82. Biel, przed oczami mam tylko niczym niezmąconą biel
Wszystkie wygrane Hua Chenga były widowiskowe, lecz najbardziej podczas gry w Ruletkę, gdzie nie można było zastosować żadnych obliczeń, kombinowania lub użyć schematów, a liczyło się czyste szczęście. Przegrał dziś jedną grę – w Pokera, ale pozostałym mu pojedynczym żetonem zdobył jeszcze większą sumę, niż posiadał wcześniej. Można powiedzieć, że po wielkiej przegranej, każda kolejna wygrana była jeszcze ciekawsza, oparta wyłącznie na niebywałym farcie, bo kto normalny stawia wszystkie swoje pieniądze na konkretną liczbę i wygrywa?
To, co robiła ta osoba w szkarłatnym garniturze o długich czarnych włosach i uśmiechniętej masce nie było normalne. Jak ta maska tak i on cały czas się śmiał, a towarzyszący mu ludzie także czuli tę radość, która ocieplała atmosferę. Naprawdę, swoją osobą potrafił przyciągnąć widownię.
Profesor historii dostrzegł wracającego na salę gier He Xuana. Twarz miał taką samą jak zawsze. Poszedł do baru po alkohol i wedle swojego zwyczaju zajął wolne miejsce w fotelu, obserwując resztę gości.
Wszyscy byli na swoich miejscach.
Wtem zobaczył umówiony znak, jednak nie taki jak się spodziewał i od niewłaściwej osoby. Postanowił jednak zadziałać zgodnie z tą niemą prośbą i wyszedł z pomieszczenia. Po znakach na ścianie udał się do najbliższej toalety – to było jedno z niewielu miejsc, gdzie nie postawiono kamer, dlatego, aby spokojnie porozmawiać, musiał tylko poczekać, aż będą sami.
Udał się do trzeciej kabiny od okna i zamknął drzwi. Po trzech minutach ktoś wszedł, od razu kierując się w konkretne miejsce. Zapukał i Xie Lian go wpuścił, patrząc na roześmianą maskę i na pewno roześmianą twarz pod nią.
Nieoczekiwanie pierwsze słowa opuszczające jego usta były niespokojne:
– Doktorek zniknął.
Xie Lian wstrzymał powietrze, ściągając maskę i patrząc na poważną twarz Quan Yizhena, który także ją zdjął. Na chwilę odsunął na dalszy plan usłyszaną informację i przyjrzał się dwudziestolatkowi, który miał na sobie białą koszulę oraz granatowe spodnie i wyglądał odrobinę jak wyrwany z apelu uczniak. Jego twarz była dość blada, lecz wyglądał lepiej niż ostatnim razem, kiedy się widzieli.
Dotyk, którego wcześniej tak unikał, dzięki czułości, z jaką zawsze odnosił się wobec niego jego chłopak, teraz przestał mu tak bardzo przeszkadzać. Nawet nie zwrócił uwagi, że nie jest Hua Chengiem, kiedy w przyjacielskim geście bezwiednie położył mu dłoń na ramieniu i zapytał:
– Co tu robisz? Dlaczego przyszedłeś?
Obaj wiedzieli, że Zielone Światło poluje na niego, więc tylko z tego powodu kazali mu nie uczestniczyć w akcji.
– Sorry, musiałem przyjechać. Wiem, że nie powinienem, ale Bai Wuxiang rozpłynął się w powietrzu. – Xie Lian kiwnął głową, każąc mu kontynuować, samemu starając się nie przerywać, choć miał mnóstwo pytań. – Doktorek zabrał mnie do szpitala i posadził w gabinecie – opowiadał. – Zachowywał się jak zawsze, żartował i powiedział, że trochę go nie będzie, bo ma problematycznego pacjenta i skomplikowany zabieg. Zostawił mnie ze swoim laptopem, gdzie ojciec udostępnił nam obraz z tych kamer, które zhakował Hua Cheng. No ale jakieś pół godziny temu przyszła jedna z pielęgniarek i zapytała, czy wiem, gdzie jest doktor. Odparłem, że przecież ma ważnego pacjenta, a ona, że właśnie go nie ma. Wysłali mu wiadomość na pager, ale nadal się nie zjawił, dlatego przyszła po niego osobiście.
Trwali w milczeniu, patrząc na siebie i zastanawiając się, co się mogło stać. Do tego w tak kluczowym momencie.
– Nie ma go nigdzie w szpitalu?
– Nie. Jego auta też.
– Nawet jeśli... – różne myśli zaczęły krążyć mu po głowie – dlaczego ty tutaj jesteś? Mogłeś zadzwonić do ojca i mu o tym powiedzieć. Po co narażasz jeszcze siebie?
– Jak mogłem siedzieć bezczynnie? – zapytał lekko podniesionym głosem, łapiąc się za pierś. – Doktorek... doktorek jest ważny. Nie mam pojęcia, co mu chodzi po głowie, ale gdzie mógłby być? Jeśli to Qi Rong go dopadł, to ja dopadnę jego.
Xie Lian potarł palcem czoło i uśmiechnął się uspokajająco.
– Niemożliwe, żeby Zielone Światło do niego dotarło. – Zaczął szeptać. – Rozmawiałem z Qi Ringiem i on nie wie, że jestem Białym Demonem. Jak mógłby ich ze sobą połączyć? On tu jest najbardziej bezpieczny.
– Wiem, ale mimo to zniknął.
Tak, to była niezaprzeczalna prawda i musieli jak najszybciej się dowiedzieć, gdzie jest i czy nic mu nie grozi.
Profesor nie miał innego wyjścia jak oddać chłopakowi własny odbiornik, pozostawiając tylko ukryty w kolczyku mikrofon. Dla niego ważniejsze było, aby Quan Yizhen mógł szybko uciec, a poprowadzenie go do wyjścia przez głos osoby, która bezpośrednio miała wgląd na monitoring "na żywo", było najlepszym rozwiązaniem. Po drugiej stronie był Yin Yu, Yushi Huang, czyli ludzie, którym można ufać. Póki jednak na własne oczy nie upewni się, że droga jest bezpieczna, to nie pozwoli chłopakowi nawet opuścić toalety.
W związku z tym sam z niej wyszedł i skierował się do głównej sali, gdzie setki gości tańczyło lub posilało się wykwintnymi daniami. Wmieszał się w tłum, także udając, że interesuje go jedzenie. Nakładał na talerz przystawki w formie koreczków oraz pokrojone kawałki owoców, przy okazji cicho mówiąc "do siebie":
– Korytarze są takie spokojne i wyludnione, że wydaje się, jakby wszyscy spędzali radośnie czas na salach do gry oraz do tańców.
Widział, jak trzy młode kobiety przyglądały się mu z zaciekawieniem, więc obrócił ku nim głowę i ukłonił lekko. Zachichotały i rozradowane zaczęły coś do siebie szeptać.
Niektórzy naprawdę przyszli tu nieświadomi, co kryje się za tym noworocznym balem – pomyślał i gdy już miał odłożyć na jeden z wolnych stolików swój talerz, by sprawdzić ostatni korytarz prowadzący do wyjścia, orkiestra przestała grać, a mężczyzna w uśmiechniętej masce włączył mikrofon i zakomunikował:
– Szanowni państwo, przepraszam na chwilkę, ale pragnę tylko przekazać krótką informację dla oczekiwanego gościa naszego cudownego organizatora Qi Ronga, która brzmi "Przyjacielu w bieli, zapraszam cię do ostatniego gabinetu w północnym korytarzu. Czekamy na ciebie wraz z twoim przyjacielem, który wprost nie może się doczekać, aby cię zobaczyć. Martwimy się o ciebie wszyscy, więc dołącz do nas jak najszybciej". To tyle, proszę państwa. Jeszcze raz przepraszam za przerwanie zabawy i życzę mile spędzonego czasu. Pojawię się jeszcze przed północą, abyśmy wspólnie odliczali ostatnie sekundy do nowego roku.
Wszyscy zaczęli klaskać, a mężczyzna ukłonił się nisko i odszedł. Orkiestra kontynuowała przerwany utwór, a ludzie powrócili do rozmów, tańców lub tego co akurat robili. Jedynie Xie Lian odstawił talerz na biały obrus i przez chwilę po prostu stał, patrząc w kierunku, o którym wspomniał przemawiający mężczyzna.
Uważając na wnętrze dłoni, na których ledwo zasklepiły się rany i teraz przykrywał je cienki plaster o kolorze zbliżonym do ludzkiej skóry, delikatnie zacisnął pięści i ruszył z miejsca. Nie w kierunku północnego gabinetu, ale w stronę wyjścia.
Przystanął dopiero przy ostatnim z korytarzy i rzucając na niego okiem, powiedział:
– Naprawdę, te wszystkie korytarze, nawet przy wejściu, są takie puste, jakby nie było tu żadnych gości lub innych osób.
Po swoich słowach oparł się o ścianę w małej zacienionej wnęce i rozpiął marynarkę. Sięgnął dłonią do szyi, poluźniając czarny jedwabny krawat, który tak uwielbiał jego ojciec. Przesunął palcami po idealnym wiązaniu, którego nauczył się, kiedy miał zaledwie dziesięć lat. Delikatny uśmiech pojawił się na jego twarzy na wspomnienie ich dwóch stojących przed ogromnym lustrem i jak dwa klony: jeden duży, drugi mały przekładali poszczególne końce krawata, wiążąc go w ten przypominający kwiatowy pąk węzeł. Minęło tyle lat, a on dziś pierwszy raz od tego czasu zdołał ponownie go tak założyć. Pamięć o ojcu zawsze pozostanie razem z nim, choćby właśnie w takich chwilach jak ta.
Zdjął krawat, chowając go do kieszeni marynarki i rozpiął dwa górne guziki koszuli. Na szczęście malinki zdążyły zniknąć, a zaczerwienione ślady pozostały tylko na barkach, więc nie musiał się nimi przejmować. Cienki srebrny łańcuszek ze spoczywającym na końcu pierścieniem był nadal niewidoczny, ale on wiedział, że tam jest. Czuł jego wagę i ciepło uczuć, jakimi emanował.
Jeszcze trochę.
Już byli tak blisko zakończenia tej walki, że nie mógł zwątpić w kogokolwiek, zwłaszcza w siebie. Zdjął gumkę, pozwalając włosom przesunąć się na twarz i otoczyć ją z dwóch stron – tak jak zawsze robił to przed walką.
Wyprostował ciało, wziął głęboki oddech, odrzucając od siebie zbędne myśli i skupiając się tylko na tym, co ma zrobić. Ruszył przed siebie, do miejsca, które wskazał mu Qi Rong będące jednocześnie jawną pułapką na niego.
Już po kilku krokach przypomniał sobie starą rymowankę, dawno zapomnianą, a usłyszaną, kiedy po wypadku spał w swojej sali. Męski głos był niedaleko i parokrotnie powtarzał wersy, które teraz tak idealnie pasowały do sytuacji.
Niezmierzony mrok przemierza w swojej bieli.
Podejść do niego na krok nikt się nie ośmieli.
Minął salę balową, kilkoro gości i dwójkę ochroniarzy, którzy już go dostrzegli i mówili coś do swoich interkomów. Prawie się roześmiał, jak łatwo zmienił się ze zwykłego profesora w Białego Demona. Nie byli pewni, czy to on, dlatego go nie zatrzymywali. A może bali się podejść? Miał nadzieję, że tak właśnie było.
Wiele poświęcił dla tej chwili, ale nigdy nie pomyślał, że nie było warto. Od dawna o tym marzył. Wielokrotnie wyobrażał sobie dzień taki jak ten, gdzie otwarcie, wśród ludzi będzie szedł prosto do samego szefa Zielonego Światła. Nie jako jego kuzyn, lecz jako Biały Demon Bez Twarzy – osoba, która unieszkodliwiła większość jego najlepszych zabójców, na której samo imię Qi Ronga ogarniała wściekłość. Nie był wcale lepszy od niego w swej bezwzględności, zwłaszcza podczas walk i nigdy siebie nie usprawiedliwiał. Walczył, bo chciał. Gdyby nie Yin Yu, Quan Yizhen, Bai Wuxiang, to na pewno sam znalazłby sposób, by to robić.
Biel to czystość, lecz on skąpany we krwi wielu,
Wciąż raniąc siebie, uparcie dąży do upragnionego celu.
Może zajęłoby mu to więcej czasu, może nie udałoby mu się dotrzeć tu, gdzie jest teraz, dumnie krocząc przed siebie, nie oglądając się przez ramię w przeszłość, skupiając się na teraźniejszości i patrząc w przyszłość. Może... może nie spotkałby na swojej drodze tego, którego obraz miał przed sobą, ilekroć zamykał oczy i za którego oddałby wszystko. Tym bardziej nie mógł żałować niczego, co doprowadziło go do tego miejsca.
Otaczało go coraz więcej ochroniarzy. Widział w ich twarzach strach, zaciśnięte szczęki, nerwowe palce, ruch grdyki i przyspieszony oddech opadającej i podnoszącej się piersi. To było niemal namacalne, jak ci ludzie reagowali na niego – zwykłego profesora historii.
Nie ma na świecie śmiałka, który stanie mu na drodze.
Pokona każdego, pozostawiając go w bezdennej trwodze.
Kroczy odważnie bez strachu na twarzy,
Choć maska lico zakrywa, żaden przeciwnik ściągnąć ją się nie odważy.
Gdyby jego ulubiony uczeń to widział, na pewno śmiałby się z tego, mówiąc, że ma tak wspaniałego nauczyciela, przed którym największy gang w mieście drży, nawet nie wiedząc, kim naprawdę jest i jaki jest uroczy kiedy...
Tak, na pewno tak właśnie byś mi powiedział z uśmiechem i beztroską, z młodzieńczym entuzjazmem, ale i podziwem. Lecz to ja powinienem podziwiać ciebie. Za to, kim jesteś i co wnosisz do mojego życia. Za każde twoje ciepłe słowo, którym wypełniasz moje serce...
Otoczony zewsząd tak licznym wzrokiem ludzi Zielonego Światła nadal się nie obracał, stając przed masywnymi drzwiami i bez żadnego zawahania lub zapukania pociągnął za klamkę.
... Za każdy delikatny dotyk, który zostawiasz na mojej skórze i za każdy twój uśmiech... taki jak teraz, kiedy siedzisz na fotelu, ciągle bawiąc się tym samym żetonem w Twoim ulubionym kolorze i patrząc tylko na mnie. Te wygięte usta, które tyle razy wymawiały słowo "gege" i całowały mnie. Wyglądasz doskonale, nawet teraz, gdy masz obok siebie psychopatycznego Qi Ronga oraz ósemkę jego ludzi z bronią w ręku i w tej chwili wymierzoną we mnie. Wyglądasz tak spokojnie...
Zagrajmy w naszą ostatnią sylwestrową grę, San Lang.
Wszedł do środka, wiedząc, że już wszystko pozostało w jego rękach.
*
Jak był młody, nużyły go ciągnące się w nieskończoność lekcje, kursy, zajęcia, spotkania, kółka przygotowawcze, więc dla odwrócenia uwagi i zrobienia czegoś wesołego znalazł sobie proste zajęcie, które pozwalało mu się odstresować. Zabawa była znana dzieciakom na całym świecie, do której potrzeba było tylko długopisu, sprawnych rąk i trochę wyobraźni. Posiadał to wszystko, dlatego zaczynając od poznania podstawowych ruchów, zaczął obracać długopisem między palcami. Jak taka mała rzecz i zadawałoby się prozaiczna czynność, mogły być takie odprężające? Nie miał pojęcia, ale bawił się przy tym jak nigdy.
Zabawa spodobała mu się na tyle, że dołączył do niej pewien element. Często wywijał długim przedmiotem na zajęciach szkolnych, więc irytował tym swoich nauczycieli, którzy podchodzili do niego, każąc natychmiast przestać. On uśmiechał się, podrzucał długopis i po sekundzie pokazywał puste ręce. Magia to żadna nie była, ale trening palców potrafił czynić pseudocuda. Prowadzący zajęcia często w takich momentach odpuszczali, mrucząc pod nosem, że kiedyś się doigra, ale chłopak śmiał się i na powrót zaczynał zabawę.
Tylko raz trafił na nauczyciela – byłego wojskowego, który tak się wściekł, że zabrał niesfornego ucznia na zaplecze i kazał mu zdjąć wszystkie ubrania. Obiecał, że jak tylko znajdzie "ten" długopis, połamie mu go przed nosem.
Chłopak śmiał się jak nigdy wcześniej, aż zgiął się w pół, ale rozebrał się posłusznie, stojąc prosto i czekając, aż mężczyzna przeszuka każdy skrawek jego ubrań, nic nie znajdując.
Wychodząc z małego dusznego pomieszczenia i idąc na swoje miejsce, w jego dłoni znów tańczył podłużny przedmiot. Gdzie był cały czas? Bezpieczny w kieszeni nauczyciela! Dla byłego wojskowego były to ostatnie lekcje, jakie prowadził w tej szkole.
Tylko jedna osoba w całym jego życiu była w stanie przejrzeć te sztuczki, dojrzeć to, co ukrył w ledwo widocznych subtelnych ruchach zwinnych palców. Wtedy już jednak nie obracał długopisem, lecz skalpelem, a był nią mężczyzna, który stał się jego najlepszym przyjacielem.
To była przeszłość.
Dziś otoczony chaosem i kakofonią dźwięków muzyki, krzykami, pijackim śpiewem i śmiechem miał ochotę na innego rodzaju zabawę. To miejsce mu nie odpowiadało, dlatego szybko się z niego uwolnił, wchodząc po trzech schodkach i sunąc powoli wyłożoną drogim dywanem drogą. Zostawiał za plecami zabawę i wesołą wrzawę, powoli zmierzając ku dużym dwuskrzydłowym drzwiom.
Nikt go nie zatrzymywał, nikt nie zabrał mu z dłoni sztyletu – białego jak jego dzisiejszy może lekko ekscentryczny śnieżnobiały strój żałobny, w jakie ubierało się dawniej zmarłych, lecz kto mógłby zwrócić na to uwagę, kiedy "nieżywi" nie chodzili, tylko leżeli w trumnie? Nawet jego maska w połowie uśmiechnięta, w połowie smutna była inna niż pozostałe, lecz żadne pijackie oko tego nie dostrzegało. Bo maska nie należała do tych tandetnych, przygotowanych przez Zielone Światło dla swoich gości. To była jego własność, która niedawno wróciła do prawowitego właściciela i teraz idealnie leżała na jego twarzy, jakby ciesząc się na długo oczekiwany powrót.
Szepcząc pod nosem stary wierszyk, który nieodłącznie był przekazywany w jego rodzinie wraz z maską, mężczyzna odziany w biel szedł na ważną rozmowę, dlatego odpowiednio się ubrał i przygotował. Tego dnia nie wypalił też żadnego papierosa. Wszystko dla tej jednej chwili, którą zamierzał się długo cieszyć.
Niezmierzony mrok przemierza w swojej bieli.
Podejść do niego na krok nikt się nie ośmieli.
Biel to czystość, lecz on skąpany we krwi wielu.
Wciąż raniąc siebie, uparcie dąży do upragnionego celu.
Nie ma na świecie śmiałka, który stanie mu na drodze.
Pokona każdego, pozostawiając go w bezdennej trwodze.
Kroczy odważnie bez strachu na twarzy,
Choć maska lico zakrywa, żaden przeciwnik ściągnąć jej się nie odważy.
Oto Demon w swej bieli idzie po ciebie,
By zabrać cię do piekła, gdyż miejsca nie masz w niebie.
Już jest blisko, czy czujesz ten chłód na skórze?
Przyniesie ze sobą nieskończone cierpienie i śnieżne burze.
Szykuj się na śmierć, przeciwniku demona.
Przy Białym Bez Twarzy nawet twa dusza skona.
Trzy kroki do śmieci odliczaj w milczeniu:
Jeden,
Dwa,
Trzy.
Już możesz zapomnieć o swym istnieniu.
Puk, puk, puk.
Przystanął przed drzwiami i tak samo jak w swym wierszu trzykrotnie zapukał.
"Proszę." – Usłyszał w odpowiedzi i uśmiechnął się pod maską, wchodząc i zamykając za sobą drzwi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro