Victor, ale... tobie naprawdę cały czas chodziło tylko o twoje czółko? – dopytał dla pewności. Zacietrzewiony blondyn na powrót umościł się na leżąco.

– Jakie tylko, Yuuri? Jakie tylko? – załkał, spozierając na narzeczonego z wyrzutem. – To jest czółko. W moim przypadku akurat .

Katsuki westchnął. Przygarbił się, zamyślając.

Promyczki słonecznego popołudnia przykryły się chmurami, zwiastującymi burzę. Z oddali dało się wysłyszeć pierwsze pohukiwania, zaś ochłodniały wiatr wzburzył szare zasłony, do tej pory stoicko zwieszające swoje obszycia. Na chwilę zasmucił się – plany na wieczór, uaktywnione spacerami po uspokojonych uliczek Petersburga, co to pod osłoną nadchodzącej nocy stwarzały pozory zapomnianych, musiały ulec zmianie.

Pomysł, jak pomóc ukochanemu, samoistnie podsunął się do jego głowy. Podjęcie decyzji trwało ułamek sekundy; sam poczuł się niekomfortowo, bo przecież jak miał zdobyć się na odwagę i wypowiedzieć coś tak frywolnego, zalotnego? To było coś więcej, niż rozochocone Vitya, szeptane do jeszcze zimnego, ogrzewanego westchnieniem uszka. To doświadczenie potężniejsze, niż wyjąkane "J-ja... ja ciebie też..." w odpowiedzi na wyznanie, wypowiedziane z anielskością w spojrzeniu i szczerym uczuciem w głosie.

– Victor – zaczął, zdobywając się na stanowczość. Lazurowe spojrzenie w trymiga skierowało się ku górze, choć nadal nieufne i wycofane, usłusznie zapatrzyło się w łagodne, czekoladowe. – Rozumiem, co masz na myśli. Wiem, że masz dziś zły dzień, wyglądasz nie tak, jakbyś chciał i wiesz co?

– Hm? – burknął Nikiforov, chyba odruchowo.

– Właśnie takiego cię kocham, nieidealnego. – Sięgnął po większą, gładką dłoń i nachylił się, by dotknąć ją twarzą. Nie przytulał, nie ściskał. Nie splatał palców, nie cmokał, nie obdarzał szczególną nad-czułością; po prostu był blisko. I nie demotywowywał się, a zawzięcie, z zacięciem sportowca walczył nawet, kiedy usłyszał:

– Yuuri... to brzmi jak kiepski tekst z serialu.

– Kocham Victora człowieka, nie Victora figurę woskową – wymamrotał w blade pokryte słonecznymi, złotawymi piegami ścięgienka, wyróżniające się pod skórą.

­– Wolałbym być ze złota... – zamyślił się, nieco rozchmurzając. – Albo przynajmniej z mosiądzu, jeśli miałbym wybór. Mosiężny, nagi Nikiforov, historyczny pomnik legendy rosyjskiego łyżwiarstwa figurowego. Dopłaciłbym, jeśli mogliby zrobić mi pozłacanego...

– Nie wymyślaj, tylko nadstaw czółko – zakomenderował i zanim blondyn zdołał zareagować, Japończyk złapał przystojną, choć rzeczywiście wyjątkowo zaniedbaną twarz. Z chusteczką w ręku (w opinii Rosjanina ­– wydobytą dosłownie znikąd!) zacisnął delikatny papierek na wyprysku, a spod naruszonej powtarzanymi zabiegami skóry wyciekł ostatek białej, obficie nagromadzonej wydzieliny. Victor krzyknął.

– Yuuri! Zostaw to, Yuuri! Fuj!

– Za późno, już po wszystkim. Trzeba było mi powiedzieć wcześniej, że chodzi ci o czółko, Vitya. Wymyślilibyśmy coś.

Kiedy Katsuki złożył czuły pocałunek na przeklętym czole, zamarł. Brzydził się sobą; natłuszczoną skórą, niespodziewanie powstałym, choć już zniwelowanym... problemem, którego nie potrafił się pozbyć. Nieukładającymi się, niesfornymi kosmykami, jakby przyklejonymi do nasady głowy. Zielonym dinozaurem, teraz już zadeptanym, silnie przytwierdzonym do drewnianych paneli parkietu w przestronnym, nadal oblężonym salonie.

Sądził, że on również będzie się brzydził – bo powinien! Powinien wykrzywić się na widok pobłyskiwającej, niemal diamentowej twarzy, osrebrzonej tłustą fryzurą.

Tymczasem Yuuri, najwspanialszy narzeczony pod słońcem i księżycem, nie tylko bezceremonialnie wycisnął zaognionego pryszcza, ale też uśmiechał się przy tym, rozczulony. Ucałował najdroższe czółeczko, jak gdyby było najpiękniejsze na świecie, najsłodsze, lukrowane nie potem i nadmiarem łoju, a rzeczywistą cukrową glazurą.

– Czyli jednak kochasz mnie mimo czółka, Yuuri? – zapytał z nadzieją w głosie. Nieco rozpromieniony, uśmiechnął się zelżale.

Czekoladowe spojrzenie odebrało mu ostatni dech, jaki miał w piersi. Przyprawiło o rumieńce na przypuchniętych policzkach i rozanielenie w duchu. Nagle odpowiedź wydawała się zbędna... niepotrzebna, bo oczywista.

– Kochasz mnie pięknego i brzydkiego, tak? Z pryszczem i bez pryszcza? Tak samo w majtkach, jak i bez nich, Yuuri?

– Chodź do salonu, Victor. Zorganizujemy wieczór spa, nałożymy sobie maseczki i zagramy w Czółko.

Nikiforov znowu stężał. Długie paluchy zacisnęły się na japońskim ramieniu, przyciągając je do piersi blondyna – jednak to Katsuki wygrywał w walce sił. Ze sprytem wywijał się ze szponów przylepy, ostatecznie łapiąc szczupłe, rozedrgane nadgarstki. Odruchowo pogłaskał delikatną skórę ich wnętrza, tak samo mimowolnie pocałował obydwa.

– Yuuri... Proszę cię, nie rób mi tego. Możemy grać we wszystko, tylko nie w Czółko!

Brunet zaśmiał się cichutko. Skradł kolejny, czuły pocałunek, zaczesał do tyłu platynową grzywkę.

– Będziemy grali w Czółko w szarych maseczkach na twarzach, wyjadali szynkę z pizzy i śmiali się z tego, jak wyglądamy. Wszyscy, Vitya. Bez wyjątku.

– Kurwa, przecież telefonem raczej byś to czoło zasłonił, niż jakkolwiek pokazywał – wymruczał oparty o framugę sypialnianych drzwi Jurij, dotychczas niezauważony. Zarumienione narzeczeństwo, przyłapane niby na gorącym uczynku wzdrygnęło się wspólnie, jednak młodszy szybciej otrząsnął się z szoku niespodziewanej wizyty. Uśmiechnął się zadziornie, słysząc słowa nastolatka: – Ludzie, ruszcie się, kurwa! Ten idiota nie chce zwlec dupy z poduszek.

Choć dzień zaczął się załamaniem, ropną połówką serduszka na wypolerowanym lustrze i rozlaną herbatą, zaparzoną w japońsko-podniosłym ceremoniale, choć trzy spore kubełki lodów nadal świdrowały mu dziurę w żołądku, chcąc przestrzałem wydobyć się z jelit, choć uliczna wpadka z dedykowaną bielizną z pewnością odbije się na nieskazitelnym wizerunku mistrza – nie żałował.

Odgrywał niezadowolenie, udawał walkę, ale pozwolił przyjaciołom przytwierdzić się do łóżka, związać tłuste włosy ponad wysokim czołem i siłą nałożyć chłodną, gładką maseczkę z glinką. Wygrał cztery partie nieszczęsnej rozgrywki, najadł się po dziurki w nosie (swoją drogą później miał wrażenie, że również nimi wymiotował), śmiał się za dwoje oraz po ludzku cieszył, że miał wokół siebie niezastąpione grono najbliższych mu łyżwiarzy z ukochanym narzeczonym na jego czele.

I bez wątpienia gotów był przysiąc, że kolejnym razem, kiedy los nie obdarzy go łaskami; plaster odlepi się od otłuszczonego czoła, kawa się niedoparzy, jezyk przypuchnie od ugryzienia, podkoszulek rozedrze, Makkachin zignoruje, nagrzana ławka oparzy nagie uda, młodzieniec wyśmieje zaloty, najświętszy wizerunek własny zostanie ozdobiony wulgarną nalepką, wreszcie: kiedy na wysokim, nieproporcjonalnym czole pojawi się pryszcz, to telefon będzie pierwszym przedmiotem, jaki doń przyłoży...

...bo pechowy dzień zakończył się znakomicie właśnie za sprawą pozornie złowróżbnej gry w Czółko.

     

* "Co się stało?" Chyba. Poprawcie, jeśli jest błędnie! Tłumaczył mi tylko google translate :')

** Słowa hymnu Rosji.

*


Czołem, Najmilsi! 😁

Na potwierdzenie tego, że żyję i mam się względnie dobrze, opublikowałam ten krótki wytworek. Ponoć ohydny, ale lepszy taki, niż żaden, prawda? 😂😂

Pisałam go długo, ale bardzo się cieszę, że w końcu zaistniał. Pomysł przyszedł do mnie sam, inspirowany rysunkiem z okładki. Zawarłam w nim też sytuacje inspirowane życiem (pozdrawiam Potworka i jego wysokie czółko 😂).

Wcisnęłam też fragmencik, nawiązujący do poprzedniego oneshota mojego autorstwa, "Komfortu". Jestem ciekawa, czy ktokolwiek je wychwycił?

Opowiadanko chciałam opublikować znacznie wcześniej, jednak... nie chcę narzekać, więc napiszę krótko: nie miałam czasu na napisanie go w odpowiednim terminie 😣😣

Koniecznie dajcie znać, czy tak bardzo obrzydziła Was ludzka sprawa pryszcza Victora? 🤔

Wszelkie uwagi przyjmuję na klatę i jestem otwarta na wnoszenie poprawek 😊😊

A co u Was, Mili? Jak minęły Wam wakacje, w jaki sposób spędzacie ich ostatnie chwile? 😊 Mam nadzieję, że lepiej, niż Victor... 😉

Całuję, obiecuję poprawę swojej frekwencji ^^'

zuzani

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro