37. Biały Demon Bez Twarzy
Biegł przed siebie, nie zwalniając ani na moment i wyobrażając sobie, co za chwilę zobaczy. Nie chciał tego, nie wierzył i nie było możliwości, żeby Xie Lian robił takie rzeczy. Nie, kiedy potrafił tak go dotykać, nie, kiedy z żarem go całował, nie, kiedy tak na niego patrzył i gładził jego włosy, prawie wypowiadając, że go kocha. Takiego gege nie spodziewał się zupełnie. Nawet jeśli jego ciało było tak idealne, pokryte samymi delikatnymi mięśniami, silne i twarde, kiedy napinał je pod niespokojnym dotykiem, nawet jeśli potrafił złapać jabłko w dłoń i zaledwie siłą palców przepołowić je na pół, nadal nie wierzył.
Bał się, a jednocześnie tak bardzo pragnął go teraz ujrzeć.
Przy drzwiach stali ci sami ochroniarze co poprzednio, dlatego wyjął banknot i włożył go w dużą dłoń, po czym szybko wszedł do środka. Zdjął kaptur, ale nadal pozostał w czapeczce. Już w progu usłyszał donośne krzyki, jeszcze głośniejsze niż kiedy był tutaj poprzednio. Skierował się od razu w stronę otwartych drzwi prowadzących na ring. Z naprzeciwka wyszła dwójka mężczyzn, których twarze pokrywały krople krwi.
– To jakiś pojeb! – krzyczał jeden z nich, gestykulując dłońmi i próbując przedramieniem zetrzeć czerwień z czoła, jeszcze bardziej ją rozsmarowując. – Kurwa, takich powinno się zamknąć u czubków. Totalny psychol!
– Przecież ci mówiłem, że będzie jazda – mówił drugi, również ubrudzony, ale z dziwnym uśmiechem na twarzy. – Ilekroć demon zawiązuje bandaż na nadgarstku, to zawsze cały ring jest pełen krwi. – Zaśmiał się. – On jest najbardziej postrzelony z nich wszystkich.
– Przecież to jest chore!
– Uprzedzałem cię, że będzie krwawe show, to ty i tak chciałeś stać jak najbliżej. Nie miej teraz pretensji ani do mnie, ani do niego.
Zbliżyli się do Hua Chenga i, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, minęli.
– Podobno zawsze, kiedy jest w takim stanie, dla przeciwnika kończy się to tragicznie. Nikt po takim pojedynku nie pojawił się ponownie na ringu.
– Sugerujesz... że każdego z nich tak zmasakrował, że skończył w piachu?
– Kto wie – odpowiedział i zachichotał. – Może są tylko kalekami, ale wiem na pewno, że żaden nie był więcej widziany na Arenie.
Ich dalsza rozmowa nie wywołała większych wrażeń u innych przypadkowych słuchaczy, prócz Hua Chenga, który nagle przyspieszył. Zaczął trząść się z zimna wywołanego lękiem przed zobaczeniem osoby, o której mówili, a jego serce waliło jak oszalałe. Jeśli profesor był ranny, to zabije każdego, kto mu to zrobił. Nigdy nie czuł tak ogromnej chęci, żeby skrzywdzić drugą osobę i jedyne, o czym teraz marzył, to żeby nic, co podpowiadała mu jego wyobraźnia, nie okazało się prawdą.
Wparował w tłum gorących z chorego podniecenia ludzi. Wszyscy coś krzyczeli, ciesząc się i wyciągając do góry ręce. Przepychał się między nimi, próbując dojrzeć ring.
Jedna dziewczyna, która stała dość blisko, darła się tak głośno, że nie sposób było jej nie słyszeć.
– Skąpani w krwi demona mają tylko jedną drogę: do piekła! – Zaczęła się przeraźliwie śmiać i Hua Chenga przebiegł lodowaty dreszcz. – Krew to naznaczanie! To bilet w jedną stronę! To wieczne potępienie!
Tak szybko jak się dało, minął szaloną dziewczynę, usilnie starając się przestać o niej myśleć. Powoli zbliżał się do centrum ogromnej sali. Był szturchany i popychany, więc dopiero po chwili do jego mózgu dotarło, co widział w klatce. Co się tam działo. Pulsowanie w głowie nasiliło się i już nawet nie próbował przepychać się między ludźmi, tylko tratował każdego, kto stał mu na drodze. Chciał krzyczeć, ale nie mógł, chciał zabić wszystkich ludzi wkoło, ale nie był w stanie.
W klatce stał ring. Cały skąpany we krwi.
Na ringu stały dwie osoby. Jedna z nagim torsem i czarnymi spodenkami, druga w białej koszulce, z białymi spodenkami, w rozpuszczonych przydługich brązowych włosach i białą maską na twarzy. Obie postacie były całe umazane czerwienią.
Hua Cheng od razu rozpoznał Xie Liana. Cokolwiek miałby na sobie ten człowiek, zawsze wiedziałby, że to on. Tak jak wspomnieli wcześniej mężczyźni, jego lewy nadgarstek opleciony był śnieżnobiałym bandażem, jedynym niepoplamionym szkarłatem. Za to prawa ręka, aż od samej góry ramienia cała zalana była krwią, która kapała na ziemię z jego swobodnie opuszczonej dłoni i rozpostartych palców.
Mężczyzna przed nim zamachnął się dłonią, ale ta uderzyła tylko w pustą przestrzeń, gdzie stał wcześniej jego przeciwnik. Kolejne mililitry krwi spłynęły na ring, a potem na atakującego, ochlapując mu twarz. Wyglądało to na najprawdziwszą krwawą jatkę i ciężko było nawet stwierdzić, kto jest ranny i w których miejscach. Wydawać by się nawet mogło, że tylko ramię profesora jest zranione. Byłoby to całkiem logiczne, gdyby nie siła i szybkość jaką miała jego prawa ręka. Nie można było dostrzec jego błyskawicznych ruchów, jak w jednej chwili znalazł się przy osobie bez koszulki. Był tuż przed nim, by za chwilę minąć go i stanąć ramię w ramię.
Mężczyzna z nagim torsem zamachnął się, ale mężczyzna w naznaczonej szkarłatem bieli odchylił górną połowę ciała, bez problemu unikając silnego ciosu, a swoją zakrwawioną ręką sam uderzył w jego twarz, posyłając mężczyznę na liny po drugiej stronie ringu. I zrobił to bez większego wysiłku.
Postawa tego człowieka cały czas była taka sama – swobodna, ale prosta i niezłomna. Coś w jego ruchach i nim samym było nieludzkiego, a jednocześnie nie można było oderwać od niego wzroku. Krew kontrastująca z bielą hipnotyzowała. Był straszny, a jednocześnie piękny w jakiś nieokreślony sposób. Gdyby nie maska pół uśmiechu pół smutku, która zasłaniała mu twarz, prawdopodobnie każdy zobaczyłby na jego licu niczym niezmącony spokój.
Stał dumnie, nie ruszając się i czekając, aż wróg podniesie się i znów zaatakuje. Jego koszulka miała krótki rękaw i nawet jeśli cały był teraz ubrudzony w tak makabryczny sposób, to on zdawał się tym w ogóle nie przejmować. Na deskach było ślisko, lecz w dalszym ciągu nikt nie przerywał walki, a on chyba tego nie zauważał, zwinnie i bez żadnych problemów przemieszczając się po zdradliwej powierzchni.
Na środku ringu stał bowiem Biały Demon Bez Twarzy. Legendarny zawodnik nielegalnych walk, którego nikt nigdy nie zdołał pokonać i którego twarzy nikt nie widział.
Hua Cheng jak sparaliżowany patrzył w miejsce, gdzie trwał Xie Lian i nie mógł się zmusić do oddychania. Jego umysł pierwszy raz w życiu był całkowicie pusty. Jego nogi bezwiednie parły do przodu, ale on tego nie kontrolował.
Widział, jak przeciwnik Białego Demona znów się podnosi i wściekle na niego rzuca. Nie ruszając się ze swojego miejsca, mężczyzna na ringu zrobił zaledwie jeden krok w przód i prawą dłonią pochwycił jego twarz. Mięśnie naprężyły się po raz kolejny, a z długiej kilkunastocentymetrowej rany na ramieniu popłynęła świeża krew, jednak siła, jaką człowiek w masce rzucił ciałem przeciwnika o deski, była jeszcze większa niż wcześniej. Jakby ta stale sącząca się spomiędzy warstw skóry czerwień dodawała mu jeszcze więcej energii.
Kiedy dwudziestodwuletni student przepchał się przez stojących najbliżej ludzi, kiedy nieświadomie zamachnął się, powalając jednego z ochroniarzy i kiedy dopadł do klatki, w końcu został dostrzeżony.
Xie Lian spodziewał się, że kiedyś może się to stać, ale nigdy, że teraz i podczas takiej walki. Tylko sekundę zajęło mu zastanowienie się, co zrobić, bo w następnej już kucał przy siatce otaczającej ring i drżącą zakrwawioną dłonią dotykał wczepionych w nią palców. Patrzyli w swoje oczy i nawet jeśli maska zakrywała twarz, to oczy były dobrze widoczne i one nigdy nie kłamały. Właśnie tym uwielbianym oczom osoby, którą kochał, pokazał się ze swojej najgorszej i najbardziej brutalnej strony, jaką posiadał, a jednak wzrok tej dwójki w tej chwili nie mógłby być bardziej szczery i pełen uczuć. Żaden z nich się nie odzywał jedną, drugą i trzecią sekundę, kiedy oni patrzyli na siebie, a tłum patrzył na nich, nie wiedząc, co się dzieje.
Prąd, który przebiegł po karku i źrenice chłopaka skierowane odrobinę za jego osobę zadziałały jak impuls, kiedy ciało Xie Liana przesunęło się w bok, przepuszczając nad swoim lewym barkiem dłoń uzbrojoną w nóż. Jego prawa ręka już dawno podążyła za przeczuciem i złapała za palce dzierżące broń, po czym ścisnęła je. Krzyk bólu wypełnił uszy nauczyciela, ucznia oraz całej widowni. Ostrze upadło, a Xie Lian odezwał się cicho, aby tylko chłopak go usłyszał:
– Uciekaj.
Po wypowiedzeniu zaledwie tego jednego słowa obrócił się i mocno wbił kolano w środek brzucha przeciwnika. Hua Cheng nie zdążył nic powiedzieć i nic więcej zrobić, bo ktoś wsunął mu kaptur głęboko na głowę, a czyjeś silne ramiona oplotły mu talię i zaczęły brutalnie ciągnąć w tył.
Wyrywał się, kopał, chciał krzyczeć, ale wtedy usłyszał znajomy głos:
– Natychmiast musimy się stąd zmyć, w przeciwnym razie sprawimy mu jeszcze więcej kłopotów. – To był Quan Yizhen.
Student w końcu się otrząsnął się z szoku i krzyknął:
– Nie możemy!
– Oszalałeś! Czy nie powiedział, że masz uciekać? Posłuchaj go! Tu nie chodzi tylko o niego czy ciebie.
– Nie zostawię go tak! – W dalszym ciągu próbował się wyrwać, nawet na chwilę nie spuszczając oczu z ringu.
– A co niby chcesz zrobić?! – Ciągnął upartego chlopaka pomiędzy ludźmi. – On sobie poradzi. Nikt go nie tknie nawet palcem.
– To skąd ta krew?!
Nie odpowiedział, ale nie puścił ciała studenta, idąc z nim w kierunku drzwi z boku sali.
Pośrodku Xie Lian zgrabnie pochwycił wymierzony w niego kolejny cios dłonią, którą przeciwnik jeszcze miał całą i złączył z nim place w niemal czułym geście. Jednak temu daleko było do romantyczności. Jak żelazne kołki zanurzył opuszki w grzbiecie jego dłoni i dodał swojemu uściskowi odrobinę więcej siły. Kości chrupnęły, a po sali rozbrzmiał kolejny głośny wrzask, któremu wtórowały wiwaty zadowolonej widowni.
Głowa człowieka w bieli obróciła się w kierunku odchodzącej dwójki chłopaków, a potem powróciła do swojego oponenta. Xie Lian uniósł nogę i wymierzył silne kopnięcie w skroń, które spowodowało, że człowiek ten przeleciał kilka metrów w bok, mocno odbijając się od siatki otaczającej arenę.
Hua Cheng poczuł szarpnięcie i w końcu spojrzał na młodszego chłopaka, zaczynając bardzo powoli odzyskiwać wszystkie zmysły, łącznie z logicznym myśleniem.
– Najlepiej jakbyście się teraz rozdzielili i nie byli widziani razem, bo ciebie może ktoś połączyć z nim, a jego z tobą – zaczął mówić, w dalszym ciągu kierując się do bocznego wyjścia. Miał na sobie czarną bluzę z kapturem podobną do studenta, którego trzymał i starał się, aby jego twarz nie była widoczna. – Ale jestem pewien, że po tym, co się stało, żaden z was nie będzie chciał się rozstać. – Westchnął zrezygnowany. – Xie Lian bywa strasznie uparty. A jeśli chodzi o twoją osobę i bezpieczeństwo, to mimo zagrożenia, woli sam cię chronić, bo nie ufa pod tym względem nikomu. Nic nie można mu przetłumaczyć.
– O czym ty mówisz? – spytał, spoglądając na niego zdezorientowany niezrozumiałymi informacjami jakimi był zarzucany.
Quan Yizhen mrugnął mu i wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
– Właśnie wpakowałeś się w niezłe gówno. Dlatego, jak szybko się stąd nie zmyjemy, to dostaniemy ostro po łbach.
Weszli do korytarza, ale zamiast szukać drzwi wyjściowych, skręcili za rogiem na schody prowadzące w górę.
– To nie mamy stąd wyjść? – pytał Hua Cheng, biegnąc zaraz za młodszym chłopakiem.
Ten jak zwykle się zaśmiał.
– Idziemy właśnie do wyjścia. Takiego, z którego korzysta Xie Lian.
Mimo że student nie od razu podłapał znaczenie tych słów, tym razem nie protestował.
Jego profesor walczył na nielegalnej Arenie. Wydawał się niebywale silny. Zewsząd na sali słyszał, jak ludzie w kółko powtarzali, że jest najlepszy i niepokonany. Lecz, gdy zdał sobie sprawę, że on – San Lang tu jest, na krótką chwilę zapomniał o walce, o przeciwniku i otaczających go gapiach, od razu znajdując się przy nim.
Przekraczając po trzy stopnie schodów, zerknął w przelocie na swoją dłoń, którą przez siatkę dotknął Xie Lian. Była czerwona od krwi. Od krwi człowieka, który znaczył dla niego tak wiele. Dlatego dziwił się teraz sam sobie, że usłuchał jego prośby i nie wrócił tam. Jeśli chłopak przed nim miał rację, jeśli miałby być tylko problemem w czymś, co tu się działo, to nie chciał sprawić więcej kłopotów profesorowi. Nawet Bai Wuxiang go uprzedzał, że ma słuchać Xie Liana i "nie spieprzyć tego" – choć nadal nie wiedział co "to" miało znaczyć.
Nawet jeśli osoba, którą pokochał, była tak brutalna, jak przed chwilą widział, nie potrafił w nią zwątpić. A nawet jeszcze więcej – nie potrafił teraz powstrzymać stale napływających pragnień, by jeszcze mocniej tulić go w swoich ramionach. Jego przeszłość, strata rodziców, doktor Bai Wuxiang, a nawet te walki i ta przerażająca ilość krwi i okrzyków cierpienia – wszystko to musiało być ze sobą w jakiś sposób powiązane. Quan Yizhen i chirurg zdawali się wszystko wiedzieć, dlatego trwali przy jego boku, wspomagając przyjaciela, jak tylko mogli.
Tekst piosenki zaśpiewanej przez dwudziestolatka pojawił się niespodziewanie w jego głowie i w końcu zaczął dopasowywać do siebie poszczególne wersy. Zaczął rozumieć ból Quan Yizhena, który dobrze wiedział, co poza pracą nauczyciela robi Xie Lian i chciał, aby w końcu z tym skończył i zaczął nowe życie. Ostatnie zdanie wspominające o masce okazało się takie trafne "Nie ukrywaj się za maską, gdyż pod nią jesteś taki sam, jesteś zawsze takim samym dobrym człowiekiem".
Razem z Bai Wuxiangiem doskonale wiedzieli, że zawsze uśmiechnięty i wesoły profesor, który w głębi duszy skrywał bolesne sekrety, jest naprawdę dobrą osobą. On sam to wiedział i nawet zobaczenie kolejnej, tym razem tej mrocznej twarzy profesora, nie było w stanie zmienić jego uczuć. Kochał go bardziej i teraz najchętniej schowałby go z dala od tego świata, robiąc wszystko, by zapomniał o przeszłości. Choćby na chwilę, choć tylko, kiedy będą razem. Ciepło, które dawały jego ramiona, nigdy nie było sztuczne lub chwilowe. Naprawdę, pragnął dzielić z tym człowiekiem resztę życia. Jeśli miałby sprawić, że dzięki niemu będzie się uśmiechał, to zrobi wszystko co w jego mocy, by to urzeczywistnić.
Poza tym Xie Lian nigdy nie robił nic przypadkowo. Jeśli zachowywał się tak jak dziś, jakkolwiek straszne to było i napawało oglądających ten krwawy spektakl trwogą lub chorą ekscytacją, musiał mieć ku temu szczególny powód. To nie był człowiek, który pozwoliłby sobie działać pochopnie lub pod wpływem emocji, zwłaszcza w tak ważnej kwestii. Wiedzieli o tym jego najbliżsi przyjaciele i wiedział on sam.
Dotknął przez spodnie przedmiotu, który podarował mu Bai Wuxiang i bardzo powoli zaczął domyślać się, jakie informacje mógł on zawierać. Jeśli zrobi krok w stronę, by wszystkiego się dowiedzieć, to nie będzie już odwrotu.
– Quan Yizhen – zwrócił się do chłopaka, kiedy stanęli na ostatnim piętrze budynku przed zamkniętymi drzwiami – czy to dlatego Bai Wuxiang tak krzyczał na ciebie, gdy gege był chory, bo przyszedł tu walczyć?
– En – przytaknął. – Obiecałem, że będę pilnował, aby sam nie pakował się w niebezpieczne sytuacje. Mówiłem mu, żeby nie walczył w takim stanie, ale to uparty człowiek i mnie w ogóle nie słuchał. – Ponownie się zaśmiał. – Doktorek jest bardzo wyczulony, jeśli chodzi o zdrowie Xie Liana. W końcu jest jego lekarzem.
Z dołu zaczęły dolatywać do nich odgłosy czyichś kroków, dlatego Quan Yizhen szybko nacisnął na klamkę i otworzył drzwi.
– Oho, już ktoś się zorientował, że będziesz dobrą przynętą na Białego Demona.
– Przynętą?
Wyszli na zaśnieżony dach i drzwi zostały zamknięte i zaryglowane.
– Chcą go dopaść. Obie strony pragną złapać lub podporządkować sobie tak silnego człowieka – powiedział poważniej. – Kto go będzie miał, ten uważa, że wygra walkę. Jedna strona chce zrobić sobie z niego sprzymierzeńca i wyciągnąć z niego informacje, druga najpewniej zabić. Ale Xie Lian nie może zostać przyparty do muru w żaden sposób. A ty, który znasz się z nim, jesteś teraz najlepszą kartą przetargową i dlatego chcą cię dopaść. – Uśmiechał się, nawet, gdy mówił o śmierci, jakby to była jakaś gra komputerowa. – Nie martw się, ani Xie Lian, ani ja do tego nie dopuścimy.
– Bai Wuxiang ostrzegał, żebym nie przychodził – powiedział na głos nagłą myśl.
– I miał rację, ale teraz już nie ma od tego ucieczki. Witaj na pokładzie, Hua Cheng.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro