84. "Śmierć" nie ma twarzy i litości, zwłaszcza ta biała
Uwaga, rozdział zawiera wulgaryzmy, przemoc.
* * *
Szef Zielonego Światła biegł, jakby go goniło stado demonów. Cóż, nie była to całkowita nieprawda, gdyż w tej chwili podążała za nim niezwykła trójca: ten uśmiechnięty, smutny i o dwóch obliczach, o którym najbardziej wolał teraz nie myśleć, chcąc uciec jak najdalej i jak najszybciej. Dlatego pierwsze co zrobił, to zamiast do wyjścia, gdzie zapewne czekali na niego stróże prawa, pobiegł do gabinetu osoby, która mogła mu jeszcze w jakiś sposób pomóc i wyprowadzić go z tej pułapki piwnicą, czy jakimś tajnym przejściem. Nie miał pojęcia jak, ale burmistrz miasta musiał wiedzieć, którędy stąd uciec. A wiedział też, że jest teraz u siebie w gabinecie, gdyż miał tam czekać na jego rozkazy.
Czuł niemałą ulgę, kiedy niezatrzymywany przez nikogo dopadł podwójnych drzwi, szybko wpadając do środka i przekręcając wewnątrz zamek. Oparł się o malowane drewno, dysząc ciężko i z trudem łapiąc powietrze. W końcu był bezpieczny. Choć na chwilę zdołał im uciec.
W pokoju paliła się tylko lampka na biurku. Za nim stał fotel, obrócony do niego tyłem. Ktoś w nim siedział, ponieważ na oparciu widział czyjąś dłoń, jak wybija swój własny rytm na skórzanym obiciu.
Nagle przestał i osoba tam siedząca powiedziała głośno:
– Puk, puk, puk.
Qi Rong zmarszczył brwi i warknął:
– W jakie kurewskie zabawy gra burmistrz i co do chuja ma znaczyć to "puk, puk, puk"?
Z miejsca, gdzie ktoś siedział, usłyszał przyjemny dla ucha czysty śmiech, a po chwili fotel obrócił się, ukazując osobę. Obszerna szata jak u księdza, lecz całkiem biała z szerokimi rękawami a nad nią na niemal białej szyi maska pół uśmiechu, pół smutku.
Źrenice mężczyzny w zielonym garniturze rozszerzyły się z niedowierzaniem.
– Ja pierdolę, ale mnie kurwa nastraszyłeś. Już myślałem, że to kolejny biały fiut. Zdejmij tę szmatę z siebie i maskę, nie mogę na nie patrzeć.
Człowiek w bieli zaśmiał się jeszcze raz i wstał ze swojego miejsca. Przesunął się w prawo i zaczął obchodzić biurko. Już po dwóch jego krokach Qi Rong był pewny, że to nie burmistrz bawi się w przebieranki. To była zupełnie inna osoba. Im bliżej podchodziła, tym większą czuł presję i niepokój.
– Puk, puk, puk – powtórzył jeszcze raz tuż nad jego głową.
Mężczyzna był wyższy od niego, a jego niski głos przechodził przez maskę i nadawał mu jeszcze straszniejszy ton.
– Co się mówi? – zapytał.
– Kurwa, kto tam? – Skrzywił się z niesmakiem na głupie żarty.
– Prawie zgadłeś.
– Więc kim jesteś i gdzie jest burmistrz? Miał tu na mnie czekać. – Nie należał do osób cierpliwych, zwłaszcza jak palił mu się grunt pod nogami i musiał jak najszybciej opuścić to miejsce.
Nieznajomy przed nim zrobił jeszcze jeden krok w przód i Qi Rong miał dwa wyjścia: odsunąć się lub mówić do niego, patrząc w górę, ponieważ był wyższy. Wybrał drugą opcję, gdyż dzisiejszy wieczór już dostatecznie obdarł go z godności i nie miał zamiaru opuszczać komukolwiek.
– Odpowiem ci, jak mi odpowiesz poprawnie – kontynuował człowiek w masce i zaczął recytować już nie tak wesołym głosem jak wcześniej. – "Trzy kroki do śmierci odliczaj w milczeniu. Jeden, dwa, trzy. Już możesz zapomnieć o swoim istnieniu. Puk, puk, puk".
– Kto tam? – zapytał Qi Rong, niemal automatycznie, gdyż czuł, że tym razem musi skończyć tę farsę.
– Biały. Bez. Twarzy.
Wraz z ostatnim słowem w jego dłoni pojawił się biały przedmiot. Złapał za jedną ze stron, podstawiając drugą pod gardło Qi Ronga i z wyczuciem przesunął po delikatnej skórze.
Zdziwiony niższy mężczyzna przesunął wzrok na trzymany teraz na wyciągniętej ręce niezidentyfikowany obiekt. Widziana biel zabarwiła się na szkarłatny kolor, który spływał z niej ku trzymającej go dłoni. Qi Rong szybko przyłożył obie dłonie do gardła, uświadamiając sobie, co to było. Mimo nietypowego koloru osoba przed nim trzymała najprawdziwszy nóż.
– Jak...? – zaczął mówić, gdy duża dłoń pojawiła się przed jego twarzą i złapała za nią, ciągnąć w górę, jakby chciał go podnieść albo wyrwać mu głowę od reszty ciała.
Od razu ręce Qi Ronga oderwały się od własnej szyi i złapały za nadgarstek, wbijając w niego palce, drapiąc i próbując oderwać od żuchwy, która bolała, jakby ją ktoś brutalnie wyłamywał z zawiasów. Prawie do tego doszło, ale osobnik w bieli puścił go i ciężko zwalił się na ziemię, trzymając za twarz i jęcząc głośno. Wił się na podłodze, a z jego szyi powoli wyciekała krew, brudząc elegancki dywan burmistrza.
– Wiesz, kim jestem? – zapytał spokojnym głosem mężczyzna, pochylając się nad szefem Zielonego Światła.
Nie uzyskał natychmiastowej odpowiedzi, dlatego złapał go za gardło i dociskając do podłogi, unieruchomił w miejscu. Poczekał, aż panikująca ofiara otworzy oczy i spojrzy na niego. Na maskę, która, miał nadzieję, stanie się jego największym koszmarem.
– Nie wiem, kur... – Nóż znalazł się przy jego oku, a maska przysunęła się bliżej twarzy.
– Nie jestem twoją kurwą, byś za każdym razem mnie tak nazywał. – Usłyszał mocne słowa, które od razu sparaliżowały jego umysł. – Kiwnij głową, że zrozumiałeś.
Mimo bólu od razu to zrobił.
Osoba w żałobnym stroju odsunęła się i tym razem łapiąc go zakrwawioną ręką za materiał drogiego garnituru, podniosła do pionu i nie puszczając, przygniotła jego plecy do blatu biurka.
– Biały Bez Twarzy. Biały Bez Twarzy. Biały Bez Twarzy. Powtórz – nakazał.
– B-biały Bez Twarzy... – wyszeptał.
– Bardzo dobrze! – krzyknął mężczyzna. – W końcu nie będziesz powtarzał swojego pytania w nieskończoność. Brawo. Jednak nawet takie bezmózgi jak ty mogą się jeszcze czegoś nauczyć. Wystarczy, że odpowiednio się ich przyciśnie. Prawda? – To mówiąc, położył dłoń niżej ciała, pod jego piersią i jednym krótkim ruchem przycisnął mocno. Coś chrupnęło, a Qi Rong zawył na całe gardło. – I jak? Przyjemnie? – zapytał wesoło i w jego głosie można było wyczuć prawdziwą radość.
Qi Rong nie przejmując się powoli wypływającą z niego ciepłą krwią, zaczął się szamotać z całą siłą, jaka mu pozostała. Krzyczał, uderzał dłońmi na oślep, wierzgał nogami jak małe rozwydrzone dziecko, któremu zabrano zabawkę. Zamaskowany człowiek nadzwyczaj spokojnie znosił ten nagły wybuch szaleństwa i poczekał, aż skończą mu się siły, co nie trwało długo. Jego dłoń przesunęła się pod drugą pierś i tak samo docisnęła ją w dół. Kolejny trzask i kolejny krzyk.
– To za twój błąd i skrzywdzenie tego, który zapewne sam zrobiłby ci to samo, gdybyś tylko stanął z nim do równej walki. Ty, nikt inny. – Kolejne złamane żebro, któremu tym razem towarzyszył szloch i wypowiadane co chwilę ciche przekleństwo brzmiące prawie jak lecznicza mantra. – Wiesz, co się dzieje, jak podnosisz rękę na tych, którzy są dla mnie ważni? – Pochylił się nad jego twarzą i przyglądał rozszalałym oczom, których białka nabierały czerwonego odcienia.
Zakrwawiona dłoń Qi Ringa dotknęła maski, jakby chciał ją ściągnąć, ale nie miał na to siły. W ramieniu poczuł, jakby ktoś wiercił mu na żywca dziurę i zaniósł się kolejnym bezradnym wrzaskiem.
– Rodzina... – zaczęła mówić osoba, która wydawała się niewzruszona tym wszystkim, jednocześnie przekręcająca kilkukrotnie i bez pośpiechu wbite w ramię ostrze. – Nawet tego nie potrafisz docenić, a jak mógłbyś zrozumieć przyjaźń. – Westchnął głośno i poczekał, aż jego towarzysz uspokoi się na tyle, by wysłuchać jego kolejnych słów.
Płacz, utrata krwi, ból i krzyki prawie całkowicie wyczerpały Qi Ronga. Nie miał już siły na nic, nawet na ruszenie się z biurka, na którym leżał.
– Powiem ci coś w sekrecie. – Uśmiechnął się. – Spotkamy się i to szybciej, niż byś się tego spodziewał. – Zaniósł się śmiechem. – Teraz modlisz się o to, by mnie już więcej nie spotkać, ale wkrótce będziesz się modlił, abym to ja przyszedł do ciebie i poskładał cię do kupy. Bo wiesz... ja dopiero zacząłem.
Jeśli istniała sprawiedliwość, jeśli karma miałaby ręce, nogi, głos i ludzkie ciało, to byłaby właśnie takim człowiekiem, jakim był w tej chwili Bai Wuxiang.
*
Szli po Qi Ronga w małej trzyosobowej grupce. Każdy z nich dotąd trwał w napięciu, lecz teraz podczas spokojnego marszu, w końcu zaczęło ono opadać.
Hua Cheng w swoim głośniku słuchał najnowszych informacji przekazywanych przez Yushi Huang. Yin Yu w tej chwili był bardzo zajęty pilnowaniem, by nikt nie uciekł i by skoordynować atak grupy specjalnej na siedzibę Zielonego Światła. Choć włam na ich sieć i na serwery przebiegł bez problemu, tak ze złapaniem ludzi było już trudniej. Dlatego też samodzielnie musiał o wszystko zadbać. To w końcu było jego zadanie, do którego szykował się od lat. Chciał to zrobić tak dobrze, jak potrafił, nie pozwalając się wymknąć nawet szczurowi.
Choć można powiedzieć, że w ratuszu prawie wszystko było już uporządkowane, tak druga strona nadal walczyła, gdyż działania Zielonego Światła miały szerokie spektrum i istnieli w wielu nielegalnych dziedzinach. Dopilnowanie każdego szczegółu wymagało rzeszy ludzi, a co za tym idzie osoby, która potrafiłaby tym zarządzać. Falami atakowali i zatrzymywali się, po czym odcinali poszczególne gałęzie z drzewa ich działalności. Dlatego agenci w ratuszu mogli powoli zacząć oddychać, nabierając dużego haustu do płuc i czując ulgę, że im pozostało tylko znalezienie i pojmanie Qi Ronga.
Nie mógł opuścić budynku, więc Hua Cheng przeglądał na telefonie nagrania, szukając drogi, którą poruszał się szef już BYŁEGO Zielonego Światła. Wiedzieli, że nie mógł uciec daleko i wkrótce go odnajdą.
Xie Lian szedł odrobinę wolniej od zapatrzonego w wyświetlacz Hua Chenga oraz He Xuana, który rozglądał się dookoła i, starając się rozluźnić, wypatrywał potencjalnego niebezpieczeństwa. Sam profesor na chwilę stał się głuchy i ślepy na wszystko, zamykając się we wspomnieniach o rodzinie i całym życiu, które doprowadziło go do tego dnia. Jego dłonie były dziś czyste, choć tyle razy zbrukane krwią. Swoją i przeciwników. Pomyślał o Qi Rongu i dokąd zaprowadziła go jego chęć władzy oraz bezlitosna natura. Przegrał całą wojnę, wygrywając dotychczas walki, paląc, plądrując, mordując. Ale nic nie trwa wiecznie, zwłaszcza zło. Prawdę mówiąc, w tej chwili nie czuł do niego nienawiści, a jedynie litość.
Nie raz pytał rodziców, dlaczego nadali mu imię "Lian", którego jednym ze znaczeń była "litość" i "współczucie". Jako młody chłopak nie rozumiał tego, ale z biegiem lat był im wdzięczny. Jeśli jednak odnieść się do drugiego znaczenia tego zlepku czterech liter, to "kochać i pielęgnować z uwagą" bardziej odnosiło się do jego młodszego chłopaka, niż do jego samego.
Podniósł głowę, by na niego spojrzeć i ich oczy niemal jednocześnie się spotkały.
– Gege – powiedział i uniósł usta w uśmiechu – założysz maskę? – Xie Lian spojrzał na niego zdezorientowany. – Wieczorem. – Podpowiedział mu niskim głosem. – Nadal mam ciarki na plecach, kiedy przypominam sobie twoją rozmowę z Qi Rongiem. Rozkażesz mi coś takim samym głosem?
Profesor historii, odwrócił szybko wzrok i w trzech krokach zrównał się ze swoimi towarzyszami, by w kolejnych dwóch ich wyprzedzić. Po swojej prawej stronie usłyszał cichy śmiech.
– Gege – tym razem Hua Cheng mówił do niego normalnie – czy wszystko w porządku?
– W jak najlepszym, San Lang. Po prostu wiem, że to już prawie koniec i nadal to do mnie nie dociera.
Skończył mówić i w korytarzu, do którego skręcili, zobaczył przy ostatnich drzwiach stojąca postać. Głowę miała opuszczoną, jedną nogę zgiętą w kolanie i opartą o drzwi. Od razu rozpoznał osobę, na której strój składały się granatowe spodnie oraz biała koszula wyciągnięta na wierzch, przypominając odrobinę niesfornego i zbuntowanego ucznia. Na ustach jego tkwił dziwny rodzaj uśmiechu, był odrobinę smutny, lecz nadal był to prawdziwy uśmiech.
Kiedy zobaczył trójkę nadchodzących osób, wyprostował się i opuścił nogę. Uniósł głowę i zaczął iść w ich stronę.
– Qi Rong tu jest – powiedział profesor historii. – Widziałeś go?
– En. Jest za tymi drzwiami – odpowiedział chłopak z wahaniem.
– To dlaczego tak stoisz? – odezwał się He Xuan.
Quan Yizhen miał zakłopotaną minę. Podniósł dłoń na kark i przetarł go, uciekając wzrokiem w bok.
– Myślę, że nie powinniśmy tam teraz wchodzić.
– Dlaczego? Co się stało? – Xie Lian zaczął się martwić.
– Bo... – zaczął, a zza drzwi doleciał do nich krzyk. – Lepiej poczekajmy jeszcze chwilę.
– Przecież tam się dzieje coś złego, powinniśmy natychmiast pójść.
– Nie. – Tym razem stanowczo polecił Quan Yizhen.
"Prze-praszam! Nie...!" – Dobiegały do nich coraz bardziej przeraźliwe odgłosy.
Teraz cała czwórka stała przed drzwiami i chociaż chcieli sprawdzić, co się dzieje, nikt nie pociągnął za klamkę, czując, że słowa chłopaka skrywają w sobie coś, czemu nie powinni się sprzeciwiać.
Dopiero po kilku kolejnych minutach, kiedy już żaden dźwięk i wrzask do nich nie dochodził, postanowili sprawdzić, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami. Xie Lian podszedł pierwszy, po czym nie wiedząc, czy ma pociągnąć za klamkę, czy nie, zapukał trzykrotnie.
Po chwili usłyszał, jak ktoś przystaje przy drzwiach i przekręca zamek. Klamka została naciśnięta, a w progu stanęła osoba, która całkowicie przesłoniła im wnętrze gabinetu. Na twarzy miała maskę, a resztę jej ciała przykrywała biała szata, aktualnie w większości pokryta czerwienią tak jak i w połowie uśmiechnięta, a w połowie smutna maska. Jego dłoń pokrywała ciągle świeża krew, którą zabrał z klamki i wytarł o rękaw szaty.
He Xuan zrobił szybki krok w przód, chcąc uderzyć niespodziewanego przeciwnika, ale Xie Lian ze spokojem powiedział:
– Nie ma takiej potrzeby.
Hua Cheng od razu zrozumiał i już naciskał pola na ekranie telefonu, blokując kamery z tego korytarza oraz ich mikrofony. Dopiero po tym ponownie spojrzał na osobę stojącą przed nimi.
Choć Czarny Demon ciągle był niepewny tego człowieka przypominającego Białego Demona po jednej ze swoich krwawych walk, to Xie Lian stał tuż przed nim. Nie wiedział, czy będzie się bił i czy obcy chce ich krzywdy, ale atmosfera była zadziwiająco swobodna.
Profesor historii bez śladu obaw wyciągnął dłoń w przód i He Xuanowi wydawało się, jakby się uśmiechnął. Mężczyzna przed nim przysunął do niej własną zakrwawioną dłoń, w której nagłe pojawiło się białe ostrze i nim ktokolwiek zdołał zobaczyć coś więcej, obie ręce odsunęły się od siebie.
W dalszym ciągu trwało milczenie, które przerwał w końcu Quan Yizhen podchodząc także ze śmiałością do tej osoby i rzucając w niego paczką chusteczek higienicznych, które znalazł w kieszeni spodni.
– Całą zabawę zabrałeś dla siebie, doktorku. Nie wybaczę ci tego.
He Xuan patrzył na człowieka, w końcu rozumiejąc, kim jest.
– Nie bocz się, młody. Oszczędziłem ci nieprzyjemności i bolących uszu jego wrzaskami.
– Wszystko słyszałem! W ogóle nie siliłeś się na subtelność! Brak ci umiaru i zachowujesz się jak słoń w składzie porcelany.
– I kto to mówi? – warknął, ale z lekkim śmiechem. – Jak mnie w ogóle znalazłeś?
– Nie ciebie, Qi Ronga – wyjaśnił. – Szedłem za nim, bo wymachiwał spluwą, a potem wszedł tu, więc stwierdziłem, że poczekam na niego.
Mężczyzna zdjął maskę, ukazując uśmiechniętą twarz.
– Pan doktor był w pobliżu, odnajdując ofiarę morderstwa? – zapytał Hua Cheng, od razu ustalając dla wszystkich tę samą wersję zdarzeń.
Lekarz spojrzał na niego i sprostował:
– Ofiarę pobicia.
– Brutalnego pobicia – dodał student, patrząc na zalegającą na nim krew. – Przez niezidentyfikowanego sprawcę?
– Prawdopodobnie jakiegoś białego... Lecz jedyny znany Biały, to Biały Demon, który cały czas z kimś był, więc to nie mógł być nasz Xie Lian.
– Doktorek był dziś łaskawy, że ta "ofiara" nadal oddycha – zauważył najmłodszy z grupy.
– Doktorek ma leczyć, nie zabierać życia – dopowiedział, patrząc na niego.
Wszyscy zrozumieli, że miał wielką ochotę "leczyć" ofiarę "tego" pobicia, więc nikt już nic nie powiedział. Autentyczna maska Białego Demona wylądowała w dłoni Xie Liana, w miarę dokładnie wytarta z krwi, natomiast jego brudne ubranie, pod którymi miał swoją koszulę i spodnie garniturowe, znalazło miejsce w dłoniach Quan Yizhena, który pobiegł gdzieś ze swoim małym pakunkiem i jednocześnie dowodem zbrodni.
He Xuan poczekał, aż chłopak wróci i w końcu się odezwał:
– Od początku wiedziałem, że żaden z was nie jest normalny.
Cała czwórka spojrzała na niego i uśmiechnęła się. Nawet Hua Cheng, który doszedł do tego samego wniosku już kilka dni wcześniej.
– Na szczęście nikt od nas nie oczekuje, abyśmy tacy byli – rzekł Xie Lian.
Stali w półkole, gdy Bai Wuxiang wyciągnął na środek pomiędzy nich dłoń na wysokość pasa. Od razu znalazła się na niej dłoń Quan Yizhena, potem Xie Liana, Hua Chenga i na końcu He Xuana.
– Świetna robota, panowie – pogratulował oficjalnie Bai Wuxiang, spoglądając po kolei na twarze zebranych osób.
– Arcyświetna! – dodał wesoło Quan Yizhen.
Z pokoju obok dobiegł ich przeciągły jęk i wszyscy dopiero przypomnieli sobie o Qi Rongu.
– Karetka już wezwana. – Lekarz uprzedził Xie Liana, który sięgał do kieszeni po telefon. – Choć mam nadzieję, że utkną w korku, zanim dadzą mu coś przeciwbólowego.
– Trafi do miejskiego? – zapytał Quan Yizhen, mając na myśli miejski szpital i nadzieję na częste odwiedziny.
Szeroki uśmiech chirurga był jasną odpowiedzią i Xie Lian z Hua Chengiem jednocześnie pomyśleli, że nie chcieliby być w skórze Qi Ronga w najbliższym czasie, kiedy będzie pod opieką "najlepszego chirurga w kraju, który całkiem przypadkowo tam pracuje".
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro