Prawda boli mniej
Aktorzy ukłonili się po raz drugi, otrzymując niecichnące, gromkie brawa. Rosie też klaskała, obserwując starsze dzieci i swojego ojca. Była pojętną dziewczynką i szybko się uczyła. Kiedy kurtyna opadła, a światło znowu zabłysło z pełną mocą, ludzie zaczęli zbierać się do wyjścia. Watson wziął małą na ręce i wolnym krokiem skierował się do drzwi. Zgromadził się przy nich mały tłumek, więc stanął z boku, nie chcąc przepychać się z Rosie między gośćmi.
– Widzę, że ci się podobało, mała damo. – Usłyszał za plecami znajomy, kobiecy głos. Odwrócił się, zauważając uśmiechającą się do nich organizatorkę przedstawienia. Odwzajemnił uśmiech, próbując lepiej pochwycić córeczkę, która wciąż zaoferowana widowiskiem, wierciła się okropnie.
– Oj tak, Rosie jest wniebowzięta. – Odgarnął jej blond loczka z czoła. – Bardzo ładne przedstawienie. Moje wyrazy uznania za organizację – odpowiedział z uprzejmym uśmiechem. Nagle panna Watson, przestała się kręcić i skupiła wzrok na mijających ich ludziach.
– Kcie Lo? – odezwała się, bacznie rozglądając się po twarzach sunących do wyjścia osób, w poszukiwaniu Holmesa.
– Zaraz go znajdziemy – wyszeptał córeczce do ucha.
– Wszystko w porządku z pana partnerem? Wyszedł tak szybko w połowie spektaklu – zapytała ze szczerym zaniepokojeniem.
John miał już się odezwać, ale gdy znaczenie jej słów w pełni do niego doszło, momentalnie odebrało mu zdolność wypowiedzi. Zmarszczył brwi, zaciskając jednocześnie usta w wąską linię.
– Przepraszam, to było wścibskie z mojej strony. – Speszona miną Watsona i jego przedłużającym się milczeniem, postanowiła zmienić temat.
– Organizujemy też spektakl noworoczny. Serdecznie zapraszam – poinformowała, podając mu ulotkę. Oblicze doktora złagodniało, gdy zauważył wyraźne zakłopotanie na twarzy kobiety.
– Ależ skądże. To nie było wścibskie – zaczął, chcąc wyjaśnić powód wcześniejszego milczenia. – Sherlock nie – „jest moim partnerem", podpowiadał rozum – mógł zostać, bo dostał ważny telefon – dokończył, dochodząc do wniosku, że nie ma sensu tłumaczyć jej ich dziwnego układu, w jakim trwali od powrotu Johna na Baker Street. – Co do noworocznego przedstawienia, z miłą chęcią byśmy przyszli, ale niestety za dwa dni wracamy do Londynu.
– Och, rozumiem. Krótki wypad za miasto zawsze dobrze robi. – Odzyskawszy pewność siebie, obdarzyła Johna ciepłym uśmiechem.
– Tak, choć kilka dni wolnego to stanowczo za ma...
– Cem Lo! – przerwała mu wyraźnie poirytowana Rosie.
– Już idziemy – mruknął, uśmiechając się do nauczycielki.
– Nie zatrzymuję pana dłużej, bo widzę, że mała się niecierpliwi.
– Nie wiem po kim to ma – zaśmiał się, trącając delikatnie palcem mały, okrągły nosek, ewidentnie odziedziczony po Mary, jak trafnie kiedyś zauważyła pani Hudson. „I całe szczęście" – przeszło mu przez myśl. Dziewczynka zmarszczyła nosek, spoglądając na ojca z wyrzutem, a przynajmniej tak wydawało się Watsonowi. Miał też nieodparte wrażenie, że mała niebezpiecznie przejmuje zachowania Sherlocka w kwestiach wyrażania niezadowolenia i złego nastroju.
***
Opuścili wreszcie budynek, ominąwszy największą falę widzów, która wylała się na zewnątrz przez duże, dębowe drzwi.
– No i gdzie on polazł? – mruknął pod nosem blondyn, rozglądając się za detektywem.
– Lo! – Rosie podskoczyła radośnie w ramionach ojca, dostrzegając jako pierwsza Holmesa siedzącego na ławce, kilkanaście metrów od wejścia do ratusza.
– Brawo, króliczku. Jesteś bardzo spostrzegawcza – odparł, ruszając w kierunku bruneta.
Sherlock również ich zauważył, więc podniósł się z ławki. Małe, białe plamki zamigotały mu przed oczami.
– Gdzieś ty się podziewał? – rzucił od razu Watson, próbując utrzymać wyrywającą się do detektywa córkę. – Wyprułeś stamtąd, jakby się paliło – dodał, obserwując niewzruszoną twarz przyjaciela.
– Chyba nie przegapiłem niczego istotnego? – mruknął chłodno.
– A właśnie, że przegapiłeś. Rosie tańczyła z elfem na scenie – fuknął.
Holmes objechał wzrokiem doktora, a potem skupił się na pannie Watson, która nie przestała domagać się, żeby wziął ją na ręce.
– Lo! Tulitul!
– Dobrze już – westchnął John, widząc, że detektyw nie kwapi się do skomentowania swojej nieobecności. – Weź ją na moment, bo ja już nie czuję rąk – zwrócił się do przyjaciela, wyciągając Rosie w jego stronę.
Sherlock spojrzał na drobne rączki, wyciągnięte w jego kierunku. Bardzo chciał ją przytulić, ale bał się, że zawroty głowy wrócą i może zrobić jej krzywdę, kiedy straci równowagę lub ostrość widzenia.
– Czemu mam trzymać twoje dziecko? – zapytał, siląc się na beznamiętny ton. Momentalnie pożałował swojej wypowiedzi. Gniewnie zmarszczone brwi i kpiący uśmieszek natychmiast zagościły na twarzy Johna.
– No, nie wiem? Może dlatego, że przez ciebie wszyscy biorą nas za parę?! Nawet ta organizatorka, której rzekomo się podobam.
– I niby to moja wina? – zapytał z niezrozumieniem, malującym się w przenikliwych, szaro-niebieskich oczach.
– Ja przynajmniej staram się zaprzeczać takim insynuacjom!
– Przypominam ci, że to ty postanowiłeś wrócić na Baker Street, wymyśliłeś ten głupi wyjazd i absorbujesz mnie opieką nad swoją córką – powiedział, zanim zdążył ugryźć się w język.
– Cudownie – warknął blondyn, ignorując u małej pierwsze objawy zbliżającego się płaczu. – Skoro aż tak ci to przeszkadza, to poszukam jakiegoś innego mieszkania.
Doktor odwrócił się na pięcie i nie oglądając się za siebie, ruszył w stronę portu.
– Looo!!! – przeciągle krzyknęła Rosie, wpatrując się błyszczącymi oczkami w oddalającego się detektywa.
„To nie tak miało wyglądać" – pomyślał Holmes, obserwując znikającą za rogiem postać przyjaciela. „Nie tak." – Opadł z powrotem na ławkę, zanurzając palce we włosach.
~~~~~~
Dramy ciąg dalszy.
Nasi chłopcy jak zwykle nie potrafią porozmawiać ze sobą szczerze, co przynosi znane już nam skutki. Pozostaje pytanie: Kto tu się w końcu wyprowadza?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro