Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

34. Co mam z Tobą zrobić?

Obserwował go od pół godziny, nadal nie mogąc zdecydować, co tak naprawdę chce z nim zrobić. Poznał go od razu, kiedy z uśmiechem wychodził z jakiegoś budynku. W ogóle tego nie planował, ale gdy go dostrzegł, chęć, by lepiej się mu przyjrzeć, była silniejsza od niego. Dlatego bezwiednie podążył jego śladem.

Widział, jak pomaga starszej kobiecie nieść torbę z zakupami. Potem zatrzymał się przed bezdomnym kotem, wyciągając coś z kieszeni i dając mu to na wyciągniętej dłoni. Próbował pogłaskać tego czworonoga, ale w podzięce ręka został ugryziona i wbito w nią kilka ostrych pazurów, jednak chłopak nadal nie przestawał się uśmiechać.

Jakiś totalny świrus i dziwak – myślał obserwator.

W końcu nieświadoma śledzenia osoba wstała i poszła dalej. Kilkoro ludzi z zaułka zaczęło za nią wołać, ale chłopak przyspieszył kroku, a oni dali sobie spokój. To były zwyczajne znudzone życiem dzieciaki, które chciały tylko wyłudzić papierosy i alkohol, ale mężczyzna, który szedł kilkadziesiąt kroków dalej i wszystko widział, ledwo zdołał się powstrzymać, aby nie skręcić w wąska uliczkę i obić tym typom twarze. Nie zrobił tego tylko dlatego, że nie chciał stracić swojego celu z oczu.

Mały, niepozorny, o przestraszonej twarzy – chucherko, że mógłby raz go trzasnąć, a ten by się połamał. Nie przepadał za takimi słabymi smarkaczami, ale ten jeden był wyjątkowo interesujący. Może dlatego, że wydawał się trochę inny. Bardziej ludzki, bardziej szczery i bił z niego dziwny jasny blask. Dla kogoś takiego jak on – od dziecka skąpanego w ciemności, brutalności i całym najgorszym syfie tego świata, był małym promyczkiem, który lśnił, powodując, że pragnął mu się lepiej przyjrzeć i dotknąć go, tylko po to, by sprawdzić, czy jest prawdziwy.

Pamiętał jego przestraszoną buzię, kiedy chcieli się z nim zabawiać, pamiętał, jak stał sparaliżowany, kiedy krew, którą sam przelał, kapała z rozwalonych twarzy gangsterów. Dobrze pamiętał ten strach w jego oczach. Dlaczego więc i na jaką cholerę podszedł wtedy do niego i zapytał, czy nic mu nie jest i czy może wezwać karetkę? Przecież to on ich pobił! To ich krew miał na swoich rękach, więc dlaczego bachor martwił się o niego?

Nie wiedząc, co mu powiedzieć, kazał mu po prostu spierdalać. I powiedział to swoim najbardziej lodowatym głosem, patrząc na niego najbardziej mrożącym krew w żyłach wzrokiem, a miał ich w zanadrzu wiele rodzajów, każdy mniej lub bardziej wściekły i nieznoszący sprzeciwu. Dlatego chłopak, mimo początkowych oporów, musiał uciec, bo Jemu się nie odmawia, kiedy w Taki sposób zwraca się do innych ludzi.

Po tamtym wydarzeniu pierwszy raz w życiu nie był zadowolony z tego, że matka natura obdarzyła go oczami i twarzą bez emocji. Oczywiście też tych pozytywnych emocji. W tamtej chwili w głębi serca czuł, że nie chciał przestraszyć tego płochego młodziaka. To wywoływało też stale narastającą frustrację, która poskutkowała bezmyślnym wparowaniem do siedziby gangu i połamaniu tych, których tam zastał. Później poszukał reszty i wiadomo, jak się to skończyło.

Teraz jego ciało zdobiło więcej blizn, ale zdołał znów zobaczyć tego żałosnego chłopaka. Słaby, mizerny – trochę uroczy. Przestraszony, idący ze spuszczoną głową – ale uśmiechający się ciepło do jeszcze słabszych od siebie nieznajomych. Obserwator sam chciałby chwycić swoimi długimi palcami tę twarz i ścisnąć, kiedy jego policzki podnosiły się w uśmiechu. Ścisnąć i ... sam nie wiedział co.

Na początku chciałby tylko dłużej na niego popatrzeć.

Młody wszedł do sklepu i nie wychodził z niego już dobre 10 minut. Niespokojny mężczyzna w czerni podszedł do witryny i zajrzał do środka. Wprost nie potrafił uwierzyć w to, co widzi. Jeszcze niższy od śledzonego osobnik z kominiarką na głowie i nożem trzymanym w trzęsącej się dłoni stał z wymierzonym ostrzem w stronę młokosa, którego sobie upatrzył.

Czarny Demon, bo to on śledził osobę, którą kilka tygodni wcześniej uratował, nie mógł w to uwierzyć. Połykając stek przekleństw, zacisnął palce w pięść. Wszedł szybko do sklepu, od razu kierując się do napastnika. Ostrze natychmiast skierowało się w jego stronę, ale mężczyzna nawet na omieszkał obrzucić je spojrzeniem. Wyciągnął długie ramię, błyskawiczne uderzając w nadgarstek i wytrącając nóż z dłoni zupełnie oszołomionego agresora. Następny cios trafił go w skroń, po czym padł nieprzytomny na podłogę. Trójka osób robiących zakupy, dwójka pracowników sklepu i jeden chłoptaś o szmaragdowych oczach w osłupieniu patrzyli na niego, jeszcze nie wiedząc, co się przed chwilą stało.

Wysoki mężczyzna w czarnej bluzie przypomniał sobie, że przez swoją pracę nie powinien paradować ot tak i bić przypadkowych ludzi, zwłaszcza przy gapiach, więc ręką szybko chwycił za kaptur i narzucił go sobie na głowę. Chłopak, przez którego tu tak wparował, otwierał usta, by coś powiedzieć, ale został brutalnie złapany za kołnierz kurtki i wywleczony ze sklepu. Po drodze upuścił koszyk i torbę, w której miał listę zakupów.

Dziwnie idąca para wysokiego mężczyzny w kapturze z mordem w oczach prowadzącego w niezbyt przyjemny i delikatny sposób niższego chłopaka o przestraszonej twarzy za bardzo rzucała się w oczy i dlatego He Xuan zmienił nieco chwyt, łapiąc go za łokieć. Trzymał mocno, jakby tamten miał zamiar uciekać.

– Przepraszam... – zaczęła mówić osoba o intensywnie zielonych tęczówkach ze strachem, który przepełniał jej głos, twarz, a nawet całe drżące ciało. – Przepraszam, to boli...

Mężczyzna w czerni delikatnie popuścił, lecz nadal nie zwolnił kroku, prawie ciągnąc za sobą nic nie rozumiejącego chłopaka. Nagle skręcili za róg, a zaraz potem weszli do baru. Mimo pory na wieczorne popijawy nie było tu wcale wiele osób, a muzyka dość przyjemnie grała.

Młody prawie nie zwrócił na to uwagi, nadal wpatrując się z przerażeniem w plecy osoby idącej przed nim. Wtem stanęli i poczuł pchnięcie. Nie zdążył jęknąć ze strachu, że zaraz się przewróci, gdy poczuł pod pośladkami krzesło. He Xuan zdjął kaptur i spojrzał na niego, jakby chciał wbić go w siedzenie.

W końcu odezwał się pierwszy raz. Krótko i treściwie.

– Siedź – zabrzmiało to jak wyrok śmierci od kata. Młodzieniec nie śmiał się sprzeciwić lub choćby poruszyć ciałem, dlatego tylko mrugnął powiekami.

Wysoki mężczyzna w czerni patrzył na niego jeszcze przez chwilę, a potem poszedł do baru. Co chwilę zerkał, czy jego towarzysz nadal jest na swoim miejscu i nigdzie mu nie nawiał.

Po niespełna minucie wrócił, stawiając przed nim na stole kufel złocistego płynu i usiadł naprzeciwko, nadal nie spuszczając z niego wzroku. Ta atmosfera prawdopodobnie nieuchronnie prowadząca młodego chłopaka do zawału lub co najmniej do utraty zmysłów w końcu by do tego doprowadziła, gdyby nie kolejny rozkaz, który padł z ust mężczyzny:

– Pij.

Gość ani przez chwilę nie zastanawiał się, co znajduje się w kuflu. Nawet gdyby była tam trucizna, to wypiłby ją duszkiem, gdyż bardziej bał się człowieka przed nim niż śmierci. Wziął w obie trzęsące się dłonie dużą szklanicę i wypił na raz połowę zawartości. Piwo było mocno gazowane, dlatego po przełknięciu od razu mu się odbiło.

Czym prędzej zasłonił dłonią usta, prawie krzycząc zażenowany i przestraszony:

– Przepraszam!

Jednak wbrew oczekiwanemu morderczemu spojrzeniu mężczyzny w czerni otrzymał tylko widok delikatnego ruchu kącika jego ust i przysiągłby, że wyglądało to jak najprawdziwszy uśmiech. Podejrzewał, że mogło mu się to tylko przywidzieć od nadmiaru wrażeń, ale łącznie z tym niemal niezauważalnym drgnięciem coś w jego oczach złagodniało. Zdziwił go także kolejny gest nowego "kompana od picia" – szklanka z piwem uniosła się i stuknęła z jego napojem, po czym mężczyzna upił również sporą część.

Kiedy odstawił szklankę z powrotem na stół, zapytał:

– Jak się nazywasz?

– Shi QingXuan, 21 lat – odparł natychmiast.

Odpowiedziało mu kiwnięcie głowy i kolejne ponaglenie.

– Pij. – Tym razem jego ton był mniej lodowaty, a kiedy chłopak przed nim prawie opróżnił szklankę, poszedł po więcej alkoholu.

Nie poprosił go o pozostanie na miejscu, ale cały czas nie spuszczał z niego oczu. Przyniósł nową porcję trunków i znów usiadł na swoim miejscu.

Shi QingXuan wydawał się już spokojniejszy. Nawet pozwolił sobie na mały uśmiech, kiedy zobaczył, że osoba, która go tu sprowadziła, wraca. Przyjął szklankę i znów wypił naraz połowę. Beknął, ale tym razem tylko zaśmiał się do siebie, wpatrując w duże dłonie He Xuana. Alkohol zaczął rozpływać się w jego komórkach, rozluźniając spięte mięśnie. Oddychał powoli, coraz bardziej uśmiechając się i czując błogość. Piwo było lodowate i powodowało, iż czuł narastające ciepło i senność, ale dzięki temu mniej bał się mężczyzny.

Sam, nawet nie wiedząc kiedy, zaczął mówić:

– Chciałem ci podziękować za pomoc wtedy. Wtedy... – zastanowił się – kiedy mi pomogłeś.

Jego rozmówca patrzył na niego, nie przerywając i co chwilę upijając kolejne łyki chmielowego płynu. Chłopak nareszcie nie patrzył na niego jak na jakąś klęskę żywiołową, której należałoby się bać i obchodzić szerokim łukiem, wzywając imiona bogów o ochronę plonów i urodzaj.

– Więc dziękuję – powiedział, patrząc przez dłuższą chwilę w jego oczy. – Dziękuję, choć nadal boję się ciebie.

– Dlaczego? – zapytał, gładząc brzeg szkła.

– Dziękuję, bo mi pomogłeś.

– Dlaczego? – powtórzył uparcie, a jego źrenice się zwęziły.

– Bo... – zaczął, ale uświadomił sobie, że znów powtórzy, co przed chwilą już dwukrotnie mówił. – Bo mnie uratowałeś.

He Xuan podniósł szklankę do ust i wypił całą zawartość.

– Dlaczego boisz się mnie?

– Żartujesz? – zapytał i momentalnie pożałował swoich słów.

Duża dłoń zacisnęła się mocniej na pustej szklance, więc Shi QingXuan wiedział, że musi się jakoś wytłumaczyć.

– Jesteś duży, silny, umiesz się bić i się nie uśmiechasz – powiedział jednym tchem.

– Boisz się mnie, bo się nie uśmiecham? – Nie mógł uwierzyć, że to jeden z powodów, dla których ktoś miałby się go bać.

– Bo nie wiem, co myślisz.

He Xuan zastanowił się, jak z nim rozmawiać. Pierwszy raz spotkał takiego człowieka.

– Nie jestem zły. Nie musisz się bać. – Starał się mówić powoli, żeby tamten dobrze go zrozumiał.

– Ale ja nie umiem tego rozpoznać, jak się nie uśmiechasz – trwał w zaparte, coraz mniej myśląc racjonalnie i coraz bardziej pogrążając się w zamroczeniu alkoholowym.

– Ja się nie uśmiecham – powiedział wprost.

– Nigdy?

– Nigdy.

– To nie może być prawdą. Każdy się czasami uśmiecha – nadal próbował.

– Nie ja.

– Nie wierzę.

– Nie uśmiecham się.

– Hm – starał się wymyślić jakiś racjonalny powód, ale żaden nie przyszedł mu do głowy. – A próbowałeś kiedyś?

– Nie. Po co? – Jego złote oczy intensywnie wpatrywały się w jadeitową zieleń i żaden z nich nie przerywał tego kontaktu.

– Bo każdy się czasami uśmiecha, poza tym wiedziałbym wtedy, że nie jesteś na mnie zły.

– Nie jestem, już ci to mówiłem.

– Ale jak mam ci uwierzyć, kiedy masz taką minę?

– Jaką niby?

– Poważną.

– Poważną czy straszną?

– Nie wiem! Teraz chyba poważną. Nie wiem... Wcześniej myślałem, że straszną, ale nie... Chyba nie jesteś straszny... Może spróbujesz się jednak uśmiechnąć? Proszę? – Położył przedramię na stole i oparł o nie głowę. – OK, to nie będę patrzył, a ty spróbuj. – Opadł czołem na ramię.

He Xuan spoglądał na niego zdezorientowany.

– I jak? Udało ci się? – dopytywał ledwo po upływie kilku sekund.

– Nie.

Oczywiście nawet nie próbował tego zrobić.

– Nooo proszę... Dlaczego chcesz się nie uśmiechać?

– Bo nie mam powodu, aby to robić.

– Ale to nieprawda! – Podniósł się szybko i ponownie wbił w niego wzrok. – Przecież jesteś taki przystojny! Jak się uśmiechniesz, to będziesz jeszcze ładniejszy! Popatrz chociażby na mnie. – Mówiąc to, zrobił minę w smutną podkówkę. – Widzisz? Wyglądam źle.

– Tylko żałośnie.

Mimo wypowiedzenia tych słów jego serce minimalnie podskoczyło.

– No, to prawda... Nieważne, ale spójrz na to.

Shi QingXuan patrzył wprost w złote tęczówki mężczyzny i wraz z każdą mijaną sekundą jego twarz jaśniała. Policzki uniosły się lekko, usta wygięły, oczy powiększyły i zalśniły. He Xuan pierwszy raz widział tak cudowny, niczym nieskrępowany i niewymuszony uśmiech skierowany w jego stronę.

Głowa Shi QingXuana ponownie oparła się o ręce na blacie.

– I jak? – Policzki go piekły i zrobiły się gorące.

– Co?

– No jak, co? Widziałeś, że kiedy się uśmiechnąłem, to wyglądałem bardziej przyjaźnie? Wolisz ze mną rozmawiać lub patrzeć na mnie, kiedy jestem smutny czy wesoły?

– Nie ma żadnej różnicy – odpowiedział, wstając po kolejne piwo, a Shi QingXuan jęknął, nie osiągnąwszy celu i nie widząc uśmiechu nowego znajomego.

Kiedy wrócił z nowymi szklankami, student oznajmił zmęczonym głosem:

– Nie wiem, czy dam radę wypić.

– Pij, bo jak nie pijesz, to się mnie boisz. A jak pijesz, to normalnie rozmawiasz i można się czegoś od ciebie dowiedzieć.

Student drugiego roku przekręcił twarz na bok, tylko po to, by wbić w niego niezadowolony wzrok.

– Już ci mówiłem dlaczego. – Usta delikatnie zakrywało drugie przedramię, przez co He Xuan mógł bez przeszkód skupić się na zieleni jego oczu.

– Ale nie chcę, żebyś się bał, więc pij – rzekł, zdobywając się na szczerość. To nie było wyznanie, ale mówienie tego, co naprawdę myślał, nie przychodziło mu łatwo.

– Nie dam rady.

– To się nie bój.

– To się uśmiechnij – ciągnął, nadal nie dając za wygraną.

– Nie.

– Tak.

– Nie.

– No proszę! Obiecuję, że nikomu nie powiem! – Podniósł ciężką głowę i podparł ją dłonią. – Z ręką na sercu. I będę rozmawiał i nie będę się bał. Uśmiechnij się tylko raz, żebym miał pewność, że nie denerwujesz się z mojego powodu.

– Czy to takie ważne?

– Bardzo. Uśmiech osoby, którą się lubi jest przecież najważniejszy – oznajmił, jakby się dziwił, że mężczyzna tego nie wie.

– Którą się lubi? – Prawie zachłysnął się piwem. – Ty mnie... lubisz?

– Oczywiście! Dlaczego jesteś zdziwiony? Uratowałeś mnie, jesteś moim bohaterem! – mówił coraz bardziej rozentuzjazmowanym głosem.– Jesteś przeciwieństwem mnie i to, czego mi brakuje, masz ty: siłę, odwagę, ładny wygląd, nawet wzrost. – Zaśmiał się. – Podziwiam cię. Chciałbym być taki jak ty... I też umieć ratować ludzi...

Po słowach, które zaczęły popędzać krążącą w ciele Czarnego Demona krew, Shi QingXuan najzwyczajniej w świecie ułożył się wygodnie na swoich rękach, jakby szykował się do długiej drzemki.

– Ej, nie śpij – upomniał chłopaka. Miał ogromną ochotę go teraz zdzielić, mimo że nigdy nie usłyszał jeszcze od nikogo tak miłych słów.

– Dlaczego mnie budzisz? – mruknął znużonym głosem.

– Jesteśmy w barze. – Nie żeby się tym przejmował lub ktoś z obsługi pierwszy raz widział pijanego człowieka.

– A ja jestem zmęczony.

– Wstawaj. Niemożliwe, żebyś się spił dwoma piwami.

– Nie spiłem się. Po prostu jestem zmęczony.

He Xuan patrzył na przydługie brązowe włosy, które otaczały ułożoną na rękach głowę. Przypuszczał, że już sobie nie porozmawiają, bo świadomość chłopaka naprawdę odpływała. Poszedł więc do baru i zapłacił za alkohol. Potem wrócił do śpiącego, uniósł jedną ręką jego lekkie, chude ciało i zarzucił wątłe ramię na swoją szyję. Shi QingXuan miał spuszczoną głowę i gdyby nie pomoc mężczyzny obok, to pewnie by się przewrócił.

– Gdzie mnie zabierasz? – zapytał po przekroczeniu progu nocnej knajpy.

– A gdzie mieszkasz?

– Z bratem.

– Podaj adres. – Starał się powstrzymać irytację obecną rozmową.

– Nie znam – rzekł krótko.

– Jak możesz nie znać? – Chłopak, którego prowadził, nie wyglądał na zbłąkanego kilkulatka, więc jak mógł nie wiedzieć tak podstawach informacji?

– Wiem, gdzie to jest, ale nie znam adresu.

– Ok, więc prowadź.

Shi QingXuan przez chwilę wahał się z odpowiedzią.

– A-ale ja nie wiem, gdzie jesteśmy.

– Prowadź albo cię tu zostawię – zagroził mu lodowato.

– Ok, ok. Już. – Starał się rozejrzeć wokoło i przypomnieć sobie, skąd przyszli. – Więc, chodźmy w prawo – powiedział, robiąc krok w lewo i omal się nie wywrócił.

– To jest prawo? – rzucił He Xuan coraz bardziej poirytowany.

– No to chodźmy w lewo, bo to nie tu.

Mężczyzna w czerni chciał go rzucić na ziemię i wrócić do domu, ale poczuł, że jak to zrobi, chłopak najprawdopodobniej tu zginie. Zamarznie, napadną go lub ktoś niechybnie w niego wejdzie i dojdzie do głupiego wypadku. Dlatego, nic nie mówiąc, poszli przed siebie. Shi QingXuan wyglądał na w miarę trzeźwego, przynajmniej stawiał stopę za stopą, nie przewracając się o żadne nierówności, ale też nie puszczając szyi wysokiego mężczyzny.

Uszli kawałek, gdy młody chłopak popatrzył w bok i powiedział z przekonaniem:

– Oki, chodźmy tędy. – Skręcili i po paru krokach dodał: – Chyba znam ten park. Jestem niemal pewien.

Po ujściu kolejnych dwustu metrów, stwierdził:

– Jednak nie... Pomyliłem się. Przepraszam. Ale byłem pewny, że to tu...

Mimo usilnych starań bycia spokojnym He Xuan miał tego dość. To, że postanowił nie powyrywać mu rąk i nóg, a w zamian za to wyciągnąć go na piwo, to nie to samo co niańczenie pijanego bachora.

Stanął, gotowy, żeby w końcu się od niego uwolnić i rzucić po prostu na najbliższą ławkę, ale niespodziewanie natknął się na jego spojrzenie. Może nie widział dokładnie jego twarzy, ale zielone oczy wpatrywały się wprost w niego. Tym razem bez strachu i z ciepłym uczuciem, które objęło też jego samego.

– He Xuanie – ciepła dłoń chłopaka przesunęła się na jego kark i złapała mocno – przepraszam, że przeze mnie cię skrzywdzono.

Głowa z brązowymi włosami opadła nieco w dół, a za nią dłoń zaczęła przesuwać się po barku, obojczyku, piersi, by ostatecznie zatrzymać w górnej części brzucha.

– He... – znów zaczął mówić, a jego ciałem wstrząsnęły niepohamowane konwulsje i zwymiotował.

Przez chwilę stał, nie mogąc powstrzymać "rewolucji" w żołądku, a potem otarł dłonią usta.

– Ha, ha – zachichotał cicho, a potem zaczął lecieć przed siebie w cały bałagan, jaki przed chwilą sam narobił.

Ostatnie, o czym pomyślał, to że nadal nie zrobił zakupów i nawet nie pamiętał, co brat napisał mu na kartce.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro