Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

4. Przeznaczenie pcha nas w te same miejsca

Chłopak w czerwonych dresowych spodniach i takiego samego koloru bluzie przekroczył niezatrzymywany przez nikogo drzwi akademika, a potem bramę uczelni. Wszyscy go znali, a raczej wiedzieli kim jest i kim są jego rodzice, dlatego życzyli mu tylko miłego wieczoru i o nic nie pytali. Wiedział, że wychodząc robi źle, ale dziś nie miał ochoty zaprzątać sobie tym głowy.

Ujrzenie oczami umysłu Xie Liana z kimkolwiek w romantycznych "chwilach" było dla niego nie do zniesienia. Jednak jeszcze bardziej był zły i zniesmaczony sobą, bo jak mógł się przejmować czyimś życiem? Dlaczego tak go to bolało? Przecież Xie Lian był jego nauczycielem, on jego uczniem i łączyła ich oraz powinna łączyć TYLKO relacja uczeń-nauczyciel, nic więcej.

Od początku nie oczekiwał od mężczyzny niczego. Obserwował go, słuchał, przychodził na jego zajęcia. Dotąd prawie w ogóle nie interesowało go jego życie prywatne, o którym nigdy nie wspomniał nawet słowem. Jakby przychodził każdego dnia na uczelnię i odcinał się od tego, co jest poza pracą, pozostając jedynie profesorem Xie Lianem. To mu się podobało. "Taki" wykładowca. Więc dlaczego musiał dziś usłyszeć te głupie słowa od tego głupiego młodziaka, które tak bardzo poprzewracały mu w głowie?

Jaki ja jestem głupi! – powtarzał sobie co chwilę. Nigdy nie pomyślał, że w życiu poza szkołą Xie Lian może mieć osobę, którą kocha. Z góry założył, że jest sam i swój czas spędza na uczelni i w domu, trzymając tam co najwyżej kota lub kwiatka. Pojawienie się choćby przypuszczenia, że teraz obok niego może być osoba, żywy człowiek było tak bolesne, jakby ktoś wbijał mu sztylet w serce. Najgorsze, że nie miał pojęcia, dlaczego się tak czuł. Nigdy mu się to wcześniej nie zdarzyło i teraz nie miał pojęcia, co zrobić.

Wiedział, że znajdzie rozwiązanie. Nie byłby sobą, gdyby w końcu nie potrafił rozwikłać zagadki, zwłaszcza takiej, dotyczącej jego samego. Przecież sam znał swoje ciało i swój umysł jak nikt inny. Znał je 22 lata, więc nikt nie mógł wiedzieć o nim więcej niż on sam. Nikt.

Szedł ciemnym pustym chodnikiem, niezatrzymywany przez nikogo, z rękami ukrytymi w obszernych kieszeniach swojej bluzy. Było już późno i zimno, a nocny chłód wdzierał się nawet przez gruby i gęsty materiał, ale to i tak nie uśmierzało bólu w sercu.

Spokojne, tylko spokojnie. Wszystko da się racjonalnie wytłumaczyć. Spokoj... – Nie dokończył swoich myśli. Nagle z prawej strony ktoś tak mocno na niego wpadł, że aż on i ta osoba przewrócili się na jezdnię.

– Co jest?! – krzyknął Hua Cheng, podnosząc się z ulicy, na której wylądowali.

Przyjrzał się człowiekowi pod swoimi stopami. Jego twarz była zakrwawiona, a sam mężczyzna nieprzytomny. Nie ruszał się, nawet nie jęczał w bólu.

Dwudziestodwulatek skierował spojrzenie na ciemną alejkę, z której wyleciał ten człowiek. Widząc kolejny nadlatujący cień, zdążył szybko uskoczyć w bok. Kolejne ciało naznaczone walką upadło obok.

W uliczce pozbawionej latarni ktoś staczał właśnie pojedynek. Hua Cheng nie należał do słabeuszy, dlatego nie przejmując się, jak to może się skończyć, postanowił pomóc. Nie wiedział jeszcze tylko komu.

Zrobił kilka kroków w głąb cienia, a potem kilka kolejnych. W końcu w słabym świetle zawieszonej wysoko żarówki dostrzegł walczących. Przy jednej ze ścian budynku stał chłopak mniej więcej jego wzrostu z ciemnymi gęstymi włosami związanymi w kitę, a w półkolu przed nim grupa dziesięciu skinheadów odcinała mu drogę ucieczki i po kolei atakowała.

Nie myśląc wiele, Hua Cheng od razu rzucił się do pomocy samotnemu chłopakowi. Zaatakował dwóch niczego niespodziewających się drabów od tyłu. Nie miał wyrzutów sumienia, bo oni sami atakowali w dziesięciu na jednego. Walka i tak była nierówna. Powalił ich i skoczył do kolejnych.

– Ładnie! – Usłyszał młodzieńczy głos i zobaczył obok siebie chłopaka, który złapał w dłoń szyję jednego oprycha i uniósł go w górę jak kukłę.

Po chwili człowiek ten przeleciał kilka metrów przez alejkę i prawdopodobnie dotarł do tamtych dwóch, leżących nadal na jezdni.

Hua Cheng przyglądał się chłopakowi z szeroko otwartymi oczami, ale zaraz zaatakował go kolejny skinhead, więc zrobił unik i kopnął tamtego mocno w brzuch. Hua Cheng i nieznajomy chłopak na zmianę bili ulicznych bandytów i już po kilku minutach walka się zakończyła.

Chłopak w kitce podszedł do studenta w czerwonym dresie i klepnął solidnie w ramię.

– Jesteś całkiem niezły w te klocki! – Zaśmiał się. – Quan Yizhen, a jak ciebie nazywają?

– Hua Cheng – odpowiedział po chwili wahania.

Od razu po tych słowach coś jak imadło złapało jego dłoń i potrząsnęło mocno.

– Dzięki, Hua Cheng. Gdyby nie ty, bawiłbym się z nimi jeszcze kilka dobrych minut. – W końcu przerwał uścisk, a Hua Cheng czuł jak pulsują mu palce.

Co to za człowiek? Ile on ma siły? – Patrzył na niego lekko oszołomiony.

Quan Yizhen wyglądał na normalnego chłopaka. W oczach studenta mógł mieć od 18 do 22 lat, raczej nie więcej i nie był starszy od niego. Twarz miał przystojną, lecz jeszcze troszkę chłopięcą. Wzrostem byli mniej więcej równi, więc mógł mieć około 190 cm. Jego srebrno-niebieskie oczy były radosne, o czym także świadczył szeroki uśmiech z prostymi zębami i głos, w którym wyraźnie słyszał wesołość. Ubrany był w czarną skórzaną kurtkę, czarną koszulkę i takiego samego koloru spodnie oraz buty. Jednak jego postura nie wskazywała, że mógłby być tak silny, jak jego miażdżący uścisk.

– Hua Cheng, pomożesz mi?

Chłopak wyrwał się z zamyślenia i spojrzał w kierunku, gdzie klęczał Quan Yizhen. Przy jego stopach na ziemi ktoś leżał. Mężczyzna był cały we krwi, a jego długie włosy posklejane i mokre.

Hua Cheng bez wahania podszedł i zarzucił sobie ramię leżącego na szyję i pomógł go podnieść. Z drugiej strony Quan Yizhen zrobił to samo. Pobity oddychał z trudnością, ale o dziwo był przytomny. Co chwilę jego ciałem wstrząsał dreszcz, a ciche sapnięcia i pomruki wydostawały się z jego gardła.

– Chyba lepiej, żebyś był nieprzytomny – powiedział Quan Yizhen, kiedy zaczęli wychodzić z zaułka.

– Zamknij się – wycharczał ledwo żywy mężczyzna.

– Nie spinaj się tak. Po prostu oszczędziłbyś sobie trochę bólu.

– Jak... – zaczął mówić i nagle jęknął. Wziął kilka szybkich oddechów i dokończył gardłowym lodowatym głosem: – Jak coś ci się nie podoba, to spierdalaj. Sam się doczołgam do tego cholernego szpitala bez twojej pomocy.

– Ha, ha! Nie wątpię, że by tak było! Nie wątpię! – Głośny śmiech Quan Yizhena wyczuwał nawet student i zastanawiała się, jak bardzo odczuwał to poszkodowany. – Ale zajęłoby ci to co najmniej dobę. Te dranie obudzą się szybciej i będą chciały dokończyć, co zaczęły.

Ciężar na ramieniu Hua Chenga zwiększył się i musiał użyć więcej siły, żeby przytrzymać pobitego.

– W końcu stracił przytomność – zauważył wesoło chłopak w kitce. – Jest tak uparty, że czasami nie wiem, kto jest gorszy. On czy mój najlepszy przyjaciel. Ha, ha!

– Ten mężczyzna jest twoim kolegą? – zapytał zaciekawiony Hua Cheng.

– Niezupełnie. – Podniósł na chwilę głowę i odpowiedział: – Czasami piliśmy razem, czasami się biliśmy, ale można powiedzieć, że to dobry facet, dlatego nie mogłem go zostawić, żeby tamci go zabili.

– Zabili? – Drgnął na to słowo. – Coś im zrobił? Sam jeden?

– Ha, ha! Z pewnością tak. – Zaśmiał się ponownie. – I na pewno wiele.

Dwudziestodwulatek nie chciał kontynuować rozmowy, która szła w niebezpiecznym kierunku prawdopodobnych wojen gangów i przemocy, a nawet morderstwom. Wiedział, kiedy powinien zamilknąć.

Drogę do najbliższego szpitala odbyli prawie w ciszy, jedynie Quan Yizhen kilka razy zadał Hua Chengowi niezobowiązujące pytania: ile ma lat, gdzie nauczył się bić oraz co robił w nocy w tej okolicy.

Z ciągle nieprzytomną osobą na ramionach przekroczyli szklane drzwi i chłopak ubrany na czarno natychmiast zawołał:

– Mamy tu pobitego mężczyznę! Stracił przytomność 15 minut temu, ma wiele ran kłutych, połamane żebra, może kilka kości. Jak był przytomny, mógł mówić składnie i poruszał wszystkimi kończynami.

Pielęgniarki patrzyły na niego przez kilka kolejnych sekund, a potem nagle pojawiło się przy nich kilka osób w kitlach. Szybko zabrali rannego i od razu zawieźli do sali w końcu korytarza.

Hua Cheng spojrzał na kolegę, którego niedawno poznał i na jego zakrwawione ubrania. A potem na sobie. Dłonie miał czerwone, ubrania w wielu miejscach ciemniejsze niż pozostała część materiału i zastanawiał się, jak w takim stanie wróci bez zwrócenia na siebie uwagi do pokoju.

Wtem jego zakrwawiona dłoń znów znalazła się w "imadle", a Quan Yizhen na dodatek po "przyjacielsku" i z "uczuciem" położył mu dłoń na ramię. Była ciężka niczym ciężarek z siłowni.

– Dziękuję za pomoc, naprawdę cieszę się, że cię poznałem i mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy.

– Nie ma sprawy – odparł, starając się wyswobodzić z jego żelaznego uścisku. – Nie musisz mi dziękować, tylko oświeć mnie, gdzie tu jest łazienka. Rzadko bywam w szpitalach, chyba w przeciwieństwie do ciebie.

– Masz całkowitą rację, nierzadko tu goszczę. Łazienka jest na końcu tamtego korytarza na prawo. – Wskazał palcem. – Jak doprowadzisz się do porządku, możesz od razu wracać do siebie. Ja i tak muszę zostać i powypełniać papierki dla tamtego uparciucha. Jak tego nie zrobię, to go wywalą i będę miał kolejny problem. – Uśmiechnął się krzywo, po czym lekko pchnął Hua Chenga w kierunku sanitariatów.

Dochodziła już północ, dlatego student, myjąc ręce, postanowił jak tylko skończy, wrócić do akademika. Przekroczenie granic szkoły w niedozwolonych godzinach, a branie udziału w ulicznej bójce, to dwa różne przewinienia.

Spojrzał w niewielkie lustro nad umywalkami i zrobił parę kroków w tył. Jego ubranie było na tyle czerwone, że ślady krwi wyglądały prawie, jakby ktoś oryginalnie zafarbował materiał ciemniejszym odcieniem.

Mam nadzieję, że nikt nie zwracał na mnie szczególnej uwagi, kiedy wychodziłem.

Jeszcze raz przyjrzał się sobie krytycznie, po czym stwierdził, że i tak nie może nic zrobić, aby wyglądać lepiej i pchnął drzwi łazienki.

Wtem zatrzymał się z dłonią na klamce i drzwiami do połowy otwartymi, gdy do jego uszu doleciał znajomy głos.

Profesor Xie Lian?

Zamarł.

Ostrożnie wyjrzał przez lekko uchylone drewniane skrzydło i skierował wzrok w miejsce, skąd, jak mniemał, dochodził głos profesora.

Ale co on miałby tutaj robić? I to o takiej godzinie.

Kilkanaście metrów od łazienek naprawdę go dostrzegł. Stał swobodnie, z szerokim uśmiechem na ustach i właśnie witał się z nikim innym a Quan Yizhenem. I jeden i drugi energicznie podali sobie dłonie i przysunęli do siebie, poklepując po plecach. Dla oczu Hua Chenga było to jak cios.

Kim ta dwójka dla siebie jest, że witają się w AŻ tak poufały sposób? Przecież profesor wobec wszystkich zachowuje dystans... co prawda 2 razy zdarzyło się, żeby mnie dotknął, ale wiem, że poza tym jest niemal nietykalny.

Dwudziestodwulatek z szeroko otwartymi oczami obserwował, co się dzieje. Jego serce szalało w środku, ale nie do końca z radości. Owszem, był w jakiś sposób zadowolony, że zobaczył profesora poza szkołą. Jego, choć zupełnie inną jego wersję, więc tym samym poczuł nieprzyjemny dreszcz, że Xie Lian nie jest zupełnie taki, jak mu się wcześniej wydawało. Nie było w jego życiu tylko "domu i uczelni", nie był tylko "profesor i uczniowie". Miał swoje inne życie, był inny on, o którym nie miał bladego pojęcia. Lecz z drugiej strony, jeśli on, Hua Cheng, nic o tym nie wiedział, to inni uczniowie także. Przynajmniej tak przypuszczał.

To dało mu światełko nadziei, że może nie powinien być w tym momencie aż tak strapiony. Może właśnie to była szansa, by przyjrzeć mu się bliżej i skończyć z tym dziwnym "lubieniem" go. Zobaczyć takie strony, które się nie spodobają i na zawsze pozwolą o nim zapomnieć. Pozostawiając w umyśle chłopaka jedynie przelotne, bardzo subtelne uczucie, że się o kimś myślało dłużej niż parę marnych godzin.

Tak. Zdecydowanie tak musiało się w końcu stać.

Dlatego też Hua Cheng uspokoił nerwy i z jeszcze większą uwagą przyglądał się obu mężczyznom, próbując podsłuchać, o czym rozmawiają.

– Co tu robisz? – zapytał Xie Lian.

Profesor był ubrany niecodziennie. Choć włosy miał jak zwykle związane w kucyk, to wydawały się nieuczesane tak schludnie i dokładnie jak zawsze, a przynajmniej takie odniósł wrażenie Hua Cheng. Na stopy mężczyzna przywdział skórzane czarne buty, a czarne jeansy ładnie opinały się na jego nogach, powodując, że chłopak, który go obserwował z ukrycia, szybko przeniósł wzrok wyżej. Górę stroju stanowił biały zwykły T-shirt i czarna skórzana kurtka z dość wysokim kołnierzem. Teraz jednak ta kurtka była rozpięta.

– Jak zwykle natknąłem się na kogoś, kto potrzebował mojej pomocy, więc dałem nauczkę tym od Raula i przyciągnąłem go tu.

– Znów nie mogłeś się powstrzymać przed bójką? – Uśmiechnął się, jakby to było coś normalnego i dwudziestodwulatek jeszcze bardziej nadstawił ucha.

– Nie miałem inne wyboru. Gdybym nie wkroczył, to pobiliby He Xuana na śmierć.

Xie Lian ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Dobrze, że tego nie zrobili – przyznał z ulgą.

– Nie wygląda najlepiej, ale przeżyje. – Położył dłoń na ramieniu Xie Liana, a Hua Cheng znów poczuł ucisk w klatce piersiowej i już sam nie wiedział, czy częściej był on miły, czy nieznośny.

– A co z tobą? Nie uszkodzili cię? – dopytywał profesor.

– Mnie? Zapomnij! Poza tym wyjątkowo miałem dziś towarzystwo. Jakiś chłopak mi pomógł.

– Pomógł ci? – Mężczyzna wydawał się zdziwiony. – Zobaczył co się dzieje i ot tak włączył się do walki?

– Dokładnie. – Zaśmiał się. – I był całkiem niezły. Nazywał się... Hua Cheng.

Profesor wpatrywał się w Quan Yizhena.

– Mój najlepszy uczeń tak się nazywa – powiedział z jakimś nowym błyskiem w oku, który nie umknął Hua Chengowi. – Ale nie wygląda na zabijakę jak ty.

– Ja? Nie jestem zabijaką, ja tylko lubię od czasu do czasu komuś nastukać. Poza tym nie wiedziałem, że topowi uczniowie potrafią się bić.

– Ja też nie.

– Mniejsza z tym. – Zaśmiał się i włożył dłoń w kieszeń spodni. – Powiedz mi lepiej, co ty tutaj robisz.

I Quan Yizhen i chłopak chowający się za drzwiami łazienki byli jednakowo ciekawi.

– Miałem umówioną wizytę – odparł z uśmiechem.

– Przed północą?

– Cóż... – Położył dłoń na kark i przetarł go. Student pierwszy raz widział go zakłopotanego. – To była dość nagła potrzeba.

Quan Yizhen z troską przyglądał się mężczyźnie, a potem przestał się uśmiechać tak radośnie i odrzekł:

– Rozumiem.

A ja nie rozumiem! – pomyślał nerwowo w tej samej chwili student – I... – Zacisnął mocno usta, aby się nie odezwać na głos i nie zdradzić swojej obecności – I chcę wiedzieć!

Był przez chwilę tak zajęty rozmyślaniem o tym, co jego profesorowi mogło się stać lub na co był chory, że nawet nie zauważył, kiedy obaj mężczyźni zniknęli z jego pola widzenia.

W końcu wyszedł z łazienki i szybko poszedł do miejsca, w którym jeszcze przed chwilą stali. Rozejrzał się na boki w każdy korytarz, ale nie było już po nich śladu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro