Rozdział 7
„W ludzkim umyśle nie może istnieć całkowita pustka.
Emocje ludzkie nie są wystarczająco silne ani zintegrowane, żeby dać sobie radę z prawdziwą nicością."
~ Haruki Murakami
— Możesz powtórzyć? — nachylił się.
— Wyrzucili mnie z domu. — założyłam nogę na nogę i zaczęłam gapić w okno.
— Jak?! — zapytał z pretensją.
— No normalnie, Luke, wróciłam z imprezy i położyłam się spać, a kiedy wstałam, moje rzeczy były spakowane, a oni... Oni kazali mi wyjść. Gdyby nie Raven i jej mama, byłabym bezdomna. — spojrzałam na niego zdenerwowana.
— Po... której imprezie?
— Tej, gdzie znalazłeś moją kokardkę. — przyznałam ze wstydem, przypominając sobie, co tam zrobiłam.
— I mówisz to dopiero teraz?! — wymachiwał rękami.
— Bałam się to komukolwiek powiedzieć! — próbowałam go przekrzyknąć.
— Jestem twoim przyjacielem, chyba powinnaś!
— Nie krzycz na mnie! — ukryłam twarz w dłoniach. — Nie krzycz, proszę... — zaczęłam się kiwać, niczym dziecko z chorobą sierocą.
— Okay. — westchnął. — Przepraszam. Jak dużo osób o tym wie?
— Jesteś pierwszy. — pociągnęłam nosem.
— Dlatego byłaś wtedy taka przybita? Kiedy Charlotte myślała, że masz okres? — usiadł obok mnie.
— Mhm.
— Przykro mi. Nie mam pojęcia co ci powiedzieć. — potrząsnął głową, a potem mnie przytulił. Ramię jak każde ramię, ale kiedy jest ono męskie, robi sporą różnicę.
— Wierzę ci. — powiedział cicho. — W te blizny.
— Wcześniej nie wierzyłeś, prawda? — bardziej twierdziłam, niż pytałam. Odsunęłam się od niego.
— Nie. — przyznał, słabo się uśmiechając. Ciężko westchnęłam.
— Daj mi rękę. — wyciągnęłam dłoń, którą po chwili złapał. Położyłam mu ją na moich plecach poniżej zapięcia od stanika. — Są i widoczne i może je wyczuć. — nie odpowiedział. Zamiast tego, skupiony był na badaniu każdego kawałka mojej skóry w tamtym miejscu. Zaczęłam się spinać, kiedy powędrował pod górną cześć bielizny, co chyba zauważył, gdyż zwyczajnie przestał.
— One są wszędzie...
— No są. — naciągnęłam bluzkę z powrotem.
— Szukałaś rozwiązań? Medycyna...
— Medycyna tu nie pomoże. — przerwałam mu. — Raven próbowała. Da się z tym żyć, ale to nie zmienia faktu, że w wielu sytuacjach czuję się niezręcznie. Czuję się po prostu... Mało atrakcyjna. — wypuściłam powietrze z ust. — Kiedyś, gdy myślałam, że ludziom to nie przeszkadza... na plaży podszedł do mnie pewien chłopak i powiedział dosłownie:
„Naturalny kondom. Nikt nie chce dotykać tego czegoś, nie martw się."
— Raven wtedy wstała i zdzieliła go z liścia. — wzruszyłam ramionami. — Boli mnie, kiedy inni pytają jakim cudem nie mam chłopaka. Trudno znaleźć kogoś, kto to zaakceptuje i kogoś, kto uszanuje to, że jestem dziewicą. — nie mogłam uwierzyć, że to powiedziałam. Zapadła dosyć długa cisza.
— Tamten chłopak nie powinien tak mówić, to nieprawda. Raven nauczyła się tego ode mnie. — zaśmiał się. — A co do chłopaka... Jeżeli ktoś uważa, że jest wart anioła, to musi być świadomy, że anioły są nieskazitelne i to one decydują, kiedy przestają być czyste. Ten ktoś musi być cierpliwy i czekać.
— Dzięki. — uśmiechnęłam się słabo.
— Ta, nawet nie wiesz ile czasu zajęło mi ułożenie tego zdania. — zakłopotał się, ale szybko znów uśmiechnął. — Normalnie powiedziałbym, że nie jesteś laską, którą da się przelecieć, nawet kiedy się z nią jest i to, że jesteś dziewicą. Cóż, to faktycznie odstrasza wielu. Dobra, większość.
— No to długo będę szukać rycerza, który krwi na swoim mieczu się nie boi. — przewróciłam oczami. W głębi serca miałam nadzieję, że tym rycerzem będzie on.
— Wiesz, chłopaka, a raczej takiego faceta myślę, że poznasz dużo później. Nie w tej szkole, a jeżeli ci się uda, to będziesz mieć ogromne szczęście. Nie chodzi o to, że jesteś dziewicą, a raczej o to, że chcesz czekać do ślubu... prawda?
— Tak. — pokiwałam głową. — Moja mama, w listach napisała mi, że kiedy nadejdzie ten dzień, następnego mam zdjąć kokardę, a kiedy będę mieć córkę, mam ją jej oddać i w odpowiednim czasie powiedzieć to samo.
— O kurde. — odchrząknął. — Ale...
— Może się zdarzyć, że przecież zrobię to nawet jutro także... — wpatrywałam się w okno. Poczułam, że jest niezręcznie więc zmieniłam temat. — Jak... z twoimi rodzicami?
— Moimi rodzicami? — zaskoczyło go to pytanie. — Nie mieszkają już ze sobą. — spuścił głowę w dół. — Ze mną też.
— Mieszkasz sam?! — teraz to on zaskoczył mnie.
— Tak. Uznali, że tak będzie lepiej. Nie martw się, radzę sobie i wszystko ze mną okay. Tylko nadal pożyczam cukier. — wskazał kciukiem na woreczek leżący na stoliku. — To ja... będę szedł. Mam nadzieję, że w poniedziałek nie przyjdziesz do szkoły bez kokardki. — ścisnął moje kolano i wyszedł.
* * *
— Serio, gadałaś z nim o seksie? — Charlotte nie mogła uwierzyć.
— Nie dosłownie. — ciągle ją poprawiałam.
— Dziewictwo, a seks, dla mnie to samo. — włożyła do ust chrupka.
— W dupkę i cipkę, też to samo? — zapytała Raven.
— Nie! — broniła się. — Obleśne...
— Cześć, poziomki! — zawołał Lucas, idąc w naszą stronę razem z Colinem.
— Słyszałyście? — Colin był dziwnie uśmiechnięty.
— O czym? — zaciekawiła się jego dziewczyna, a Charlotte nawet przestała jeść.
— Watson nie ma cały tydzień. — wykonał gest szczęścia, a ja w duchu zrobiłam to samo.
— Ale to nie jest najlepsze...
— No mów! — Lottie go uderzyła.
— Uspokój się! — był rozbawiony. — Drugą rzeczą są darmowe szósteczki z chemii. — zatańczył rękami.
— Jak to? — zmarszczyłam czoło.
— Wiem, wiem. Na oceny trzeba pracować... Gostek z ostatniej klasy nagadał jej takich bzdur, że przez przypadek zamiast im, wpisała oceny nam i nie ma pojęcia, że tak nie miało być. Szaleństwo! — zaśmiał się wesoło. — I trzecie sprawa. Impreza.
— Lubię to! — zawołała Charlotte. Oparłam się o krzesło zrezygnowana, wzdychając.
— Ta u Raven?
— Że co? — spojrzałam na nią, wyczekując wyjaśnień.
— No wiesz... Mamy nie ma przez trzy dni i... Miałam ci powiedzieć, to mała naprawdę tyci, tyci imprezka. — mówiła szybko. Otwarłam usta zdumiona i po chwili je zamknęłam. Oni żyją samymi imprezami, czy co?
— Kiedy...?
— Czwartek.
— Czwartek. — powtórzyłam zrozpaczona. — Znakomicie.
— Oj, no weź... — złapała mnie za rękę.
— Matko kochana, ostatnio tylko imprezy i imprezy. Kiedy się taka stałaś? — rzuciłam z przekąsem.
— Lily...
— Nie no dobra, twój dom. — uniosłam dłonie w geście obronnym. — Sorry. Zadzwonię do mamy, może mnie przenocuje. — prychnęłam. — Ale najpierw dostanę wpierdol, czy coś. — zabrałam swoje rzeczy i wyszłam stawiając twarde kroki. Ludzie wokół patrzyli na mnie, jak na wariatkę.
Czułam, że niesłusznie zrobiłam tę scenę, ale nie potrafiłam się opanować.
Szłam w kierunku kościoła.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro