Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Zaślepiony

Próbował zaczerpnąć powietrza, kiedy głowa wynurzyła się nad taflę ciemnej cieczy. Krótki wdech i znowu ktoś pchnął go pod wodę, krzycząc coś w obcym języku. Płuca paliły, jakby wlewano w nie rozgrzane żelazo. Otworzył oczy. W mętnej wodzie majaczyła niewyraźna sylwetka. Ręka szarpiąca jego włosy zniknęła i poczuł, że teraz cały zapada się w ciemną otchłań. Kończyny drętwieją w lodowatej wodzie, a postać nabiera kształtów. Z przerażeniem obserwował jak czarny punkt zbliża się, i gdy był kilka metrów od niego, zaczął przypominać Victora. Sine usta, otwarte w niemym krzyku, jak gdyby wołające jego imię i puste zielone oczy, z których uszło już życie, wpatrywały się w niego oskarżycielsko. Chciał odsunąć się jak najdalej. Uciec od koszmaru, prześladującego go od tak wielu lat, lecz nim zdążył wykonać jakikolwiek ruch, koścista dłoń zacisnęła się na jego nadgarstku, a mgliste źrenice skierowały się wprost na jego twarz. Odrobina wstrzymanego powietrza wydostała się mu z ust, w momencie kiedy poczuł na skórze zaciskające się paliczki. Odruchowo wyrwał rękę i zaczął płynąć w górę. Jak najdalej od przykutego ciała, bezwładnie chyboczącego się w rytmie prądów wody. Światło nad jego głową zdawało się być bardzo daleko i mimo usilnych starań nie przybliżało się ani trochę. Spojrzał w dół, gdzie rozmazana sylwetka chłopca zapadała się w mrok. Bez skutku usiłował wypłynąć na powierzchnię. Poświata słońca, przedzierająca się przez falującą taflę, oddalała się, a on opadał na dno. Ogarnęła go panika i bezsilność. Machnął kilka razy rękoma, ale w końcu poddał się, dając działać grawitacji. Zamknął oczy, a ostatnie resztki powietrza uleciały kącikami ust, zastępując tlen wszechobecną wodą.

Jasne światło drażniło oczy, zmuszając do ich przymrużenia. „Obiecałeś" – dźwięczał mu w uszach głos Johna. Podniósł głowę znad zimnych płytek. Świat lekko wirował, zbyt jaskrawy i niewyraźny, wprawiając żołądek w niekontrolowane skurcze. Zamrugał, lokalizując stojącą nad nim postać. Uniósł wzrok i napotkał pełne wyrzutu oraz wściekłości spojrzenie ciemnoniebieskich oczu. Nigdy nie będzie w stanie zapomnieć ich wyrazu.

– Zabiłeś ją – rozbrzmiał po sali głos Watsona.

– John. – Próbował się podnieść, ale mięśnie nie współpracowały. – Przepraszam – dokończył słabym tonem. Wzrok blondyna nie zmienił się jednak, nienawistne spojrzenie wypalało dziurę w sercu Holmesa.

– Zabiłeś ją. – Wraz z kolejnym zdaniem nadeszło kopnięcie wymierzone w jego brzuch. – Żałuję, że cię poznałem. – Następny cios w okolicę żeber. – Nie zbliżaj się do mnie, ani do Rosamundy! – Fala bólu przybiegła po całym jego ciele. Zaczął się trząść, nie wiedząc już czy to przez wymierzane mu uderzenia, czy raniące go jeszcze głębiej słowa. Słone krople spływały mu po policzkach, skapując na podłogę razem z krwią. – John, proszę – wyjęczał ostatkiem sił. – Przestań.

***

Płakał, dygocząc mimo naciągniętej na ramiona kołdry. Łzy wsiąkały w wilgotną już poszewkę poduszki.

– Błagam, John – wymamrotał łamiącym się głosem, wprawiając tym samym Watsona w coraz większe skonfundowanie. Doktor mógł się tylko domyślać o czym śnił detektyw, ale jedno było pewne. Nie był to przyjemny sen, a on był prawdopodobnie przyczyną. Wycofał się do drzwi, rezygnując z pomysłu obudzenia przyjaciela. Nie byłby w stanie spojrzeć mu w zaczerwienione od płaczu oczy, zżerany przez poczucie winy. Wyszedł z pokoju, po czym przymknął drzwi i oparł się o ścianę ozdobioną wzorzystą tapetą. Osunął się na podłogę i ukrył twarz w dłoniach.

„To wszystko moja wina." – W kącikach jego oczu zaczęły zbierać się łzy.

Był świadomy, że relacje z Holmesem nie będą takie jak przed śmiercią Mary. Ale nie przypuszczał, że wszystko nabierze aż tak ponurych barw. Musiał przyznać, że to w dużej mierze jego wina. Holmes, choć bardziej zachowawczy w jego obecności i znacznie cichszy niż kiedyś, wliczając w to sporadyczne koncerty na skrzypcach, przeznaczone głównie dla Rosie, wydawał się być taki sam. Lecz teraz John wiedział już, jak bardzo się mylił. Jak dał się łatwo oszukać dobrej minie i zdawkowym „w porządku", które rzucał mu detektyw.

Zamrugał, pozwalając zebranemu w kącikach płynowi przemieścić się po skórze.

„Jestem ślepy" – jęknął w myślach, podnosząc się z podłogi. „Cholernie ślepy."

***

Poranek przywitał go słonecznym, bezchmurnym niebem i skrzeczącymi za oknem dwoma gawronami, które postanowiły odpocząć na pobliskiej jabłoni. Nie wyspał się zbytnio, wciąż mając w uszach głos Sherlocka i jego płacz, którego dźwięki ściskały mu gardło. Starając się zająć myśli czymś innym, zajrzał do Rosie, smacznie śpiącej w łóżeczku ze swoim wiernym kompanem o imieniu Blue.

Korzystając z chwili spokoju, umył się i ubrał, mając w planach zrobienie śniadania. Zanim jednak udał się do kuchni, zapukał do sypialni Holmesa. Odpowiedziała mu cisza. Ponowił próbę, ale bez skutku. Ciemne drzwi nie przepuściły żadnej odpowiedzi. Ze zrezygnowaniem zszedł na dół i zajął się szykowaniem posiłku. Minęło kilkanaście minut i śniadanie było gotowe. Poszedł po córeczkę, która jak na zawołanie siedziała w łóżeczku z wesołą miną, bawiąc się pluszowym królikiem. Jeszcze raz zapukał do pokoju Holmesa, ale ponownie nie usłyszał żadnej reakcji.

– Zrobiłem śniadanie – zawołał, mając nadzieję, że brunet niedługo wyłoni się z sypialni.

– Looo! – zawtórowała mu panna Watson, wyraźnie rozbudzona i chętna do zabawy.

– Namęczyłem się, żeby zrobić naleśniki – dodał, wiedząc, że detektyw bardzo je lubi, choć zawsze stanowczo zaprzeczał takim insynuacjom. Rosie niecierpliwie wierciła się mu w ramionach, więc postanowił nie przedłużać i chwycił za klamkę.

– Wchodzę – ostrzegł, zanim pchnął drzwi. Ku swojemu zaskoczeniu, zaścielone łóżko było puste. Rozejrzał się dokładnie po wnętrzu, ale oprócz talerza z odrobinę napoczętymi kanapkami, który wczoraj przyniósł, nic nie wskazywało na obecność współlokatora. Leniwie unoszące się w powietrzu drobinki kurzu, podświetlane promieniami porannego słońca, wędrowały powoli po pokoju.

– Sherlock? – zawołał, wracając na korytarz. Zajrzał do łazienki, po czym zszedł na dół. Posadził Rosie na jej krzesełku, a sam rozejrzał się po salonie. Po Holmesie nie było ani śladu. Zaczął się niepokoić, zauważywszy, że płaszcz i buty detektywa zniknęły z przedpokoju. Zdenerwowany dopiero po chwili zauważył, że w rogu salonu stoi średniej wielkości choinka, przyozdobiona kolorowymi bombkami i srebrnym łańcuchem. Lampki zwisające z gałązek były wyłączone. Przymarszczył brwi w konsternacji, wracając do Rosie, która zaczęła domagać się uwagi.

– Już, już – mruknął pod nosem, podstawiając jej miseczkę ze zmiksowaną zupką. Mała od razu z zapałem zaczęła grzebać w niej plastikową, niebieską łyżeczką, wcale nie mając zamiaru czegokolwiek zjeść. – Rosie – jęknął, widząc jak większość posiłku spływa po krzesełku i piżamce dziewczynki. Skarcił się w myślach za zapomnienie o założeniu jej śliniaka i odwrócił się w stronę zlewu, żeby sięgnąć ścierkę. Wtedy też dostrzegł, że na blacie obok lodówki, leży kartka. „Jak mogłem ją przeoczyć?" – pomyślał, biorąc ją do ręki. Momentalnie rozpoznał pismo Sherlocka.

Pojechałem do miasta. Wrócę późno.

Choinka w salonie to prezent od Trentona. Jeśli Ci się nie podoba, możesz wyrzucić. SH

Odłożył kartkę z powrotem i oparł się o blat. Detektyw miał wrócić. Późno, ale wrócić. Myśl, że mógłby spędzić te święta zupełnie sam, oczywiście nie licząc Rosie, napawała go lękiem. Odetchnął głęboko, a następnie zabrał się za wycieranie rozchlapanej zupki. I nagle uderzyła go myśl, wydawałoby się, że bardzo banalna, ale jakże kluczowa w obecnej sytuacji. Był już pewien, że jeżeli miał obchodzić jakiekolwiek święta, to chciał, żeby Sherlock był obok. Nie miał siły na zagłębianie się w powody. Czy to tylko przyzwyczajenie, lęk przed samotnością czy inne głębsze pobudki? Chciał mieć przy sobie kogoś bliskiego, kogoś komu ufał. „I tym kimś jest Sherlock" – wyszeptał mu w głowie cichy głosik, łudząco podobny do głosu Mary.

~~~~~~

Cóż mogę dodać, przygnębienia ciąg dalszy, ale w ciemnym tunelu zaczyna świtać malutkie światełko. Czy rozbłyśnie wystarczająco?

Życie lubi zaskakiwać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro