Ballada o Dzikim Gonie
Pędź, gnaj prędko! Kryj się w lasy, zgiń w gęstwinie,
Słyszysz, biedny, te hałasy, ryk co nigdy nie przeminie?
Armia trupia niebem bieży, księżyc zaniknie wśród koni,
Nad lądami, wśród rubieży, coteż orszak Gonu goni?
Nie lza poznać ich pobudki, oni wieczni, nasz czas krótki,
My legendy ino znamy, same słowo skórę jeży,
Póki cicho, w strachu trwamy, gdy Gon zadmi, uciekamy.
Koń bez skrzydeł nocą leci, kopyto w nicość zastuka,
Przemnóż to przez sto tysięcy, tak się Gonu zew rozhuka.
Tam gdzie orszak trupi pędzi, wojna zawsze idzie po nim,
Młoty grube na dwie piędzi, hukną w ciele paruletnim.
Spójrz przed siebie, w pustkę nocy, w taniec ogni patrz,
Kiedy ten orszak poprzez gród kroczy, unosząc siłę tarcz,
Wiedz że i ciebie niechybnie zoczy, wij się za ziemi i charcz. *
.
.
.
.
Leżę wśród brzasku, dym sunie w górę,
Zgliszcza otaczają mnie
Rodzina, bliscy, zawodzą chórem
Płomień po chacie się pnie
Patrzę dokoła, wzrokiem spaczonym
Brat z mroku kąta kwili
Kobieta z ciałem złem naznaczonym
Obok ciała synka śpi
Na koniu, z nieba, z czarnej poświaty
Boski wychodzi duch
Słuchaj, powiada, chodź, po wsze czasy
I ty będziesz Gonu druh!
------------------------------------------------------------------
* - tak średnio raczej zaadaptowane dwa wersy z Ballady o Czarnej Śmierci
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro