Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Nadzieja umiera ostatnia


John zapinał właśnie kurteczkę Rosie, kiedy do salonu wszedł Sherlock.

– Bałem się, że nie zaszczycisz nas swoją obecnością – odezwał się blondyn, starając się uśmiechnąć, lecz w jego oczach widać było konsternację połączoną z zaniepokojeniem.

– Byłem zajęty starą sprawą, którą podesłał Lestrade – odparł obojętnym tonem.

– Idę z Rosie na spacer – oznajmił. Po chwili ciszy, która zaległa w pokoju, dodał: – Z pewnością bardziej orientujesz się w okolicy, więc jeśli byś chciał dołączyć...?

Holmes spojrzał na małą, a potem na współlokatora. Z jego stoickiego wyrazu twarzy nie można było odczytać jakiejkolwiek odpowiedzi.

– Przeceniasz moje możliwości. – Skupione na nim spojrzenie błękitnych oczu spowodowało, że odwrócił wzrok na pannę Watson. – Ale postaram się, żebyśmy znaleźli drogę powrotną.

Cień rozluźnienia przebiegł po twarzy doktora. Zwrócił się do córeczki, zakładając jej czapeczkę z zabawnymi uszkami królika, którą kupiła jej Molly niedługo przed ich wyjazdem. John protestował przed dawaniem jej co rusz jakiś prezentów, ale na nic się to zdawało. Rosamunde była dzieckiem nad wyraz rozpieszczanym przez wszystkich, których można było zaliczyć do bardzo szeroko pojętej rodziny, a przynajmniej takie było zdanie jej ojca.

– Gotowa do drogi? – Uśmiechnął się ciepło, zerkając na Holmesa.

– Paceel – odezwała się z widocznym podekscytowaniem.

Gdy już wyszykowali się do wyjścia, zaopatrzeni w torbę z niezbędnymi rzeczami dla małej, John rozłożył spacerowy wózek i usadowił blondynkę w siedzisku. Słońce świeciło mocno sprawiając, że wędrówka w otoczeniu oszronionych drzew i pokrytych leciutką warstwą śniegu łąk była ucztą dla oczu. Rosie z zaciekawieniem obserwowała okolicę. John i Sherlock w milczeniu podziwiali skrzące się w słońcu gałęzie, a przynajmniej John, który zdawał się być równie zadowolony z wycieczki co mała panna Watson. Brunet natomiast szedł o krok za nim, pochłonięty własnymi myślami.

– Nie sądziłem, że będzie tu aż tak ładnie – odezwał się blondyn, spoglądając na płynącą kilkanaście metrów dalej rzekę. Wartki nurt przemieszczał masy ciemnej wody, powodując przyjemny szum.

Wyrwany z rozmyślań Holmes, zerknął na przyjaciela z lekko zdezorientowaną miną.

– Dobrze, że wyjechaliśmy z Londynu – dodał, odwracając się do idącego obok detektywa.

– Cieszę się, że jednak ci się podoba – odrzekł, kierując wzrok w przestrzeń przed sobą. – I Rosie – dopowiedział, kątem oka spoglądając na dziewczynkę, starającą się dosięgnąć z wózka zmrożoną trawę, której źdźbła sterczały po bokach polnej ścieżki.

Rozmowa ucięła się równie szybko jak większość poprzednich, które ostatnio między sobą prowadzili. Przemierzali więc drogę, wsłuchując się w odgłosy natury i urocze paplanie małej, z którego można było zrozumieć jedynie pojedyncze sformułowania typu „tata, mufa", kiedy przed noskiem przeleciał jej jakiś owad, czy „klakla", gdy stado gawronów poderwało się z pobliskiego drzewa i wydając charakterystyczne odgłosy, wzbiło się w błękitne niebo.

Koła wózka turkotały na drewnianym mostku, prowadzącym przez wijące się wkoło rozlewiska.

Watson przystanął, zaciągając się rześkim powietrzem, kompletnie różniącym się od tego, jakim na co dzień oddychali w mieście.

Drewniana ławeczka z widokiem na taflę jeziora zdawała się być idealnym miejscem na odpoczynek.

Mała wyraźnie znudzona siedzeniem w wózku, zaczęła domagać się uwagi. Ojciec wziął ją na ręce i usiadł na ławce. Holmes przysiadł na drugim brzegu, wpatrując się w rozciągający się przed nim widok.

John mamrotał coś do córki, ale Sherlock nie był w stanie powtórzyć ani słowa, wciąż mając w głowie obraz przyjaciela tulącego go do piersi. Przymknął powieki, przywołując dokładniej senną marę. Znajomy zapach, kojące ciepło, łamiący się głos Watsona. Nagle wzdrygnął się, poczuwszy delikatny dotyk we włosach. Otworzył oczy, spoglądając na siedzącego obok doktora. Ten cały czas zabawiał Rosie, bujając ją na kolanie. Powiew wiatru ponownie musnął ciemne kosmyki. „Wiatr" – westchnął smutno w myślach, przypatrując się przyjacielowi.

Rosie zaśmiała się radośnie w odpowiedzi na poczynania ojca.

Na moment nikły uśmiech zagościł na ustach Holmesa. Obiecał sobie, że zrobi wszystko, aby byli szczęśliwi i zamierzał dotrzymać przyrzeczenia. W tej samej chwili, John zerknął na niego.

Uśmiech zszedł momentalnie z jego twarzy, a brwi zmarszczyły się w sposób, który świadczył o zaniepokojeniu.

– Wszystko w porządku? – zapytał, sadowiąc sobie córkę stabilnie na kolanach.

– Tak – odparł bez zastanowienia brunet, uciekając jednak wzrokiem na obserwującą ich Rosie.

– Na pewno? Jesteś jakiś blady – dodał doktor, z większą uwagą lustrując postać przyjaciela.

– Na pewno – odpowiedział, starając się brzmieć przekonująco. „John ma wystarczająco dużo zmartwień" – stwierdził w myślach. Nie śmiał dzielić się z nim swoimi.

John objechał go jeszcze raz lekarskim spojrzeniem, ale nie zakwestionował jego odpowiedzi.

Poprawił czapeczkę córeczce, która usilnie starała się jej pozbyć.

– No, chyba wracamy, nie, króliczku? – zwrócił się do małej, która przemieściła się z jego kolan na puste miejsce pomiędzy współlokatorami. – Nie chcemy się rozchorować, prawda?

Panna Watson popatrzyła na niego z miną godną najwyższego skupienia, wydymając odrobinę policzki, co było charakterystyczne w sytuacjach, gdy miała odmienne zdanie niż jej ojciec.

Watson widząc kiełkujące niezadowolenie, wstał szybko z ławki.

– Jutro też pospacerujemy – dodał dla złagodzenia czającego się wybuchu niezadowolenia.

– Watsonie, zdaje mi się, że nie dokończyliśmy „Przygód pirata Jacka" – powiedział ciepłym tonem Sherlock, biorąc ją na ręce.

– Pilat Jack! – zawołała z iskierką w błękitnych oczach.

– Nie możemy pozwolić, żeby zagadka zaginionego skarbu pozostała nierozwikłana. – Uśmiechnął się półgębkiem widząc, że mała podchwyciła przynętę.

Bez protestów dała się posadzić w wózku, mamrocząc pod nosem coś odnośnie wspomnianej książeczki.

***

Po kolacji, Sherlock oznajmił, że idzie pracować nad kolejną nadesłaną przez Lestrade'a sprawą. John odprowadził go wzrokiem, po czym z podsypiającą w ramionach Rosie, wszedł do swojego pokoju. Ułożył małą w łóżeczku, nucąc pod nosem kołysankę, którą kiedyś śpiewała mu jego mama.

Panna Watson wtuliła się w poduszkę, zaciskając rączki na mięciutkim futerku swojego ulubionego pluszaka.

John wpatrywał się w nią w zadumie. Sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął mały przedmiot, który zabłyszczał w srebrzystym świetle księżyca. Jednym ruchem palca otworzył medalion i spojrzał na zdjęcie widniejące w środku. Po policzku spłynęła mu samotna łza. „Nie jestem tym za kogo mnie miałaś... ani Sherlock."

~~~~~~

Ogromnie dziękuję Wam za komentarze. ^^

Wesołego Halloween! ;3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro