Ten sam...
Sherlock resztę dnia przesiedział w pokoju. Za oknami zapadł już zmrok, rozpraszany przez świeży śnieg, zalegający cienką warstwą na drzewach i zmarzniętych źdźbłach trawy.
Brunet stał przy oknie, przyglądając się krajobrazowi. Nagle rozległo się pukanie do drzwi, które wyrwało go z zamyślenia.
– Proszę – odezwał się, wpatrując się nadal w coraz lepiej widoczne na granatowo-szarym niebie gwiazdy.
– Przyniosłem ci kolację, skoro nie chciałeś obiadu – oznajmił John, kładąc talerz z kanapkami na małym stoliku, stojącym obok okna.
Holmes zerknął na nie kątem oka. Czuł na sobie stanowcze spojrzenie Watsona, który zdążył już zaobserwować spadek jego wagi w ostatnim czasie. Ze znużeniem kiwnął głową i mruknął ciche „dziękuję", nie mając siły na kłótnie dotyczące odżywiania. Instynkt lekarza najwyraźniej cały czas miał spore przebicie, skłaniając Johna do ciągłego monitorowania jego stanu zdrowia, co mogłoby wydawać się oznaką troski, ale w automatyzmie wypowiedzi i zachowań wyczuwał przyzwyczajenie połączone z poczuciem obowiązku. Co mimo wszystko i tak było dla niego niezrozumiałe, w zderzeniu z wydarzeniami mającymi miejsce w niedawnej przeszłości.
Doktor stał moment w milczeniu, wlepiając wzrok w tył głowy bruneta, ale przez brak jakiejkolwiek reakcji ze strony detektywa, westchnął ze zrezygnowaniem i skierował się do wyjścia, z zamiarem poczłapania do siebie.
– Mam kupić choinkę? – odezwał się niespodziewanie Sherlock, nie spuszczając wzroku z ośnieżonych drzew.
– Słucham? – John zmarszczył w zaskoczeniu brwi, zatrzymując się w połowie drogi do drzwi.
– Za parę dni święta. – Odwrócił się w końcu do Watsona. – To element tradycji. Sam tak mówiłeś.
– Ach, tak. Święta – mruknął pod nosem. – Jak chcesz. – Machnął ręką w obojętnym geście.
– Wiesz, że nie przywiązuję wagi do takich ozdobnych banałów, ale to drugie Boże Narodzenie Rosie. Co prawda i tak go nie zapamięta, ale rodzinne uroczystości są ważne dla dzieci. Mają wpływ na ich rozwój emocjonalny.
John spuścił wzrok na drewnianą podłogę. Ponura mina i wyzierający z oczu smutek spowodowały, że Holmes zamilkł na moment.
– Rodzinne – westchnął blondyn. Mięśnie szczęki drgały lekko, świadcząc o wzbierających w nim emocjach. – Nawet nie będzie jej pamiętać – dodał ledwie słyszalnie przez zaciśnięte zęby.
Holmes poczuł nagłe olśnienie. Zachowanie Johna miało związek ze zbliżającą się rocznicą śmierci Mary.
Przeszywające spojrzenie blondyna, wywołało ucisk w żołądku. Nie chciał, żeby John był pogrążony w smutku, ale nie był w stanie cofnąć czasu. Obiecał, że będzie chronił jego, Mary i małą Rosie. W wykonaniu jednej trzeciej przysięgi poniósł klęskę, lecz dało mu to większą motywację do dotrzymania pozostałej części.
Chciał się odezwać, dodać Watsonowi otuchy, jakoś go wesprzeć, ale nie wiedział jak. Nie potrafił dawać dobrych rad, formułować pocieszających zdań. Był też przekonany, że blondyn wcale tego od niego nie oczekiwał. Nie zmieniłoby to ich położenia i nie wskrzesiło Mary.
Zamiast tego, dodał:
– Możemy wrócić na Baker Street. Pani Hudson na pewno się ucieszy.
– Nie chcę wracać. Nie chcę żadnych pieprzonych świąt – odrzekł podniesionym tonem. To nie była dobra pora na wytrząsanie swoich żali, szczególnie że panna Watson spała niedaleko, a kolejne godziny spędzone na nakłonieniu jej do ponownego zaśnięcia byłyby dopełnieniem koszmaru.
– Chcę tylko w spokoju odpocząć od tej całej wrzawy i miasta...
„I ciebie" – rozbrzmiało w głowie Holmesa, który przyglądał się mu w oczekiwaniu na dalszą wypowiedź, na te dwa słowa kruszące pozostałości bijącego w piersiach organu. Widząc, że John ma je na końcu języka, wstrzymał na moment oddech, ale żadne słowa nie wydostały się z ust doktora. Detektyw przeniósł wzrok na zaciśnięte w pięści dłonie przyjaciela, który musiał zrobić to odruchowo, wiedziony silnymi emocjami. Sherlock mimowolnie dał krok do tyłu, trącając stolik, na którym stał talerz z kanapkami. Wzrok Johna powędrował na moment w kierunku talerza, który zachybotał się, wydając przy tym przerywający ciszę brzdęk. Brunet spiął się, pozwalając organizmowi na odruch obronny. Powrócił spojrzeniem na twarz doktora. To był ten sam John Watson, który zabił dla niego człowieka, żeby go ratować. Ten sam, który znosił jego ekscentryczne i często niebezpieczne eksperymenty. Jego najlepszy przyjaciel, towarzyszący mu w trudnych śledztwach i na kanapie przed telewizorem. Ten sam... Ufał mu, ale mięśnie ciała i podświadoma reakcja organizmu zdradzały, że nie jest tak jak kiedyś. Nie czuł się już pewnie przy Watsonie. Pragnął wyrzucić z głowy wszystko co powodowało automatyczne załączanie się niepożądanych odruchów, napędzanych poczuciem zagubienia, niepewności.
W milczeniu przełknął ślinę, oczekując reakcji ze strony przyjaciela.
John wziął głębszy oddech, rozluźniając pięści.
– Zjedz te kanapki – rzucił surowym tonem, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju.
***
Rosie obudziła ojca głośnym płaczem. John zaspanym wzrokiem odnalazł wiszący na krześle szlafrok i podszedł do łóżeczka. Po plecach przeszedł mu dreszcz, więc zawiązał pasek szlafroka, szczelniej się owijając. Wychłodziło się w całym domku, co świadczyło o konieczności dołożenia do kominka. Mała panna Watson nie płakała jednak z powodu temperatury, dokładnie opatulona kołderką w stokrotki. Jej tylko znana przyczyna skłoniła ją do postawienia na nogi Watsona, który nie wiele myśląc, wziął ją na ręce. Usiadł na brzegu łóżka, kołysząc córeczkę w ramionach i mrucząc pod nosem kołysankę. Dziewczynka uspokoiła się odrobinę, ale nadal nie miała zamiaru powtórnie zasnąć. Czterdzieści minut później, John był już w fazie podsypiania, wciąż próbując uśpić małą. Niestety, jedyne powieki, które się przymykały nie należały do Rosie. Ziewnął przeciągle, podnosząc się, aby rozruszać ospałe mięśnie i umysł. Kilka okrążeń po pokoju i w końcu udało mu się sprawić, że mała pogrążyła się w słodkim śnie. Ostrożnie położył ją do łóżeczka, w duchu modląc się, aby nie zaczęła znowu płakać, gdy tylko jakimś szóstym zmysłem wyczuje brak jego bliskości. Modły najwyraźniej zostały wysłuchane, bo Rosie wtuliła policzek w poduszkę i z miną aniołka, kontynuowała spanie. Po cichu wyszedł z pokoju i skierował się do łazienki, znajdującej się pomiędzy pokojami. Podkrążone oczy i wyraz twarzy umęczonego mężczyzny, którego dopadł już kryzys wieku średniego, to widok jaki zastał w półokrągłym lustrze, wiszącym nad umywalką.
Nie poznałby się, gdyby ktoś pokazał mu to odbicie jeszcze kilka lat temu. Siwe pasma zaczesane do tyłu, dobitnie ukazywały bieg czasu, a zmarszczki na twarzy były wyznacznikiem wielości trudów z jakimi musiał się zmagać.
– Kim jesteś? – westchnął do siebie. „Kim się stałeś?" – dodał w myślach. Beznadziejny mąż. Okropny przyjaciel. Kiepski ojciec. Ochłodził swoją analizę, ochlapując twarz zimną wodą. Nie był ideałem. Każdy ma wady i problemy. Jego nawarstwiały się, aż do momentu kulminacyjnego, którego nieszczęsnym świadkiem był Holmes. W dużej mierze był również powodem. Lecz John wiedział, że jego czyny nie spowodowałyby tylu tragedii, gdyby samowolnie nie zgodził się na takie życie. Nie umiał zrezygnować. Nie chciał wracać do przytłaczającej szarości powszedniego dnia, która wpędzała go w stan odrętwienia. Holmes miał rację, był uzależniony od adrenaliny, niebezpieczeństwa. Niestety, miało to swoje minusy. Życie w ciągłym stresie spowodowało pogłębienie jego problemów emocjonalnych, a pewne wydarzenia odcisnęły piętno w psychice.
Spojrzał jeszcze raz na swoje odbicie.
„Spieprzyłeś wiele, Johnie Watsonie. Czas wziąć się w garść" – stwierdził w myślach. „Dla Rosie."
Miał już skierować się do pokoju, kiedy dobiegł go niewyraźny głos Holmesa, dochodzący zza uchylonych drzwi do jego sypialni. Przystanął, wsłuchując się uważnie w dźwięki dochodzące z pomieszczenia. Słaby głos Sherlocka nie pozwalał na dokładne stwierdzenie sensu słów, ale w jego tonie John wyczuł nerwowość.
Watson postanowił podejść bliżej i zajrzał przez szparę. Poświata księżyca rozświetlała pomieszczenie. Pchnął delikatnie drzwi, po czym przekroczył próg. Nie powinien nachodzić Holmesa w środku nocy, ale coś tknęło go, żeby złamać zasady dobrego wychowania i sprawdzić czy wszystko z nim w porządku. Gdy wszedł do pokoju dostrzegł wyraźniej, że brunet leży w łóżku. Odwrócony plecami do drzwi, wyglądał jakby spał. Watson zatrzymał się po zrobieniu kilku kroków i wpatrywał się przez moment w okrytą kołdrą postać detektywa. W pomieszczeniu zapanowała całkowita cisza i John zaczął wątpić czy aby na pewno słyszał głos przyjaciela parę chwil temu. Stawiało go to w dość niezręcznej sytuacji, gdyby Sherlock wybudził się i zastał go, tkwiącego przy łóżku w jego sypialni. Ta myśl spowodowała natychmiastowe podjęcie decyzji o wycofaniu się. Nim jednak blondyn przekroczył drugą nogą próg, z głębi pokoju dobiegł go dźwięk. Słaby, przepełniony przerażeniem szloch.
~~~~~~~
Wybaczcie tak długą przerwę w publikacji, ale - jakby to ująć - do tego ff muszę się nastroić.
Mam nadzieję, że dalej chcecie kontynuację. ;) Piszcie śmiało Wasze opinie, odczucia, uwagi w komentarzach.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro