32. Informacje płynące w dwie strony
Miał wiele powodów, dla których lubił nocne dyżury, a jednocześnie nie zawsze za nimi przepadał. W końcu jego godziny pracy nie były standardowe jak większości lekarzy. Nie spędzał w tym budynku dwudziestu czterech godzin, a zaledwie osiem. Za to każdej nocy, nie mając dnia wolnego.
Czy jego stawka przez to była niższa? Nie – podobna do innych lekarzy.
Czy nigdy nie wysypiał się w dzień? W żadnym wypadku – spał bardzo dobrze i nikt mu nie zakłócał odpoczynku.
Czyżby więc taka praca miała same zalety? Również nie, ale nie to było powodem, dla którego postanowił akurat tak pracować, bo praca w tym szpitalu, w takich godzinach była spowodowana tylko jedną rzeczą, a ściślej mówiąc: wyłącznie z powodu jednej osoby.
Jeśli miałby zdradzić, dlaczego porzucił wszystkie swoje marzenia dla tego człowieka, to odpowiedziałby, że tego właśnie chciał. Ale czy słowa pokrywałyby się z jego prawdziwymi myślami?
Niewielu było ludzi, którzy wiedzieliby, co chodzi po głowie Bai Wuxianga – najlepszego chirurga w kraju, a może i na świecie. Niewielu, ale takowi istnieli. To osoby, które cenił najbardziej, bo nie musiał nic mówić, żeby dostrzegły w nim to, czego nie uwidaczniał na zewnątrz i co zazwyczaj ukrywał w głębi siebie.
Z natury Bai Wuxiang nie był osobą wylewną, nie narzekał, nie gadał godzinami w kółko o jednym i tym samym. Poza pracą oraz oczywiście nieodłącznymi papierosami nie miał nałogów i nigdy nie pokazywał swoich prawdziwych emocji. Jednak jeśli przychodziło do upominania swoich przyjaciół, to nie szczędził słów.
Quan Yizhen przez całą godzinę miał wałkowany wykład o odpowiedzialności jaka na nim ciążyła. Uśmiechał się, wiedząc, że doktor nie jest tak zły jak dzień wcześniej, ale nie był też całkiem spokojny. Gdyby wtedy Hua Cheng nie wyratował go z opresji, to spędziłby w szpitalu nawet całą noc, dostając po uszach za każdym razem, kiedy doktor wracałby do gabinetu od pacjentów. Tymczasem godzinka to pikuś. Mógł to przetrwać nawet z przysłowiowym bananem na twarzy.
Bai Wuxiang jeszcze dobrze nie skończył, a w jego gabinecie rozbrzmiał odgłos pukania. Przerwał swój monolog i, przyklejając na usta uśmiech, skierował się do drzwi. Domyślał się kto to, dlatego jak tylko nacisnął na klamkę, radosnym głosem zawołał:
– Witam moich najdroższych detektywów! Co was dziś do mnie sprowadza? – Zrobił im miejsce w drzwiach i zaprosił gestem dłoni. – Proszę, wejdźcie.
Jego wzrok spoczął na Quan Yizhenie i powiedział do niego:
– Chłopcze, jeżeli jeszcze będziesz miał w przyszłości problemy z bolącym kolanem, to zgłoś się do mnie. Szkoda, żeby taka kontuzja zaprzepaściła twoją karierę.
– Dziękuję, panie doktorze – odparł, wstając i kierując się do wyjścia. – Dobranoc i przepraszam za zajęcie czasu.
Zwracając się do nowoprzybyłej dwójki, kiwnął lekko głową i powiedział "Do widzenia".
– Ach. Taki młody, a stawy mu wysiadają. Do tego jeszcze ta wypadająca rzepka. – Doktor pokiwał głową ze smutkiem. – A rozpościerała się przed nim tak wspaniała kariera... No dobrze, dobrze. – Podszedł do biurka i ustawił przy nim dodatkowe krzesło, sam zaś zasiadając za drewnianym meblem. – Detektyw Yushi Huang, detektyw Pei Ming, proszę siadajcie. Co powiecie na herbatkę, zanim zaczniemy? – zapytał, uśmiechając się szeroko.
Ta dwójka policjantów w stopniu detektywów odwiedzała gabinet doktora Bai Wuxianga średnio raz w tygodniu. Lekarz musiał przyznać, że miał z tego trochę radochy. Już pierwszego dnia, kiedy się spotkali, poinformował ich, iż jest osobą bardzo zajętą, lecz jak najbardziej pomoże im ze wszystkim, w czym mogli potrzebować jego pomocy. Jednakże zrobi to wyłącznie w godzinach pracy. Początkowe oburzenie Pei Minga szybko załagodził spokojny głos jego partnerki, przypominając mu, iż chirurg nie jest przecież o nic podejrzany, a jego pomoc, nawet jeśli miała być udzielana poza standardowymi godzinami ich pracy, będzie niezmierna. Tak oto od czterech tygodni stali się jego regularnymi gośćmi.
Tym razem pojawili się w gabinecie po raz piąty, ale Bai Wuxiang czuł, jakby znali się już długie lata. W pewnym sensie nawet ich polubił. Podobali mu się jako para i zespół jaki razem tworzyli. Ona – bardzo spokojna, konkretna, nie mówiąca dużo, ale zawsze dobierająca słowa w taki sposób, że utrafiały w sedno. Schludnie ubrana, najczęściej w damski garnitur w kolorze grafitu, który idealnie współgrał z jej stalowymi i chłodnymi oczami. Kiedy się w nie patrzyło, były jak niezmierzony ocean opanowania i nerwów ze stali, aż doktor się zastanawiał, czy coś mogłoby wyprowadzić ją z równowagi.
Mężczyzna natomiast był barczysty, wyższy od swojej towarzyszki, elegancki i noszący zawsze rozpięte marynarki, pod którymi miał odprasowane i pachnące koszule. Najczęściej były jednokolorowe, lecz nigdy białe, szare lub czarne. Z jego przystojną twarzą, uśmiechem na ustach i wiecznie odpiętym pod szyją jednym lub dwoma guzikami od koszuli mógłby uchodzić za lowelasa, lecz dla osoby, która miała z nim styczność pierwszy raz, okazywało się to bardzo zwodnicze. Był bowiem jednym z najlepszych detektywów w mieście i na pewno nie zawdzięczał tego swojej aparycji.
O Pei Mingu nie można było powiedzieć inaczej niż jako o bardzo spostrzegawczym i bystrym człowieku, a kobieta, która z nim współpracowała, wcale nie była gorsza. Oboje młodzi, lecz mający już za sobą wiele rozwiązanych spraw i dlatego z góry było wiadome, że jak się za coś wezmą, to będą węszyli, aż natrafią na ślad, choćby najmniejszy, a potem dotrą do sedna problemu.
Niektórzy wołali na nich "gończe psy", ale choć doktor nie raz słyszał to przezwisko, nigdy nie zamierzał nazywać ich tak infantylnym pseudonimem. Cenił tę dwójkę za upartość i że dostarczali mu rozrywki oraz dreszczyku emocji. Nigdy nie mógł przewidzieć, z jakim nowym tropem i jakimi nowymi pytaniami pojawią się następnym razem i to wywoływało w nim szczyptę ekscytacji.
Sprawa, jaką się obecnie zajmowali, dotyczyła zaginięć ludzi. Ciągnęła się ona nie od dziś i nie od wczoraj, ale trop zawsze kończył się tak szybko, jak się pojawiał i policjanci, którzy wcześniej się tym zajmowali, odbijali się od przysłowiowego muru. Dlatego po prawie roku postanowiono oddać śledztwo osobom, które prawdopodobnie jako jedyne będą mogły poradzić sobie ze znalezieniem rozwiązania lub choćby poszlak, które pozwolą zrobić im krok naprzód.
Z informacji, jakie podczas ich kilku rozmów uzyskał doktor, wiedział już, co mniej więcej udało im się odkryć. Od około roku z różnych części miasta ginęli ludzie. Nastolatkowie, studenci oraz osoby starsze, ale nie przekraczający trzydziestu pięciu lat. Mężczyźni, o różnym statusie materialnym oraz społecznym. Nie można było przyporządkować temu żadnego schematu, a przynajmniej tak na początku myślano.
Dwójka detektywów siedzących przed doktorem, który mimo spędzania każdej nocy w szpitalu dość dobrze orientował się w sytuacji, był niezwykle mile zaskoczony, że zaledwie po paru tygodniach udało się im znaleźć wspólny mianownik – Areny.
Zastanawiał się, jak tak szybko udało im się do tego dotrzeć lub jakich pomocników mieli, którzy to dla nich odkopali i połączyli w całość, tworząc zapewne zawiły wzór. Udało się im to odgadnąć perfekcyjnie, trafiając w samą dziesiątkę. Pewnie klasnąłby w dłonie i pogratulował im, gdyby mentalnie nie był przygotowany na taką wiadomość, jaką prawie zaskoczyli go ledwo półtora tygodnia wcześniej. Jednak zrobił wówczas poważną minę i ze smutkiem oznajmił, iż przypuszczał, że na ulicach miasta mogło dochodzić do takich niehumanitarnych incydentów, które wołały o pomstę do niebios. Bo dlaczego ludzie chcieliby się bić? Bić jak bić, ale praktycznie mordować! Dla pieniędzy, dla sławy i rozgłosu, dla pokazania "kto jest silniejszy"? Było przykre, że ludzie robili to z tych wszystkich powodów i zapewne masy innych, równie nieludzkich.
W tamtym momencie detektywi obserwowali doktora i po jego monologu o mentalności tych "istot" zapytali, czy w ostatnich tygodniach częstotliwość pojawiania się rannych w szpitalu rosła, czy on – chirurg pracujący na nocnych zmianach dostrzegł jakiś wzorzec. Dla przykładu czy częściej pojawiały się przypadki ciężkich pobić w dni powszednie, czy w weekendy, czy to były pobicia "siłą mięśni ludzkich", czy przedmiotami, lub czy ofiarami byli młodzi ludzie, czy starsi. Bai Wuxiang odpowiadał zgodnie z prawdą, nie ukrywając nic, czego policjanci mogliby dowiedzieć się z kartoteki szpitalnej bądź monitoringu. Nie musiał zatajać, że ma pełne ręce roboty praktycznie każdego dnia. Raz więcej raz mniej, ale tak było w każdej pracy i w każdym szpitalu.
Następnie zapytano czy mogą zadać bardziej osobiste pytania. Lekarz się zdziwił, lecz zgodził niemal od razu. Jego życie było tak nudne, jak tylko mogło być singla-pracoholika uwiązanego jedną nogą przy szpitalnym łóżku. Głównie rozmawiał z nim Pei Ming, podczas gdy kobieta uważnie słuchała, od czasu do czasu robiąc zapiski w swoim notesie.
– Dlaczego pan tutaj pracuje, doktorze Bai Wuxiang? – zapytał mężczyzna głosem, którym mógłby uchodzić za przyjacielski.
– Dlaczego pracuję w szpitalu, czy dlaczego zostałem lekarzem? – odparł pytaniem na pytanie, opierając złączone dłonie na brzuchu i wyobrażając sobie, że jak tylko pójdą, to sięgnie od razu do kieszeni i odpali papierosa.
– Chodzi mi konkretnie o ten szpital. Jest to główny szpital publiczny, gdzie zarobki nawet w połowie nie są zbliżone do prywatnych placówek, które lepiej doceniłyby umiejętności w tym jakże trudnym wykonywanym przez pana zawodzie.
Lekarz cicho się zaśmiał i odparł:
– Naprawdę, schlebia mi pan, detektywie. Jednak moje dłonie mogą nie być tak sprawne, jak pan sobie wyobraża. – Poruszał niedbale palcami. – Poza tym nie zostałem chirurgiem tylko po to, by się na tym wzbogacać. Oprócz tego, że z ordynatorem tego szpitala jesteśmy starymi znajomymi, to bardzo lubię to miejsce, a jeszcze bardziej lubię pomagać ludziom i nie tylko tym bogatym. Wiecie – zwrócił się do dwójki – że im człowiek bogatszy, tym mniejsze jest jego przywiązanie do poszanowania drugiego człowieka? Im ktoś ma więcej pieniędzy, tym więcej o nich myśli, a jego światopogląd drastycznie się zmienia? Wszystko to, co ma przed oczami, nie jest do końca rzeczywiste. Bo jak mogłoby być, jeśli w dzisiejszych czasach wszystko można kupić? Wszystko i wszystkich. Dlatego też nie przepadam za bogaczami i nie mam ochoty być na każde ich skinienie, podczas gdy obok na ulicy jakiś biedny człowiek nie ma pieniędzy na zszycie rany, której się nabawił, wykonując mało dochodowy lub trudny zawód. Bardzo nie lubię takiej niesprawiedliwości. Dlatego tępię ją za wszelką cenę i nie mam ochoty przestać pracować właśnie tutaj, gdzie mogę leczyć każdego, bez względu na zasób jego portfela. Wbrew temu, co możecie o mnie myśleć, ja też jestem człowiekiem. Nie lubię być szufladkowany i wiem jak to jest, kiedy traktuje się mnie inaczej, tylko dlatego że jestem kim jestem.
– Nie chcieliśmy pana w żaden sposób obrażać.
– Ależ nic się nie stało. Wcale tak nie pomyślałem. Po prostu chciałem wyrazić moje niezadowolenie z faktu, iż niektórych traktuje się lepiej, innych gorzej. Co do mojej pracy tutaj to naprawdę lubię ludzi i pracę z nimi. No i nigdy nie mierzyłem jakoś szczególnie wysoko. Nie zostałem chirurgiem, aby piąć się po drabinie kariery, lecz by leczyć ludzi: zszywać ich, nastawiać złamania, zwichnięcia, przeprowadzać operacje i dawać porady lekarskie. Naprawdę lubię moją pracę taką, jaką obecnie wykonuję.
– Czy w związku z tym, że tyle lat jest pan w jednym miejscu, to czy ma pan swoich stałych pacjentów? – zadał kolejne pytanie.
– Każda osoba, która cierpi, jest moim pacjentem i wszystkich traktuję jednakowo. Nie mam tylko "swoich" pacjentów. Leczę każdego, kto wymaga opieki i pomocy chirurga, obojętnie czy jest to dobry człowiek, czy zły człowiek. Mówię o tym, gdyż nie wiem, dokąd zmierza ta rozmowa. Dlatego odpowiadając wprost na zadane pytanie, to oczywiście, są osoby, które przychodzą do mnie regularnie, ale to dlatego, że ich stan zdrowia zmusza do tego, aby byli pod moją stałą obserwacją. Lecz ich nie kategoryzuję i w większości przypadków nie interesuje mnie czym zajmują się na co dzień. Obchodzi mnie wyłącznie ich stan zdrowia.
Doktor miał pewne przeczucie, do czego ta rozmowa zmierza. Choć nie pytali o to wprost, on i oni potrafili czytać między wierszami. To, co on odczytał, brzmiało – "Czy kiedykolwiek podwinęła się panu noga, że został pan tutaj jako zwyczajny lekarz, przekreślając jakimś "incydentem" pana świetlaną karierę? Czy kiedykolwiek źle wykonał pan swoją pracę i dopuścił się karygodnego błędu lekarskiego?" odpowiedź brzmiała: Nigdy. Lecz detektywi chcieli usłyszeć to z jego ust. Na pewno dobrze zapoznali się z jego aktami i dowiedzieli się wszystkiego, co było tam zawarte, łącznie z ukrytymi informacjami, dlatego spodziewali się usłyszeć kłamstwo, by znaleźć na niego przysłowiowego haka. Zobaczyć jego dezorientację, szok, zetrzeć mu ten radosny uśmieszek z ust i sprawić, by nic nie ukrywał i powiedział wszystko, co wie.
Przypuszczał, że chcieli tego wszystkiego, natomiast on chciał sobie z nimi zagrać w grę, naciągnąć strunę, tyle ile się da i sprawdzić jej wytrzymałość. Kto kogo podejdzie pierwszy i kto wyjdzie z tego pomieszczenia z nowymi informacjami.
W końcu do rozmowy dołączyła Yushi Huang.
– Od jak dawna pracuje pan w tym szpitalu?
– Od dziesięciu lat.
– Czy jest pan żonaty?
– Niestety nie. – Zaśmiał się. – Gdybym miał żonę lub choćby partnerkę, to wygoniłaby mnie z łóżka już po pierwszym razie, bo nigdy nie zostawałbym na noc.
– Czy utrzymuje pan jakieś bliższe kontakty z osobami spoza rodziny w tym mieście?
– Oczywiście. Codziennie spotykam się z pracownikami tego szpitala. Widzimy się niemal każdego dnia i można powiedzieć, że tworzymy małą szpitalną rodzinę. Jednak wiem, że nie o to mnie pytacie. Nie – odpowiedział – poza szpitalem nie spotykam się z nikim. Zdarza mi się wyjeżdżać na konferencje, sympozja, wykłady lub przemówienia lekarskie, czy sprawy, jakich wymaga moja praca. Niestety, jak sami widzicie, jestem tu uwiązany jak pies do budy i poza tymi moimi małymi jednodniowymi wypadami nie miałbym czasu dla znajomych, dlatego ich nie posiadam.
– A czy pamięta pan wszystkich swoich pacjentów?
– Wszystkich? Ha, ha! – Przez prawie pół minuty głośno się śmiał. – Wie pani, ilu ich było? Gdybym spamiętał choćby kilka procent z nich, to byłbym naprawdę niesamowity.
– A więc może pamięta pan o tych najcięższych przypadkach lub takich, które wymagałyby pana szczególnej uwagi i troski? Coś, z czym żaden inny chirurg by sobie nie poradził, tak jak właśnie pan. Osoby, które przyszłyby do pana z tak poważnymi kontuzjami, że każdy odesłałby ich z kwitkiem, a pan spróbował im pomóc.
– Ma pani na myśli jakiegoś konkretnego pacjenta?
– Nieszczególnie – odparła powoli, lecz doktor był pewny, że w swoim notesie miała wpisane jakieś nazwisko.
Uśmiechnął się i wstał z fotela. Detektywi patrzyli na niego, jak obchodzi biurko i przystaje przed kobietą.
– Zastanawia mnie – zaczął, uśmiechając się subtelnie, a jednocześnie w odrobię wymuszony sposób – dlaczego pani nadal nie zrezygnowała z tej pracy. Jaki jest powód, dla którego pani nadal to robi, ryzykując swoje kruche życie?
Detektywi patrzyli na niego, nie odzywając się. Pei Ming zastanawiał się, o czym on mówi, a tymczasem Yushi Huang zamknęła notes i odwzajemniła uśmiech, odpowiadając powoli:
– Chyba podobnie jak pan lubię swoją pracę i dobrze się w niej czuję. Lubię także pomagać innym ludziom.
– Nie powinna pani tego mówić – rzekł poważniej. – Prawie umrzeć, a dobrze się czuć, to dwie różne sprawy.
– Jak widać nadal żyję i korzystam z pozostałego mi czasu – powiedziała lekko, nieprzejęta rozmową o śmierci.
Doktor zacisnął lekko usta, po czym zapytał miękkim głosem:
– Czy mógłbym spojrzeć?
– Nie mam nic przeciwko, doktorze – odparła.
Sięgnęła dłonią do spadającej na lewy bok głowy niezwiązanej części włosów i odsunęła je za ucho, podnosząc brodę i przekręcając głowę w drugą stronę. Bai Wuxiang nie ruszył się ze swojego miejsca, patrząc z uwagą na długą cienką jasnoróżową bliznę ciągnącą się prawie od ucha do górnej części gardła. Nie była to świeża rana, przez co ślad po niej był słabo widoczny, lecz i tak nigdy nie zniknie całkowicie.
– Jak udało się pani przeżyć? – zapytał, nie spuszczając wzroku z szyi kobiety. – Ta blizna – przyjrzał się jej dokładniej – jest naprawdę ładnie zszyta. Prawdopodobnie sam nie wykonałbym tego lepiej.
– Nie wybierałam sobie lekarza, będąc na skraju śmierci – odrzekła bez emocji. – Można więc powiedzieć, że to los mi go zesłał.
– Miała pani naprawdę dużo szczęścia. To chyba zakrawa o cud, zarówno, że pani nadal żyje, jak i może mówić. – To rzekłszy, wrócił za biurko i usiadł. – Przepraszam, nie chciałem być wścibski. To taki lekarski nawyk. Mam nadzieję, że nie przywołałem bolesnych wspomnień.
– Ależ w żadnym razie, proszę się nie przejmować – powiedziała i ułożyła włosy jak wcześniej. – Jednak, kiedy jesteśmy już przy pamięci, to jak dobra jest pana pamięć?
– Przeciętna. Nie pamiętam wszystkiego, co spotkało mnie w życiu oraz wszystkich pacjentów. Ale skoro pyta mnie pani o to już po raz drugi, to naprawdę, może warto byłoby powiedzieć na głos nazwisko, które chodzi pani po głowie, a nie kazać mi zgadywać?
– Niestety, nie mam żadnego nazwiska – upierała się i tym razem Bai Wuxiang był pewny, że kłamie. Lecz to była wiadomość, której się obawiał. W ich ręce wpadły wszystkie informacje o nim. – Po prostu zastanawia mnie, dlaczego pan mieszka w tym mieście, z dala od rodziny. Może dlatego, że trzyma tu pana jakaś osoba lub niedokończona sprawa? Coś, z czym taki ekspert jak pan, nie mógł sobie poradzić?
– Nie wiem, co pani insynuuje.
– Zupełnie nic. – Schowała notes do kieszeni marynarki. – Czasami popełniamy w życiu błędy, o których nie możemy zapomnieć przez lata. Mam nadzieję, że pan nigdy nie będzie w takiej sytuacji.
Po tych słowach oboje detektywi wstali i podziękowali za rozmowę oraz poświęcony im czas. Wychodząc, Yushi Huang obróciła się jeszcze do chirurga i powiedziała tak cicho, żeby jej partner, który poszedł przodem, nie słyszał, co mówi:
– Siódmy kwietnia, pięć lat temu. Proszę uważać na demony przeszłości, doktorze Bai Wuxiang.
Po tych słowach zamknęła cicho drzwi i ruszyła do wyjścia ze szpitala. Lekarz wyjął paczkę papierosów i zapalił jednego, mocno się zaciągając i wypuszczając dym w górę. Oparł głowę o fotel i zamknął na chwilę oczy.
Demony przeszłości, mówi pani – pomyślał i się uśmiechnął. – A to zabawne.
Podniósł powieki i spojrzał na kalendarz. Siódmy kwietnia, pięć lat wcześniej. Co wtedy robił? Cofnął się pamięcią do tamtego dnia, układając w głowie chaos, jaki wtedy trwał w szpitalu. Nożownik, 10 osób rannych, dwie zmarły, zanim trafiły pod jego opiekę, jedna ciężko ranna osoba z poderżniętym gardłem. Zupełnie nie pamiętał jej twarzy, bo była cała we krwi. Jej nazwisko także nie było mu przedstawione, ale pamiętał, że musiał działać szybko i precyzyjnie, aby jej nie dobić, choć jedną noga już była po tamtej stronie. Zaraz po niej ruszył do kolejnych potrzebujących pacjentów i więcej już jej nigdy nie widział. Następnej nocy dowiedział się, że ranną zabrali do innego – prywatnego szpitala, więc szybko o niej zapomniał.
Yushi Huang, a więc to była pani. Co za przypadek.
Wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał z pamięci numer telefonu, którego nie miał zapisanego na liście kontaktów. Osoba po drugiej stronie odebrała po trzech sygnałach.
– Co się stało, że dzwonisz?
– A czy nie mogłem się stęsknić? – zapytał wesoło Bai Wuxiang, wyciągając papierosa z ust.
– Przejdź do rzeczy.
– Chciałem tylko delikatnie zapytać, czy szanowny pan raczy w końcu ruszyć dupę zza tego wygodnego biurka i wziąć się do roboty?
– Robimy wszystko, co możemy.
– Robicie wszystko, co możecie – powtórzył zupełnie nieprzekonany, nawet nie próbując ukryć tej ironii przed rozmówcą. – A ja myślę, że najwyższa pora wykorzystać swoje znajomości i popracować NAPRAWDĘ. To, że nie ja wam płacę, to nie znaczy, że nie powinieneś pracować ciężej niż ja. Od tego tu przecież jesteś.
– Bai Wuxiang, o co ci dokładnie chodzi?
– O to, że ja czy Xie Lian, czy nawet twój dzieciak babrzemy się dla was w tym gównie, a wy co? Powiedz mi, co zrobiłeś? Czym mógłbyś się pochwalić? Wiesz, że nasz czas się kończy i to już ostatnia szansa. Drugiej nie będzie, a przynajmniej nie z naszą pomocą.
– Nie martw się, pracujemy nad tym.
– Nadal za słabo. Podcinamy sobie kolokwialnie żyły, a ty mi mówisz "pracujemy nad tym"? Pfff, wolne żarty, Yin Yu. Użyjcie w końcu waszych mózgów! Tych sławnych mega mózgów! Nie mogę uwierzyć, że Xie Lian zgodził się na to wszystko. Gdyby nie on, to gówno byście mieli i tyle samo wiedzieli, dlatego choć raz przydaj się na coś.
W słuchawce zapadła cisza, która dała lekarzowi jasno do wiadomości, że ma rację i obaj rozmówcy o tym doskonale wiedzą, dlatego kontynuował:
– Pozbądźcie się na razie tej dwójki z naszego ogona, bo zaszli za daleko.
– Jak daleko? – W końcu odezwał się Yin Yu.
– Mają moją kartotekę, dobrze wykonują swoją robotę, którą wy robiliście widocznie na odpierdol, skoro się do tego dokopali.
– To tylko znaczy, że pora kończyć.
– No i w końcu powiedziałeś coś mądrego. Mam nadzieję, że na sylwestra przyszykujesz tonę fajerwerków i zrobisz show, jakiego jeszcze nie było.
– Będziemy w kontakcie.
– Oby jak najmniej – odparł lekarz i zakończył połączenie.
Chciał wsadzić telefon do kieszeni, ale postanowił jeszcze napisać krótką wiadomość do swojego przyjaciela. Po tym wstał w końcu z fotela i ruszył na pierwszy tej nocy obchód.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro