Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Zmarnowany czas

Owinął dłoń naprędce bandażem, znalezionym w jednej z szafek i pośpieszył do zapłakanej córeczki.

– Ciii, już dobrze. – Wziął ją na ręce, starając się brzmieć spokojnie. Jednak emocje, które w nim buzowały jeszcze nie opadły. Rosie, jakby wyczuwając jego napięcie, zaniosła się głośniejszym szlochem. Próbował ją uspokoić, kołysząc rytmicznie. Serce wciąż waliło mu w piersi, jak po przebiegnięciu maratonu.

– Cem Lo – zachlipała, chowając twarzyczkę w zagłębieniu jego szyi.

John przełknął ślinę, czując palącą suchość w gardle.

– Nie martw się, króliczku. Sherlock niedługo wróci. – Przytulił ją mocniej. – Zawsze wraca – wyszeptał w jedwabiste blond włoski, po czym pocałował małą w czubek głowy.

Kiedy w końcu się uspokoiła i zmęczona zamknęła lekko zapuchnięte oczka, położył ją w łóżeczku i wycofał się po cichu z pokoju. Wreszcie mógł odreagować. Nerwy puściły i walnął pięścią w pokrytą kwiecistą tapetą ścianę. Okropny ból przebiegł po całej dłoni, ale nie przejął się tym. Uderzył jeszcze raz. Skaleczona ręka pulsowała nieznośnie. Zacisnął zęby i oparł czoło o zimną powierzchnię. Chciał czuć ból. Być może to zakrawało na masochizm, lecz właśnie tego potrzebował. Zasłużył na cierpienie. Ranił wszystkich naokoło. Jakby zamienił się z Sherlockiem rolami. Czym bardziej detektyw się otwierał, tym mocniej on się zamykał. Stał się bardziej złośliwy i gburowaty. Nigdy nie był ideałem. Miał wady, ale przy Sherlocku zdawały się mniejsze. Ginęły wśród ekscentrycznych zachowań, błyskotliwych dedukcji, chłodnych, logicznych kalkulacji. Czuł się lepszym człowiekiem u boku Holmesa. Choć wiedział, że wcale nim nie był. „Egoista i tchórz" – pomyślał, wyrzucając resztki szklanki do kosza na śmieci. Nie umiał odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Wszystko się zmieniło. „A może zawsze takie było, tylko nie potrafiłem tego dostrzec?" – przeszło mu przez głowę, kiedy wyjrzał przez kuchenne okno. Drobne płatki śniegu powoli opadały na zmrożoną ziemię. Z rozmyślań wyrwało go pukanie do drzwi. W pierwszej chwili miał nadzieję, że to detektyw. „Ale on by nie pukał" – stwierdził w myślach. Gdy je otworzył, w progu ukazał mu się Trenton.

– Dobry dzień, panie Watson – odezwał się z uśmiechem.

– Dzień dobry – odparł, zaskoczony jego wizytą. – Proszę – dodał, odsuwając się na bok, aby wpuścić gościa do środka. Właściciel domku otrzepał płaszcz i opukał buty z pozostałości śniegu, po czym wkroczył do holu.

– Pomyśleliśmy, w sumie to moja żona, Carol, pomyślała, że przydałby się wam jakiś porządny, tradycyjny posiłek, skoro dzisiaj Boże Narodzenie – oznajmił, wyciągając przed siebie tekturowe pudełko. – Trochę indyka, pieczonych ziemniaków, pudding i ciasto – streścił jego zawartość, wręczając podarek Watsonowi.

– Dziękuję – odrzekł, uświadamiając sobie, że to już dwudziesty piąty grudnia.

– Choinka się podoba? – zapytał, zerkając na stojące w rogu salonu drzewko.

– Tak, oczywiście. Za to również bardzo dziękuję – powiedział, czując jak z każdą sekundą robi się coraz bardziej niezręcznie.

– Nie ma za co. W końcu mamy Święta. Czas życzliwości i miłości. – Uśmiechnął się, poprawiając kaszkiet na głowie.

– Taa – mruknął John, spoglądając na popakowane w pudełku potrawy.

– Wesołych Świąt. – Straszy mężczyzna skłonił się lekko i pociągnął za klamkę.

– Wesołych Świąt – odpowiedział kurtuazyjnie blondyn, obserwując jeszcze przez moment, jak Trenton wsiada do auta i zakręca na podjeździe, a następnie oddala się, sunąc polną drogą swoim wysłużonym Fordem.

***

Zegar stojący przy wejściu do salonu tykał cicho, odmierzając kolejne minuty. Za oknami dawno zapadł już zmrok. John spojrzał na wskazówki, które pokazywały pięć po dziewiętnastej. Usiadł przy stole, spoglądając na córkę, która ze skupieniem mieszała łyżeczką w zupie.

– Rosie, jedz zupkę – odezwał się, starając się nakierować łyżeczkę do buzi małej, co skończyło się wylądowaniem większości jej zawartości na śliniaku. Westchnął ze zrezygnowaniem, zerkając przez okno. Śnieg padał coraz mocniej, przysłaniając białą kołdrą ciągnące się w dali pola. Nałożył na talerz kawałek indyka i kilka ziemniaków. W ciszy odkroił kęs i wsadził do ust. Przyniesione przez Trentona potrawy pachniały wspaniale i równie dobrze smakowały, lecz puste miejsce naprzeciwko odebrało mu apetyt. Przełknął z trudem kolejny kawałek mięsa, wlepiając wzrok w naszykowany dla Holmesa talerz. Minęło siedem godzin od momentu, kiedy detektyw wyszedł z domu.

Rosie wyrwała go z zamyślenia, odzywając się słodkim głosikiem.

– Tata, tulitul. – Wyciągnęła rączki przed siebie, domagając się przytulenia. John nie potrafił jej odmówić, więc wyjął małą z siedziska i usadowił na kolanach. Rosie od razu przylgnęła do niego z zadowoloną miną.

– Wesołych Świąt, króliczku – wyszeptał jej do ucha i pocałował w rumiany policzek.

Panna Watson zaśmiała się radośnie, wpatrując się w niego skrzącymi się wesoło oczami.

– Solych Siont – powtórzyła, próbując naśladować ojca, po czym wtuliła buźkę w jego grafitową koszulę, chichocząc.

Doktor pogładził ją po blond loczkach, uśmiechając się łagodnie. „Powinienem być szczęśliwy" – pomyślał. Trzymał w ramionach swój największy skarb... Lecz puste miejsce przy stole było niczym czarna dziura, pochłaniająca całą dobrą energię.

Spojrzał na zegarek. Dziewiętnasta dwadzieścia trzy, a po Holmesie ani śladu.

***

Strzepał warstwę śniegu z płaszcza i włosów, które z powodu wilgoci oklapły całkowicie. Chwycił za klamkę, z trudem otwierając drzwi. Palce u rąk skostniały mu od mrozu. Ciepło bijące z wnętrza było ukojeniem. Odwiesił mokre okrycie na wieszak i ściągnął oklejone śniegiem buty. Zmiana temperatury od razu podziałała na organizm, wywołując niekontrolowane dreszcze. Widział wcześniej przez okno, że salon pogrążony był w półmroku, rozświetlanym kolorowymi lampkami i światłem bijącym z kominka. Najciszej jak potrafił przeszedł przez hol, starając się bezszelestnie przedostać na górę. Nie chciał spotkać się z Johnem. Nie ułożył jeszcze żadnej przemowy. A do tego, wybór dwudziestego piątego grudnia, jako daty na oznajmienie swojej decyzji nie był odpowiednim. Stary parkiet nie ułatwiał zadania. W połowie drogi do schodów, wysłużone klepki zaskrzypiały przeciągle.

– Sherlock? – Usłyszał dochodzący z salonu głos Watsona, cichy brzdęk odstawianej na ławę szklanki i kroki.

Kątem oka dostrzegł postać doktora. Z jego postawy i lekko chwiejnego kroku wywnioskował, że przez cały wieczór nie oszczędzał na szkockiej.

– Czekaj! – zawołał za nim blondyn. Holmes pragnął jak najszybciej znaleźć się na piętrze, w swojej sypialni, więc zignorował Johna, kierując się w stronę schodów. – Zaczekaj! – zabrzmiał bardziej stanowczo, dopadając do detektywa.

– Porozmawiamy jutro – odrzekł poważnym tonem, chcąc wyminąć współlokatora. Ten jednak miał inne plany. Złapał Sherlocka za ramiona i pchnął na ścianę.

– Gdzie byłeś?!

Brunet zamarł, wstrzymując na moment oddech. Niebieskie tęczówki Johna błyszczały gniewnie w otaczającym ich półmroku. Wyższy z mężczyzn milczał. Szaro-niebieskie oczy powędrowały niepewnie w górę na spotkanie z groźnym spojrzeniem blondyna. Wściekła mina Johna, unoszący się w powietrzu zapach alkoholu i zaciśnięte mocno na lodowatych ramionach dłonie spowodowały, że stoicka maska opanowania opadła. Cały dygotał, nie będąc już pewnym, czy to tylko reakcja na zmianę temperatury.

Watson patrzył na niego przez chwilę w sposób, który wywoływał u niego strach. Nie potrafił powstrzymać tego odczucia, ani objawiającej go na zewnątrz reakcji organizmu.

– John. – Tylko tyle zdołał wydobyć ze ściśniętego przez lęk gardła. Jego niepewny i błagalny ton oraz wyraz przerażenia malujący się w oczach, podziałały na Watsona niczym zimny prysznic.

Doktor poluźnił chwyt, przyglądając się mu bardziej przytomnym wzrokiem.

– Drżysz – odezwał się spokojniejszym głosem, a po twarzy przebiegł mu grymas zawstydzenia.

Brunet próbował na powrót przybrać postawę godną miana pozbawionego emocji detektywa-konsultanta, lecz było to trudniejsze niż kiedyś.

– Przemarzłem – odpowiedział w najbardziej opanowany sposób na jaki pozwoliły mu ściśnięte mięśnie krtani.

Watson patrzył na niego jeszcze przez moment, a z każdą kolejną sekundą jego rysy łagodniały.

– Boże – westchnął, spuszczając głowę. Holmes niemal czuł bijące od niego ciepło. Stali na tyle blisko siebie, że John prawie dotykał czołem jego klatki piersiowej. Oddychał ciężko, a jego ramiona drgały lekko, jak gdyby miał się rozpłakać. Zachwiał się, gdy nogi ugięły się pod nim, w efekcie przywierając do detektywa, który przytrzymał go, chwytając wciąż lodowatymi rękami w pasie. Stali tak przez chwilę, w kompletnej ciszy. W tle słychać było tylko trzaskające w kominku drewno i tykający zegar.

– Lepiej usiądź – powiedział cicho Holmes, starając się przemieścić wraz z Johnem na kanapę. Doktor nie protestował, dając się zaprowadzić na miejsce. Opadł na siedzisko, chowając twarz w dłoniach. Sherlock przysiadł obok, nie będąc pewnym co powinien zrobić. Zanim jednak zdecydował się na jakikolwiek ruch, Watson osunął się w jego stronę, opierając głowę na jego ramieniu.

– Chciałbym, żeby było tak jak dawniej. Wtedy było łatwiej... Wszystko było prostsze – wymamrotał.

– Nie można cofnąć czasu, John – odrzekł ściszonym tonem, jakby obawiając się naruszyć panującą wkoło ciszę.

– Czas – westchnął. – Zmarnowałem go tak wiele. – Podniósł głowę, spoglądając w szaro-niebieskie oczy przyjaciela. – Tak wiele – wyszeptał. Jego ciepły oddech i zapach szkockiej sprawiły, że Holmesowi zakręciło się w głowie, choć to nie on był pod wpływem. Dłoń doktora skierowała się w stronę twarzy detektywa. – Tak wiele. – Holmes poczuł na policzku ciepło. Palące wręcz przemarzniętą skórę i nieznanym sposobem emanujące w głąb, aż do klatki piersiowej. Jeszcze kilka miesięcy temu marzył o tym. O błyszczących w blasku ognia szafirowych oczach, wpatrzonych tylko w niego, o delikatnym dotyku, lecz to były tylko nierealne fantazje. Teraz, wydawać by się mogło, że ziszczają się na jego oczach, ale wiedział, że nie może się dłużej łudzić. John był rozbity emocjonalnie, pijany, pragnący pocieszenia i przytłoczony poczuciem winy. A to wszystko w atmosferze Bożego Narodzenia, które ironicznie podsycało depresyjny nastrój. Cokolwiek by się wydarzyło, nazajutrz by tego żałował, a sytuacja tylko bardziej by się skomplikowała. Zrobiłby dla niego wszystko. Wszystko, żeby Watson był szczęśliwy. Prawdziwie szczęśliwy, nie tylko przez krótką chwilę. Musiał posłuchać zdrowego rozsądku, nie serca.

– John... powinieneś się położyć – odezwał się, odsunąwszy się lekko w bok. Ciepła dłoń zniknęła z jego policzka.

Moment ciszy zdawał się dla obu wiecznością.

– Taaa – westchnął blondyn, siadając prosto i tym samym zwiększając dystans między nimi. – Racja – mruknął pod nosem. Nie spoglądając na bruneta, wstał z kanapy i powolnym krokiem ruszył w kierunku schodów. Holmes rozluźnił zaciśnięte na obiciu kanapy dłonie. Wziął głębszy oddech, czując jak żołądek podchodzi mu do gardła.

– Sherlocku. – Wzdrygnął się usłyszawszy niepewny głos Watsona.

– Tak? – Wychylił się zza oparcia, by spojrzeć na blondyna.

Doktor przełknął nerwowo ślinę i w końcu podniósł wzrok utkwiony wcześniej w czubkach swoich butów. Widać było, że się waha. Rozchylił usta, jak gdyby chcąc coś powiedzieć, lecz zanim jakikolwiek dźwięk zdołał się z nich wydobyć, ponownie je zamknął, mocno zaciskając. Wyprostował się, przyjmując żołnierską postawę. Nie spuszczając wzroku z detektywa, poprawił opadający na czoło kosmyk włosów, muśniętych już lekką siwizną.

– Wesołych Świąt – odezwał się w końcu, ale w jego tonie nie wyczuwało się jednak radości, jaka powinna towarzyszyć takim słowom.

Holmes miał wrażenie, że wyzierający z ciemnoniebieskich oczu smutek, mrozi mu resztki bijącego w piersiach serca.

– Wesołych Świąt, John – odpowiedział, wytrzymując jednak spojrzenie Johna. W głowie szalał mu istny chaos. Widząc przyjaciela w takim stanie, obawiał się ziszczenia podjętej przed kilkoma godzinami decyzji. Z drugiej strony, był przekonany, że Watson nigdy nie będzie szczęśliwy tkwiąc w dziwnej relacji jaka im pozostała. „Będąc ojcem potrzebuje stabilizacji, kogoś kto pomoże mu wychować Rosie i z kim będzie w stanie ułożyć sobie życie od nowa. Kogoś kto nie jest mną" – stwierdził w myślach, słysząc w dali powolne kroki doktora, wspinającego się mozolnie po schodach.

~~~~~~

Nie udało mi się wrzucić rozdziału wcześniej, choć to może dobrze. Nie zepsułam Wam radosnego, świątecznego nastroju.

"Bez cierpienia nie zrozumie się szczęścia." - Fiodor Dostojewski

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro