6. Stolica niczego
Właściwie, to Mia nie miała pojęcia, dlaczego tak dokładnie terenu obozu nie można było opuszczać. Co prawda miała na ten temat swoje przemyślenia, podejrzewała, że na pewno gdzieś w pobliżu kręcą się Strażnicy, natomiast nikt tak dokładnie jej tego nie wytłumaczył. Kiedy zapytała o to swoich współlokatorów, każdy z nich zbył ją jakąś mało istotną wymówką, dając jej wyobraźni spore pole do popisu.
Z perspektywy czasu wolałaby nie dowiedzieć się tego tak szybko. Albo najlepiej, wolałaby wcale się tego nie dowiedzieć, natomiast kiedy Amy zapukała do jej drzwi o szóstej rano w poniedziałek, nie mogła powstrzymać ciekawości.
Will i Helena krzątali się wtedy po prowizorycznej kuchni, przygotowując śniadanie, a mianowicie suchy chleb z masłem, bo były to jedyne produkty, które pozostały im z wtorkowej dostawy jedzenia. Harry leżał na kanapie, będąc jeszcze w półśnie, natomiast Agatha odsypiała nocny dyżur, podczas którego patrolowała okolicę. Z tego właśnie powodu to Mii przypadło otworzenie drzwi Zarządczyni, która nie fatygowała się o pozwolenie i wparowała im do domu.
— Jedziemy na Niedozwolone Tereny. — powiedziała, nie próbując nawet wyjaśnić tego terminu. Minę miała zniecierpliwioną, a ton głosu nieprzyjemny. — Ty jedziesz z nami. — oznajmiła, wskazując na zaskoczoną Mię.
— Ja? — spytała dziewczyna. — Przecież miałam dzisiaj spędzić dzień pracując z Restauratorami. Taką informację dostałam wczoraj wieczorem i...
— Nie ważne, jaką informację dostałaś i od kogo. Ja tutaj zarządzam i jeśli mówię ci, ze jedziesz z nami, to znaczy, że jedziesz. — oznajmiła chłodno. — Natomiast jasne jest, że nie pojedziesz bez nikogo znajomego, bo nie mam ochoty użerać się z twoimi pytaniami przez całą drogę. No to co, kto z was z nią pojedzie? — zapytała, patrząc na jej współlokatorów.
Wszyscy poza Agathą stali teraz za ich plecami, przysłuchując się tej dziwnej rozmowie z zaciekawieniem, natomiast kiedy padło to pytanie, nagle całą trójką wycofali się, przesunęli bliżej do siebie i nikt nie wyglądał na chętnego, aby jej towarzyszyć.
— Szybciej, nie mam całego dnia. — Amy przewróciła oczami, mierząc ich wszystkich wzrokiem.
— Słuchaj... — Harry, chociaż był trochę bardziej rozbudzony niż przed chwilą, zaczął mówić tak niepewnie, że w ogóle nie przypominał siebie samego. — Dobrze wiesz, jak wyglada sytuacja. Nikt nie ma najmniejszej ochoty, żeby tam jechać, a ja uważam, że posyłanie tam Mii też nie jest na razie zbyt dobrym pomysłem.
— Nikt nie ma ochoty tam jechać, ale ktoś musi. — odpowiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu. — I zwróć uwagę, że ja muszę za każdym razem. A co do Grandwels, to wręcz przeciwnie, uważam, że to świetny pomysł, żeby ją tam zabrać, przecież od tygodnia wypytuje wszystkich o to, co działo się tutaj, zanim powstał obóz.
Z grupy przyjaciół nagle wystąpił Will, odgarniając z czoła jasnobrązowe włosy, które wcześniej specjalnie zarzucił na twarz, prawdopobnie, aby być mniej widoczny, po czym dość chwiejnym krokiem podszedł do dziewczyn stojących przy drzwiach.
— Ja pojadę. — poinformował, ale głos mu się zatrząsł. — Natomiast musisz wiedzieć, Amy, że bardzo nie podoba mi się to, co robisz.
Dziewczyna w odpowiedzi tylko wzruszyła ramionami, po czym można było wywnioskować, że ten komentarz nie zrobił na niej absolutnie żadnego wrażenia.
— Nie rozumiem, dlaczego ktoś ma ze mną jechać. — wtrąciła nagle trzecia uczestniczka tej konwersacji, która przez jakiś czas pogrążona była we własnych myślach. — Nie potrzebuje opiekuna.
— Nie wiesz nawet, o czym mówisz. — powiedział brunet ze stanowczością, jakiej jeszcze u niego nie słyszała. — Uwierz mi, że będziesz kogoś potrzebować.
— Oczywiście, że nie wiem, o czym mówię, bo nikt nie raczy mi wytłumaczyć! — krzyknęła dziewczyna, która zaczynała już mieć na prawdę dosyć tej niewiedzy.
Zarządczyni oczywiście nie zamierzała nic jej na to odpowiedzieć. Spojrzała na swoją rozmówczynie z lekkim politowaniem, po czym podała tylko godzinę, o której wyjadą i wyszła, oddalając się szybkim krokiem. Mia zatrzasnęła za nią drzwi z nieco zbyt dużą agresją, a potem spojrzała na swoich współlokatorów, którzy teraz patrzyli na nią z przerażeniem.
— Ty też nie zamierzasz mi nic wytłumaczyć, prawda? — spytała prowokującym tonem chłopaka stojącego obok niej, żeby obserwować jak jego mina robi się najpierw zirytowana, a później nieokreślona do odczytania. —Oczywiście, bo przecież wy wszyscy macie jakąś dawno nabytą traumę i dlatego nie raczycie odezwać się nawet słowem, kiedy pytam, co się tu właściwie dzieje! — skwitowała, wymijając go i specjalnie trącając ramieniem.
Po drodze do kuchni została jednak zatrzymana przez Helenę, która chwyciła ją za łokieć.
— Powinnaś być wdzięczna Willowi za to, że się zgodził z tobą jechać. — powiedziała, ale nie brzmiało to jak uwaga albo nakaz, raczej jak miła sugestia. — Mało kto zgodziłby się na to dobrowolnie.
Dziewczyna prawdopodobnie uznałaby wypowiedź koleżanki za słuszną, gdyby nie to, że złość buzowała w niej już od początku rozmowy i z każdym słowem wzbierała na sile. Dlatego właśnie zamiast usłyszeć jej odpowiedź, współlokatorzy otrzymali huk zatrzaskiwanych drzwi od spiżarni. Przez chwilę zastanawiali się po co wchodziła do pustego pomieszczenia, ale szybko okazało się, że miała to być po prostu demonstracja wściekłości, bo wyszła stamtąd tak samo szybko, jak weszła i chwile później widzieli ją już na schodach prowadzących na antresolę.
— Ktoś za nią pójdzie, czy będziemy udawać, że nic się nie stało? — zapytał Harry, wkładając ręce do miski z zimną wodą stojącą na blacie, żeby pochlapać sobie nią twarz i jeszcze bardziej się rozbudzić. Kiedy nie usłyszał odpowiedzi i spojrzał na swoich przyjaciół, wiedział już, że ta rola przypadnie właśnie jemu, bo Helena, która nienawidziła kłótni, sporów i innych nieprzyjemnych sytuacji miała minę, jakby była już zmęczona, natomiast Willa czekały dzisiaj dużo gorsze rzeczy niż łagodzenie konfliktów, dlatego postanowił zostawić go w spokoju. — Wow, nie wiedziałem, że będzie aż tylu chętnych. — dodał jeszcze sarkastycznie, zanim zniknął za meblościanką i udał się w kierunku antresoli.
Mia była właśnie w trakcie dość agresywnego przeszukiwania wszystkich posiadanych przez nich ubrań, kiedy chłopak pojawił się na szczycie schodów.
— Co ty robisz? — zapytał, patrząc na nią podejrzliwie.
— Szukam czegoś ciepłego, bo nie mam pojęcia, gdzie mnie zabieracie, wiec muszę być przygotowana na wszystko. — oznajmiła całkiem spokojnie, jednak chwilę potem rzuciła o podłogę jakąś bluzką, co pokazało, że jej złość jeszcze nie minęła.
— Po pierwsze, bądź przez chwilę spokojna, bo jak będziesz wszystko rozrzucać, to nic nie znajdziesz. — poinstruował ją blondyn, zabierając jej z ręki stare, powyciągane spodnie i rozpruty krawat. — Nawet nie wiedziałem, że mamy takie rzeczy. — powiedział, rozkojarzając się na chwilę i mierząc obie części garderoby dziwnym spojrzeniem, ale zaraz potem wzruszył ramionami i odłożył je na parapet.
— Okej, czego ty chcesz? — westchnęła, ale nie kontynuowała już poszukiwań, tylko opadła zrezygnowana na swój materac. Złość wydawała się wreszcie ją opuszczać.
— Chcę ci tylko coś wytłumaczyć. Musisz wiedzieć, że wycieczka na Niedozwolone Tereny jest obowiązkowym wydarzeniem dla każdego nowego obozowicza i nie jesteś jedyna, która musi przez to przejść. Co prawda nie wiem, dlaczego wysyłają cię na nią tak wcześnie, ale to nie jest istotne. Każdy tutaj miał taką sytuację, bo nie myślisz chyba, że Amy głaskała kogoś po głowie i tłumaczyła mu, gdzie dokładnie go zabiera i co tam się będzie działo.
Mia wydała z siebie dziwny dźwięk sygnalizujący zmęczenie bezsilnością i spojrzała na chłopaka.
— Rozumiem to, bo Amy jest po prostu... sobą, także nie spodziewam się po niej milszego zachowania, ale dlaczego nikt z was nie może mi wytłumaczyć, co się właściwie dzieje?
— Niedozwolone tereny to jest coś, co trzeba zobaczyć na własne oczy. Nie da się tego opowiedzieć. — wyznał, wzdrygając się na samą myśl. — To są tereny, gdzie zsyłani są ludzie przeciwni prezydentowi i tam byśmy wszyscy trafili, gdyby nie ten obóz.
Dziewczyna nie skomentowała, ale wreszcie wszystko zaczynało trochę układać jej się w głowie w jedną całość. Harry wyrwał ją z przemyśleń, pstrykając jej przed nosem palcami.
— Chodźmy na dół, trzeba pocieszyć Helenę, bo pewnie ma teraz minę smutnej wiewiórki. — stwierdził, naśladując swoją przyjaciółkę, na co szatynka parsknęła śmiechem.
Zaraz potem oboje musieli wykonać unik przed poduszką, którą rzuciła w ich stronę wybudzona z odsypiania nocnej pracy Agatha.
***
Leśne powietrze o poranku było wilgotne i przyjemnie chłodne, a promienie słońca przebijające się przez korony drzew wyglądały magicznie. Niestety Mii nie było dane zbyt długo wpatrywać się w to sielankowe otoczenie, ponieważ ona, Will i kilkoro innych osób wysłanych na tę misję zostali poinstruowani, że mają wsiadać do ciężarówki, identycznej jak ta, w której dziewczyna tu przyjechała. Wyglądało na to, że w obozie Buntowników był spory zapas odbitych rządowych samochodów, ale większość z nich już dawno nie działała, co było widać, bo na niektórych zaczynała pojawiać się rdza. Pomyślała jednak, że to dosyć logiczne, ponieważ każdego pojazdu mogli używać tylko do momentu aż nie skończy się paliwo, którego raczej nie było opcji uzupełnić, patrząc na to, że znajdowali się w lesie.
— Ile będziemy jechać? — spytała orientacyjnie swojego współlokatora, kiedy siedzieli już w środku, razem z innymi osobami. Większość z nich znała z widzenia, ale nie pamietała ich imion. Znała jedynie Ally, jedną z przyjaciółek Amy, no i oczywiście Zarządczynię we własnej osobie.
— Jeszcze nie ruszyliśmy. — mruknął chłopak, ewidentnie będący w złym nastroju. — Ale na pewno ponad godzinę, więc polecam ci się jeszcze przespać. — poradził, widząc jej podkrążone oczy.
Dziewczyna wzruszyła ramionami, uznając to za całkiem dobrą opcję, po czym przyciągnęła do siebie kolana, szukając wygodnej pozycji, ale z uwagi na to, jak mało było miejsca niezbyt jej to wyszło, więc przez jakiś czas po prostu siedziała, obserwując innych, ale zaraz potem przesunęła się jeszcze raz i położyła głowę na ramieniu Willa. Nie zaprotestował, ale też nie odezwał się do niej ani słowem, dlatego domyśliła się, że nadal miał do niej żal o poranną kłótnię. Westchnęła ciężko, gdy o tym pomyślała, bo zaczęło jej zależeć na nowych współlokatorach i kiedy już zaczęła budować z nimi przyjaźń, musiała wydarzyć się akurat ta sytuacja. Chociaż pozostała trójka w ogóle nie była na nią zła, to i tak było jej głupio, że wyżyła się na nich wcześniej. Niepotrzebnie wspominała o dawno nabytych traumach, bo miała świadomość, że mogło to sprawić im przykrość. Z drugiej strony, jej złość była całkiem zrozumiała, więc musiała się zastanowić, czy miała za co ich przepraszać.
Postanowiła tylko na chwilę zamknąć oczy, żeby chociaż trochę się zrelaksować, ale z uwagi na to, jak bardzo była zmęczona, od razu zapadła w sen.
Nie minęło jednak więcej niż pół godziny, zanim została obudzona przez głośne rozmowy w środku pojazdu. Poczuła jakiś ciężar na swoich ramionach, a oczy wciąż piekły ją z niewyspania.
— Nie możemy podejść od północy, Amy. — oznajmił jakiś chłopak stanowczym głosem, a Mia zastanowiła się, co ma na myśli.
— Nie obchodzi mnie twoje zdanie, Andrew. Mam ci przypomnieć, co się stało, jak ostatnio podeszliśmy od zachodu? — odgryzła mu się, jak zwykle nie wlewając w tę kwestię żadnych emocji.
Po tej wypowiedzi zaległa cisza, co mogło oznaczać zarówno, że był to przekonujący argument, jak również to, że rozmówca po prostu nie miał siły spierać się z Amy.
Mia postanowiła nie otwierać jeszcze oczu, żeby nie ujawnić, że już nie śpi i nie zostać przypadkiem wciągnięta w tę dziwną dyskusję. Przemknęło jej za to przez myśl, że Amy jest strasznie podobna do swojego ojca. Chociaż byli po dwóch różnych stronach całej sprawy i na dobrą sprawę walczyli ze sobą, to zdawało się, że odziedziczyła po nim całkiem sporo. Przede wszystkim bezwzględność i przeświadczenie o własnej nieomylności - to były dwie główne cechy, które oboje posiadali, tylko ze użytkowali je w zupełnie inny sposób. Oczywiście, Amy nie wydawała rozkazów zabijania własnych podwładnych, tak jak robił to prezydent, natomiast nie znała jej jeszcze na tyle dobrze, żeby stwierdzić, czy dla własnego dobra i wygrania całej wojny, która niewątpliwie się zbliżała, byłaby do tego zdolna. Jedyne, czego nie mogła rozgryźć, to czy przywódczyni była tak samo jak Sebastian Clear pozbawiona empatii, co mogło być cechą odziedziczoną i czyniłoby z niej psychopatkę, czy po prostu opanowała do perfekcji ukrywanie emocji. Szczerze mówiąc, skłaniała się do tej drugiej opcji, jeśli brać pod uwagę rozmowę z Kathy.
Trwała jeszcze chwilę w tej pozycji, z zaciśniętymi powiekami, aż w końcu otworzyła oczy. W środku pojazdu panował półmrok, trochę porannego światła wlewało się jedynie przez wąską szparę pod drzwiami ciężarówki.
Obróciła głowę, żeby się rozejrzeć, ale obraz w jej oczach wciąż był lekko rozmazany po śnie, a ciemność wcale nie pomagała w jego wyostrzeniu. Zauważyła tylko charakterystyczne wyjątkowo długie włosy Amy, która siedziała na przeciwko niej, nie była jednak w stanie dostrzec jej twarzy. Na lewo, za jej ramieniem siedziała trójka osób zbitych w tak ciasną grupkę, że w jej oczach zlewali się w jedno i majaczyli jako ciemny kształt.
Poczuła, jak z jej ramion znika niezidentyfikowany wcześniej ciężar, w tym samym czasie obracając głowę, żeby zobaczyć Willa. Jako jedyny znajdował się na tyle blisko, że była w stanie wyraźnie dostrzec kontury jego twarzy.
— Musiałem cię trzymać, bo jak przyspieszyliśmy, poleciałaś na prawo i prawie wyrżnęłaś głową w drzwi. — powiedział, patrząc na nią, a Mia zrozumiała, że ciężar na jej ramionach musiał być jego ręką. Wzdrygnęła się, kiedy usłyszała chłód w jego głosie, wskazujący, że dalej nie odpuścił jej porannego wybuchu.
— Dzięki. — wymamrotała niewyraźnie, czując się niezręcznie z faktem, że pozwoliła sobie na tą krótką chwilę drzemki w takim momencie. — Mogłeś po prostu mnie obudzić. — dodała i była to odpowiedź na świdrujące ją spojrzenie jego niebieskich oczu dające jej do zrozumienia, iż wcale nie jest zadowolony z faktu, że musiał ją trzymać.
— Mogłem też pozwolić ci uderzyć głową o metalowe drzwi, a jednak tego nie zrobiłem. — odparł cierpko, a dziewczyna westchnęła, bo zrozumiała, że ta dyskusja do nikąd ich nie prowadzi.
Poczuła szarpnięcie i usłyszała dziwny mechaniczny pomruk, a zaraz potem wszystkie odgłosy pracy silnika nagle ucichły. Czuła, że pojazd stoi w miejscu, co prawdopodobnie oznaczało, że przed chwilą odbyło się gwałtowne hamowanie. Rozległy się ciche szepty, Will mruknął coś pod nosem, a jedna z niewyraźnych postaci po drugiej stronie wstała z pozycji siedzącej i ostrożnie uchyliła blaszane drzwi. Do środka wlało się światło słoneczne, które pomimo przyjemnej, porannej, złotawej barwy zmusiło Mię do zmrużenia oczu, które zdążyły już przyzwyczaić do ciemności panującej w pojeździe. Osoba przy drzwiach wystawiła głowę, żeby się rozejrzeć, a potem otworzyła je na oścież ukazując swoje jasnobrązowe włosy i wysoką sylwetkę.
— Cholera. — powiedziała Amy. — Chyba skończyło się paliwo.
Po krótkim rozejrzeniu się, czy na zewnątrz jest bezpiecznie, wyskoczyła na piaskową, leśną dróżkę i nakazała im poczekać, kiedy sama udała się, aby porozmawiać z osobą kierującą pojazdem.
Wśród reszty osób zebranych w furgonetce nastąpiła lekka konsternacja, ich szepty stały się bardziej zajadłe. Mia zlustrowała ich wzrokiem i chociaż dalej mrużyła oczy z powodu jasnego światła, była w stanie wyraźnie dostrzec ich twarze.
— Wzięliście ze sobą mapę? — zapytał chłopak siedzący najbliżej nich. Miał krótkie, ciemne włosy i końską twarz ściągniętą w hardym wyrazie, co nadawało mu wygląd niewzruszonego żołnierza.
— Myślałem, że wy wzięliście. — odparł Will.
— Amy zawsze wyznacza jedną osobę, żeby wzięła mapę, a nikomu z nas nic o tym nie wspomniała. — ciągnął chłopak, a w jego głosie chłodna irytacja mieszała się z próbą utrzymania spokoju.
— No to najwyraźniej nie mamy mapy, Tom. — wzruszył nonszalancko ramionami. Ton jego głosu i wyraz twarzy pozostawały nieprzeniknione, nadal też umiejętnie unikał spojrzenia Mii.
Zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, do środka pojazdu wleciał z dużą siłą jakiś przedmiot i uderzył w blaszaną ścianę nad głową Toma z dźwiękiem, który wskazywał, że jest to coś o niewielkiej wadze. Kiedy upadł na podłogę, dziewczyna dostrzegła świstek papieru złożony co najmniej kilka razy na wiele części.
— Mapa. — obwieściła Amy, która pojawiła się w drzwiach. Minę miała zdeterminowaną, a ręce trzymała oparte na biodrach w geście sygnalizującym gotowość do działania. — Wysiadajcie, został nam tylko kilometr do przejścia.
Wszyscy ruszyli do drzwi i kolejno zeskoczyli na cienką dróżkę, a pokrywający ją piasek za każdym razem unosił się lekko do góry w miejscu zetknięcia z butami każdego z nich tylko po to, żeby zaraz opaść z powrotem. Mia wykonała skok tak niezgrabny, że gdyby stojąca obok jasnowłosa Ally nie chwyciła jej za ramię, wywróciłaby się prosto na obrastający boki drogi mech w dziwnym, zgniłym kolorze. Mruknęła ciche podziękowanie w jej stronę i ruszyła do przodu, żeby być jak najbliżej Zarządczyni i usłyszeć, co ona planuje. Wyprzedził ją niski chłopak, który stanął ramie w ramię z Amy, jeszcze bardziej uwidaczniając dzielącą ich różnicę wzrostu. Podbródek miał jednak uniesiony do góry, co wskazywało, że nie jest nią onieśmielony, wręcz przeciwnie, wyglądał na bardzo pewnego siebie. Mia po namyśle stwierdziła, że przypomina jej dumnego pawia, pomimo, że nie miał na sobie nic, co mogłoby imitować kolorowe pawie pióra.
Amy nie poświęciła mu zbyt dużo uwagi, nawet nie podniosła spojrzenia, gdy do niej podszedł. Wyciągnęła z ciężarówki duży, lniany worek i z głuchym metalowym pogłosem postawiła go na ziemii. Kiedy schyliła się, aby go otworzyć i wyjąć jego zawartość, stojąca blisko Mia zauważyła blask połyskującej w słońcu stali. Worek był pełen broni, głównie sztyletów, ale zawierał także kilka starej daty modeli pistoletów. Zarządczyni sięgnęła po jeden z noży i zamachnęła się nim, a broń przecięła powietrze z głuchym świstem, zatrzymując się milimetry od ręki stojącego przy niej chłopaka.
— Trzymaj, Andrew. — powiedziała obojętnie, nadal nie racząc go spojrzeniem. Włożył sobie broń za pasek i oddalił się o kilka kroków.
Tymczasem Mia dalej przyglądała się Amelii, która przypięła sobie do własnego paska trzy noże, jeden włożyła pod opaskę ukrytą pod szerokimi nogawkami spodni, natomiast w kieszeni przetartej, skórzanej kurtki ukryła jeden z pistoletów.
Na chwilę odwróciła od niej wzrok, rozglądając się po pozostałych i prawie krzyknęła, gdy ujrzała kątem oka wycelowane w jej klatkę piersiową ostrze.
— Co, nigdy w życiu nie widziałaś broni? — spytała drwiąco Amy, patrząc na nią pobłażliwie. Widać było jednak, że się spieszy, bo nie marnowała czasu na dalsze wyśmiewanie się, tylko wcisnęła jej broń do ręki i zaczęła rozdawać ją innym.
Dziewczyna nie wątpiła, że było to powiedziane z czystej złośliwości, ale ona rzeczywiście nigdy wcześniej nie miała w ręce broni. Chociaż należała do Buntowników już od kilku miesięcy, jej działalność ograniczała się do snucia planów strategicznych różnych akcji, które jednak wykonywali starsi i wyżsi rangą członkowie ruchu oporu. Więc chociaż w swoim oddziale była jedną z najbardziej uzdolnionych osób, wciąż pozostawała tylko strategiem, a myśl o prawdziwej bitwie napawała ją niepokojem.
Sztylet, który dostała wyglądał na ciężki, ale w rzeczywistości ważył o wiele mniej niż można by się spodziewać. Wykonany był ze stali, która mimo wyraźnych zatarć i wyszczerbień błyszczała, jakby była nowa. Rękojeść została pomalowana na czarno i wyrzeźbiona w przedziwne wzory, jednak były tak zatarte, że ciężko było zindyntefikować, co miały przedstawiać.
— Przypnij sobie do paska. — poradził jej Will, który podszedł do niej tak bezszelestnie, że dopiero teraz go zauważyła.
— Nie mam paska. — odparła znużona Mia. Oczy bolały ją od przyglądania się metalowi odbijającemu słoneczne promienie.
Chłopak westchnął, po czym uniósł do góry nogawkę spodni, ukazując opaskę podobną do tej, którą widziała u Amy. Schylił się, żeby ją ściągnąć i podał jej, instruując, jak ma ją założyć i jak przymocować do niej broń. Kiedy w końcu jej się to udało, przez krótką chwilę spotkały się ich spojrzenia i dziewczyna zauważyła, że do jego oczu wraca znana jej już łagodność. Liczyła, że być może nareszcie odpuści jej wydarzenia z poranka, ale zawiodła się, kiedy na jej słabą próbę uśmiechu odpowiedział zaciśnięciem szczęki i odwróceniem głowy.
— Idziemy! — rozbrzmiał głos Amelii, wyrywając ją z przemyśleń. — Podchodzimy od północy i od razu kierujemy się do bramy więzienia. Żadnego niepotrzebnego zachwycania się miastem. Mówię do ciebie, Grandwels.
Mia już szykowała jakąś ripostę w jej kierunku, ale pierwszy kawałek jej wypowiedzi odezwał się echem w jej głowie.
— Więzienie? — spytała, patrząc na nią
wyraźnie zaciekawiona, ale w jej głosie pobrzmiała lekceważąca nuta. — To jest ten wielki sekret, którego cały czas tak strzeżecie?
Wargi Zarządczyni wykrzywił kpiący uśmiech. Rysy jej twarzy stężały i przez chwilę widać było nieokreślone podobieństwo do Sebastiana Cleara.
Nie odpowiedziała na jej pytanie, tylko odwróciła się do niej plecami i poprowadziła całą ich grupkę ścieżką głębiej w posępny las.
***
Elisa Grandwels ukryła głowę w dłoniach. Od jej rozmowy z Ralphem minęły już dwa dni, a obiecany przez niego przełom w sprawie wciąż się nie zbliżał. Była mocno zdeterminowana, aby pomoc swojej córce ale przytłaczało ją zmęczenie, zarówno emocjonalne jak i fizyczne.
Siedziała w swoim pokoju w tym samym obskurnym zajeździe, w którym dwie doby wcześniej wpadła na Ralpha i czekała na jakieś wieści od niego. Pokój był brudny, cuchnął starością, a każdy wdech, który w nim brała zostawiał nieokreślony kwaśny posmak w jej ustach. Mimo wszystko żadna z tych rzeczy nie przeszkadzała jej aż tak bardzo, jak brak żadnych wiadomości o stanie jej córki. Czuła strach, ale też irytację na całą sprawę, żałowała, że zawierzyła wszystko pomocy nastoletniego chłopaka. Wiedziała, że wszystko mogłoby pójść szybciej, gdyby odłożyła na bok stare uprzedzenia i poprosiła o pomoc kogoś ze swoich dawnych znajomych, ale wydawało jej się wtedy, że nie jest w stanie. Teraz, kiedy od niej zależało bezpieczeństwo jej córki, a nie było już innej opcji, podjęła decyzję. Stare, już dawno zabliźnione rany, które powinny z czasem wyblaknąć, znów miały zostać otwarte.
Rozległo się pukanie do drzwi i Elisa wstała, żeby otworzyć Ralphowi. Zdumiała się, gdy zobaczyła stojącego za jego plecami postawnego mężczyznę przy kości, w brudnych łachmanach, którego udało jej się obezwładnić dwa dni wcześniej. W rękach trzymał metalową tacę poznaczoną kleistymi plamami kawy, a na niej stał talerz z ciastem, które nie dość, że wyglądało na zakalec, to jeszcze nosiło oznaki rozwijającej się pleśni.
— Dave przyniósł pani coś na przeprosiny. — wyjaśnił Ralph, widząc uniesione brwi kobiety. Mocno podkreślił słowo „coś", żeby zaznaczyć, że ciasto prawdopodobnie nie jest obiektem zdatnym do spożycia.
— Tak, chciałem panią przeprosić. — poparł go Dave, który wyglądał na szczerze skruszonego. — Wie pani, jak to jest, popiliśmy trochę z kolegami i się wkurzyłem...
— Tak, to bardzo miło z twojej strony. — przerwała mu Elisa. Zabrała mu z rąk tacę z ciastem, które wydzielało bardzo nieprzyjemny zapach. — Doceniam ten eee... wspaniałomyślny gest, ale chciałabym porozmawiać z Ralphem.
Mężczyzna posłał jej jeszcze jeden przepraszający uśmiech i zanim się oddalił, wyraził tylko nadzieję, że zasmakuje jej jego podarunek, natomiast ona wpuściła jasnowłosego chłopaka do środka i zamknęła za nimi drzwi.
— Wie pani, on na prawdę nie jest taki zły. — usprawiedliwił mężczyznę, kiedy wszedł do środka. — Trochę z niego pijak i ma złe zdanie o miastowych, ale zna się dobrze z naszym oddziałem i czasem przynosi nam jedzenie.
— Powiedz mi proszę, że nie mówisz tego na poważnie. — jęknęła kobieta i zsunęła ciasto z talerza prosto do kosza na śmieci.
— Nie powiedziałem, że zjadamy, to, co nam przynosi, tylko, że to robi. Liczy się gest, prawda? — powiedział, ale bez większego przekonania.
Zapadła miedzy nimi cisza, było słychać tylko odgłosy dochodzące ze znajdującego się piętro niżej baru. Pijackie krzyki, śpiewy czy głośne rozmowy nie były szczytem marzeń Elisy, ale zdążyła już do nich przywyknąć na tyle, że poprzedniej nocy nie przeszkodziły jej nawet przy zasypianiu. Mogłaby przysiąc, że wolała się w nie wsłuchiwać, niż powiedzieć to, co nieuniknione.
— Ralph. — wyrzuciła w końcu z siebie, a widząc, że chłopak już otwiera usta, aby coś powiedzieć, uciszyła go ruchem ręki. — Wiem, że znowu nie masz mi nic nowego do przekazania. Dlatego uznałam, że muszę wziąć sprawy w swoje ręce. Zbyt długo siedziałam cicho i dlatego stało się to, czego przez te wszystkie lata najbardziej się obawiałam. — słowa zabrzmiały głucho, wypowiedziane z wyraźną rezygnacją w głosie.
— Nie za bardzo rozumiem. — przyznał z lekką konsternacją Ralph. — Jakie stare znajomości?
Kobieta westchnęła i usiadła na brzegu łóżka, które zaskrzypiało cicho. Wyraźnie walczyła ze sobą i z tym, co miała powiedzieć. Miała wrażenie, że jeśli niektóre rzeczy pozostawały niewypowiedziane przez wiele lat, nie były faktami, a jedynie niewyraźnymi wspomnieniami z przeszłości.
— Muszę skontaktować się z moim byłym mężem. — powiedziała, chociaż aż wzdrygała się na perspektywę spotkania z tym człowiekiem. — Będzie wiedział, jak mi pomóc, ale nie mogę zrobić tego sama. — urwała na chwilę i przetarła zmęczone oczy dłonią. Chłopak słuchał jej w milczeniu, chociaż zdziwienie odmalowało się widocznie na jego twarzy. — Czuję się podle, że muszę cię o to pytać, ale nie mam innego wyboru. Czy zgodzisz się, żeby mi towarzyszyć?
— Pani Grandwels, jeśli to ma w jakiś sposób pomóc Mii, to oczywiście, że się zgodzę. I nie będę zadawał żadnych niewygodnych pytań. — zapewnił, posyłając jej spokojny uśmiech.
Elisa odwzajemniła uśmiech, chociaż w jej oczach nie było krzty wesołości. Była zmęczona, przerażona i zawiedziona samą sobą. Kiedy patrzyła na chłopaka stojącego przed nią, wciąż przypominały jej się chwile sprzed wielu lat. Nie chciała myśleć o tym, że to ten sam Ralph, który przychodził do nich do domu po zajęciach w przedszkolu, żeby bawić się z Mią. Ten sam, który odrabiał z nią lekcje podczas pierwszych lat szkolnych, który wysłuchiwał o pierwszych zauroczeniach jej córki. Prawie od zawsze był w życiu dziewczyny, a jej matka dopiero teraz zaczynała widzieć absurdalność całej tej sytuacji. Ona, dorosła kobieta, która przez tyle lat była dla niego jak druga matka, teraz prosiła go o pomoc, bo bała się sama zmierzyć z cieniami swojej przeszłości.
— Masz prawo zadawać pytania, Ralph. — oznajmiła, a ton jej głosu był pusty, jakby włożyła zbyt dużo emocji w przemyślenia i teraz nie miała już siły ich wyrażać. — Jestem ci to winna. — dodała, chociaż oboje wiedzieli, że tak na prawdę to nie do niego chciała wypowiedzieć te słowa.
Chłopak tylko skinął głową i patrzył, jak kobieta pakuje wszystkie swoje rzeczy do skórzanej torebki przewieszonej przez ramię. Kiedy skończyła i udali się do drzwi, Elisie przez moment mignęło przed oczami jego spojrzenie. Spojrzenie pełne niepewności i strachu, tak bardzo niepasujące do jego osobowości. Do tej pory o tym nie myślała, ale on martwił się o Mię tak samo bardzo, jak ona sama. W jej głowie pojawiła się bolesna myśl, że przecież ten chłopak znał jej córkę lepiej niż ona, wiedział o niej rzeczy, których nie miała odwagi powiedzieć swojej matce. Ufała mu bardziej, niż jej.
Wyszli z zajazdu prosto na główną ulicę biednej dzielnicy. Mimo dość niskiej temperatury panował tam zaduch, powietrze wydawało się lepiące i miało ostry zapach. Ludzie chodzili to w jedną, to w drugą stronę zarówno na chodnikach, jak i na jezdni. W tej okolicy nie spotykało się raczej samochodów ani żadnych innych pojazdów.
Elisa szła pewnym krokiem przed siebie, przepychając się przez tłum. Nie zwracała uwagi na krzyczących pijaków, żebraków siedzących pod murami ani nawet na grupkę tańczących kobiet na jednym z podwórek, które reprezentowały jakąś grupę etniczną. Cały ten tłum zdawał się dla niej nie istnieć, widziała przed sobą tylko przyświecający tej wędrówce cel i chciała dotrzeć już do finalnej destynacji.
— Na pewno dobrze idziemy? — spytał Ralph, który z trudem dotrzymywał jej kroku.
Kobieta obejrzała się przez ramię. Spojrzała na chłopaka niemal opiekuńczo i zwolniła trochę widząc, że narzucone przez nią tempo wędrówki nie tylko go męczy, ale tez irytuje.
— Znam te wszystkie ulice na pamięć. — powiedziała, starając się uspokoić jego obawy.
— Skąd? — zapytał, i chociaż głos miał zasapany ze zmęczenia, jego brwi były ściągnięte, jakby usilnie się nad tym zastanawiał. — Była pani tu wcześniej?
Stanęli na środku wyłożonej kocimi łbami ulicy. Elisa patrzyła w zamyśleniu na brzydki dom z szarego, osmolonego kamienia wznoszący się przed nimi. Jedno z jego okien zostało wybite, a przestrzeń za bramą, która kiedyś pewnie była ogródkiem, stała się surową glebą z małymi kępkami uschniętej trawy. Wyglądał żałośnie, nawet jak na standardy dzielnicy biedoty, które były dramatycznie niskie.
— Uwierzysz mi na słowo, jeśli powiem, że się tu wychowałam?
***
Mia nie miała pojęcia, że półgodzinny spacer może być tak męczący, dopóki nie przyszło jej doświadczyć wędrówki przez las w stronę Niedozwolonych Terenów. Droga nie była długa, ale bardzo kręta i pełna omijania drzew, potykania się o wystające korzenie i nieznośnej ciszy.
Amy szła pierwsza, prowadząc całą grupę i ani razu nie obejrzała się za siebie, całkowicie pewna swojej nieomylności. Zaraz za nią szedł Tom z mapą w jednej ręce i starym, zardzewiałym kompasem w drugiej i co jakiś czas narzekał, że powinni wybrać inną trasę, albo, że idą w złą stronę, ale Zarządczyni ignorowała go wykorzystując swoją cierpliwość i chłodne opanowanie. Andrew i Ally szli za nimi w milczeniu i wyglądali, jakby znali tę drogę na pamięć. Mia była prawie na końcu tego dziwnego pochodu, za nią podążał tylko Will, który mimo, że się nie odzywał, zachowywał się trochę, jakby był jej opiekunem, podając rękę, za każdym razem, gdy mieli jakieś trudne podejście, lub ratując ją przed spotkaniem z twardym gruntem, gdy potknęła się o wystający konar.
Las zaczynał się już przerzedzać, drzewa rosły w coraz większych od siebie odległościach, pojawiło się tez więcej krzewinek i innych niskich roślin, których wychowana w wielkim mieście dziewczyna nigdy wcześniej nie widziała. Złapała się na przyglądaniu się dłużej jednemu z krzewów, który obrośnięty był białymi, delikatnymi kwiatkami, tak małymi, że przypominały płatki śniegu.
— Mia, chodź. — ponaglił ją Will, który przez ten czas zdążył ją już wyprzedzić. Odezwał się pierwszy raz od kilkunastu minut.
Ruszyła za nim zarośniętą ścieżką wyglądającą, jakby od dawna nie była używana, a natura zaczynała pochłaniać ją krok po kroku. Nadepnęła na jakąś gałąź, która pękła z trzaskiem, ale wydany przez nią dźwięk zginął gdzieś w otchłani jej świadomości, gdy podniosła głowę i spojrzała prosto przed siebie.
Cała grupa przystanęła na niewielkich rozmiarów wzniesieniu, które było jednak na tyle wysokie, że rozciągał się z niego widok na cały horyzont. Zaraz pod zejściem ze wzgórza gwałtownie kończyła się linia drzew, znajdowały się tam jałowe pola piachu i żwiru, które mogłyby uchodzić za pustynię, gdyby nie były idealnie równe i płaskie. O wiele bardziej zdumiewające było to, co znajdowało się na dalszym planie. Z ziemii wyrastała niezliczona ilość wież ze szkła i gładkiego kamienia, pnąc się równo ku niebu. Wieżowce, uświadomiła sobie ze zdumieniem Mia. I to nie mniej nowoczesne, niż te w stolicy Wilarumen. Szklane okna budowli odbijały południowe światło sprawiając, że miasto zdawało się jaśnieć magicznym blaskiem i chociaż wiedziała, że to tylko złudzenie, nie mogła oderwać od niego wzroku.
— Ruszajcie się! — wykrzyknęła Amy. Była już w połowie ścieżki prowadzącej w dół wzgórza.
Wszyscy podążyli za nią, a dziewczyna uświadomiła sobie, że pewnie widzieli ten widok już dziesiątki razy i nie robił na nich większego wrażenia. Również ruszyła do przodu, próbując dotrzymać kroku pozostałym.
— Co to jest za miejsce? — rzuciła pytanie w powietrze i miała nadzieję, że któreś z nich raczy jej odpowiedzieć.
— Cilion, Martwe Miasto. — odparł Will gdzieś za jej plecami. — Wiem, że jesteś pod wrażeniem, ale nie daj się zwieść. Zobaczysz, jak wygląda z bliska.
— Ale... nie rozumiem. Nie miałam pojęcia, że po drugiej stronie są miasta i to tak duże. — odparła, ignorując kilka innych cisnących jej się na usta pytań. — Ile osób tutaj mieszka?
— Zero. — powiedział i wyrównał z nią krok. Teraz szli obok siebie i prawie stykali się ramionami. — To dawna stolica Wilarumen, ale teraz jest zupełnie opuszczona.
Nie odpowiedziała, ale ogarnęło ją zdumienie, w jakiej propagandzie żyła do tej pory po drugiej stronie rzeki. Mimo bycia w ruchu oporu, nie miała pojęcia nawet o jednej trzeciej rzeczy, które działy się w jej kraju. Nikt nie informował ludzi o historii państwa, o jego topografii, a jeśli już ktoś cokolwiek wiedział, to z opowieści obywateli starszej daty, którzy byli kreowani przez rząd na mniej wiarygodnych. Żyła w tym państwie od siedemnastu lat, a nigdy nie przyszło jej do głowy, że stolica może nie być jedynym większym miastem, a tym bardziej, że tak okazałe budowle mogą znajdować się po drugiej stronie rzeki. Patrząc przed siebie odniosła wrażenie, jakby doznała nagłego olśnienia, jakby do do tej pory patrzyła na świat zamglonym wzrokiem, który teraz nagle się wyostrzył, lub przeszła pod wodną kurtyną zmywającą jakąś działającą wcześniej umysłową blokadę.
Im bardziej zbliżali się do miasta, tym bardziej zanikało złudzenie powodujące zachwyt jego wyglądem. Być może to z powodu tego, że niebo zachmurzyło się i budynki nie odbijały już w cudowny sposób promieni słonecznych, a może dlatego, że zaczęła patrzeć na nie w zupełnie inny sposób wiedząc, że jest całkowicie opuszczone. Cokolwiek z tego było prawdą, kiedy wreszcie wkroczyli do miasta, musiała przyznać, że jest niebywale brzydkie. Po betonowych ulicach walały się najróżniejszych rodzajów śmieci, stare meble, telewizory, minęli nawet jedną wannę. Betonowe klatki schodowe z wyrwanymi drzwiami ziały pustką skutecznie odradzając wszystkim przybyszom pomysł wejścia do wnętrza budynków. Wieżowce nadal imponowały swoją wysokością, ale oszklone okna nie mogły już być brane za nowoczesne, kiedy z bliska można było dostrzec, że w większości są potłuczone lub oblepione kurzem i pyłem. Za czasów swojej świetności miasto musiało być rzeczywiście wyjątkowe i przyciągające uwagę, ale teraz, gdy było zupełnie splądrowane i zniszczone przez upływ czasu, ciężko było znaleźć w nim cokolwiek, co zasługiwałoby chociażby na dłuższe przyjrzenie się. Najbardziej frustrujący był jednak fakt, że poza ich grupką przemierzającą dziarsko brudne ulice, wszystko naokoło było nieruchome, jakby wyjęto ten obszar spod działania podstawowych praw rządzących ludzkim światem. Żadnego ruchu powietrza, ani jednego zwierzęcia ani oznak ludzkiej obecności. Martwe Miasto w istocie było martwe.
Grupka, która szła przed nią nie była już milcząca. Tom i Andrew szeptali coś gorączkowo między sobą a Amy tłumaczyła coś swojej blondwłosej przyjaciółce ze stoickim spokojem w głosie. Mia doszła do wniosku, że chcą wypełnić jakoś ciszę panującą w ich otoczeniu, żeby poczuć się chociaż odrobinę raźniej. Sama wcale im się nie dziwiła. Sceneria, w której się znajdowała napawała ją niepokojem, który zaczynał się w jej umyśle, ale odbijał też w ściśniętym żołądku i gardle, które nagle stało się suche jak papier ścierny. Wielokrotnie próbowała uspokoić swoje pędzące szybciej niż pociąg myśli, ale za każdym razem kończyło się to nieuniknionym wykolejeniem z torów, więc w końcu poddała się wszystkim swoim obawom i czarnym scenariuszom. Było ich tak wiele, że nie była już nawet w stanie kontynuować obserwacji miasta, tylko szła przed siebie tępo wpatrując się w przestrzeń. Zwolniła kroku, a potem zupełnie przystanęła, pozwalając ciężkim oddechom spowodowanym paniką opuścić jej usta.
— Dobrze się czujesz? — spytał Will, który stanął obok niej i badawczym wzrokiem przyjrzał się jej twarzy. — Jesteś blada. — powiedział z niepokojem.
— Nic mi nie jest, zmęczyłam się. — odparła, ale głos jej zadrżał, bo zbyt mocno usiłowała uzyskać normalne brzmienie, żeby miało to szanse na powodzenie.
Chłopak zmarszczył brwi i obserwował ją przez chwilę, raz po raz rzucając ukradkowe spojrzenia do przodu, w stronę oddalających się towarzyszy.
— Nie ma czasu, chodź. — oznajmił i ujął ją pod ramię, a ona pozwoliła się prowadzić do przodu. Czuła się trochę raźniej mając kogoś u swojego boku, nawet, jeśli była to osoba na nią obrażona.
— Amy nie widziała, że się zatrzymałam? — spytała po jakimś czasie. Udało jej się unormować oddech, ale lęk nadal tlił się gdzieś na obrzeżach świadomości. — Nie chcę wysłuchiwać komentarzy o mojej fatalnej kondycji.
Na wargach chłopaka przez chwilę zatańczył uśmiech, co Mia uznała za dobrą oznakę.
— Nie, ale gdyby zauważyła, miałaby rację. Masz fatalną kondycję.
Dziewczyna posłała mu gniewne spojrzenie, gotowa na rozpoczęcie niezobowiązującego przekomarzania się, jednak była to tylko maska, którą chłopak przejrzał z zadziwiającą łatwością, zważając na krótki czas ich znajomosci. Być może była po prostu słaba w ukrywaniu prawdziwych emocji, a może od początku chciała podzielić się z kimś swoimi obawami. Zasłona obojętności utrzymywana od początku podróży wreszcie opadła.
— Widzę twój niepokój. — uświadomił ją chłopak. — To miejsce takie jest, nie da się czuć tutaj swobodnie...
— Nie chodzi tylko o to miejsce. — przerwała mu Mia, która jak już postanowiła podzielić się swoimi prawdziwymi myślami, zamierzała otworzyć się całkowicie. — Will, ja czuję, że stanie się coś złego. Moje przeczucia rzadko mnie zawodzą. Już raz tak było, czułam się identycznie, a potem dowiedziałam się o... Nieważne. — urwała, przełykając z trudem ślinę.
Chłopak uniósł brwi, ale nie zapytał, co miała na myśli. Zamiast tego spojrzał na nią z niepewną miną i oznajmił cicho:
— Nie mogę ci powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, bo idziemy w niebezpieczne miejsce. — urwał i przez chwilę zastanawiał się nad swoimi słowami. — Ale na pocieszenie, Amy, Tom i Ally byli tu już pewnie z kilkadziesiąt razy i wszystko z nimi w porządku.
Nieprzekonana Mia westchnęła z frustracją, bo kiedy patrzyła na Amy, mocno wątpiła, że wszystko jest z nią w porządku. Nie skomentowała, żeby nie uwidaczniać jeszcze bardziej swojej antypatii do Zarządczyni. Zamiast tego postanowiła bardziej zaangażować w konwersację wciąż odnoszącego się do niej z widoczną rezerwą Willa.
— Dlaczego zdecydowałeś się ze mną pojechać? — zapytała, a on odwrócił głowę w jej stronę.
— A poradziłabyś sobie bez moich cennych komentarzy i wyjaśnień? — odparł żartobliwym tonem, ale dziewczyna wiedziała, że kryje się za tym coś jeszcze.
— Nie, pytam poważnie. — powiedziała stanowczo. — Widzę, że jesteś na mnie obrażony, a mimo to pojechałeś ze mną i wciąż jesteś obok i mi pomagasz. Dlaczego?
Westchnął z rezygnacją i przez chwilę milczał, pozwalając jej myśleć, że już nie odpowie. Zanim jednak zdążyła ponowić pytanie, dobiegł ją jego głos, znacznie cichszy niż przedtem.
— Bo twoje wątpliwości i zachowanie sprawiają, że przypominasz mi mnie samego, chociaż ja nie miałem tyle odwagi, żeby wypowiadać je na głos. Nie chcę, żebyś sama przechodziła przez to, przez co ja musiałem.
— Ale przez co, Will? Co takiego dzieje się w tym więzieniu? — zapytała, zanim zdołała pomyśleć, a jej głos nosił oznaki lekkiej rozpaczy. — Czy ktoś wreszcie może mi odpowiedzieć?
Wyrwała rękę z jego uścisku, a on pozwolił jej na to. Kiedy znów na nią spojrzał, wydawał się o wiele bardziej zmęczony, niż jeszcze przed pięcioma minutami. Nie zdążył jednak udzielić jej żadnej odpowiedzi, bo przerwała im osoba, która znalazła się niepostrzeżenie obok nich.
— Myślałam, że już to przerabialiśmy, Grandwels. — stwierdziła lodowato Amy, jak zwykle nie wlewając w tę wypowiedź zbyt dużo emocji. — Znowu męczysz swoich przyjaciół pytaniami?
— Nie musiałabym, gdybyś ty mi odpowiedziała w pierwszej kolejności. — odrzekła wojowniczo. Nie zamierzała dać jej po sobie poznać, że jeszcze przed chwilą z niewiadomych powodów balansowała na skraju ataku paniki.
— Cóż, na szczęście nie będzie mi dane udzielić ci tych jakże interesujących wyjaśnień, bo teraz będziesz mogła zobaczyć wszystko na własne oczy. Jesteśmy na miejscu.
Mia uniosła wzrok, aby spojrzeć ponad jej ramieniem i zdumiała się, patrząc na budynek, a raczej jego marną imitację, która znajdowała się przed nimi. Wcześniej była tak pogrążona we własnych myślach i konwersacji, że nie miała szans dostrzec budowli, szczególnie, że nadal stała w sporej odległości od nich. Najbliżej było rozciągające się na duży obszar ziemii ogrodzenie z zardzewiałego metalu, które wyglądało na zbyt niskie, aby miało godnie pełnić swoją funkcję. Wystarczyłoby wziąć dłuższy rozbieg, aby przeskoczyć je i znaleźć się po drugiej stronie bez większego uszczerbku na zdrowiu. Dalej, za zasłoną utworzoną z tego metalowego płotu, widać było kawałek obszaru pokrytego płaskim, ubitym piachem, z którego wyrastała wysoka na kilkadziesiąt metrów bryła piaskowca. Z daleka mogło nie wyglądać to podejrzanie, ale gdy wytężyła wzrok, dostrzegła pokoje wyżłobione w skale niczym jaskinie, jednak zamknięte przez metalowe pręty krat. Cele, pomyślała, choć z tej odległości nie mogła dojrzeć, czy widzi tam jakichkolwiek więźniów. Więzienie tragicznie odstawało swoim wyglądem od reszty miasta. Wyglądało, jakby zostało wycięte z jakiegoś innego krajobrazu i wstawione tutaj zupełnie przypadkowo.
Amy oddaliła się o kilka kroków do przodu i odchrząknęła na tyle głośno, żeby wszyscy ją usłyszeli. Jako, że stali dość blisko siebie, ten sposób podziałał, a dość głośne jak na swoją specyfikę szepty między dwójką chłopaków zamilkły. Wszyscy patrzyli teraz prosto na nią.
— Plan jest bardzo prosty. — zaczęła, ściągając skonsternowany wzrok Mii na swoją nieprzeniknioną twarz. — Wchodzimy przez boczną bramę, rozdzielamy się dopiero przy celi Bertrama. Tam Andrew i Tom zostają na czatach, a my idziemy dalej.
Mia zmarszczyla brwi w niezrozumieniu, na czym cała ta misja ma polegać. Ignorowała już palące ją w język pytania, takie jak kim jest Bertram i dlaczego w ogóle mieliby się rozdzielać.
— Idziemy aż do końca korytarza, tam wchodzimy do pokoju Strażników dokładnie o dwunastej trzydzieści, bo wtedy następuje zmiana dyżurów. Tam bierzemy to, co nasze i wracamy dokładnie tą samą drogą. Żadnego zbaczania z trasy i pod żadnym pozorem nie wolno wam wchodzić w interakcje z więźniami. Wyraziłam się jasno?
Cała grupa w różnym tempie kiwnęła głowami, udzielając jej milczącej, ale dosadnej odpowiedzi. Tylko Mia przerwała panującą ciszę, sfrustrowana, że jest tak blisko miejsca rzekomo zawierającego odpowiedzi na wszystkie jej wątpliwości, a dalej rozumie z tego tak samo dużo, jak podczas pierwszego dnia, gdy tu przybyła.
— A nie mówiliście przypadkiem, że to miejsce wręcz roi się od Strażników? — zapytała wyzywającym tonem, krzyżując ręce na piersi. — Ten cały plan brzmi zadziwiająco łatwo, nie bierzesz pod uwagę możliwości przyłapania?
Amy usmiechęła się kpiąco, co ostatnio zdarzało jej się wyjątkowo często.
— Grandwels, to jest jedno z najbardziej strzeżonych miejsc w Wilarumen. Nie biorę pod uwagę scenariusza, w którym nikt nas nie zauważy. Jak myślisz, po co marnowałam kilka minut z mojego cennego czasu, żeby porozdawać wam broń?
Mia nie odpowiedziała jej, nieco zbita z tropu, ale nie opuściła wzroku, nie chcąc dać po sobie poznać, że nie spodziewała się takiej odpowiedzi.
Przez chwilę mierzyły się gniewnymi spojrzeniami, po czym Zarządczyni westchnęła zirytowana.
— Idziemy tam po to, żeby zabrać raporty Strażników na temat więźniów, których mają tu zesłać w tym tygodniu. Robimy to, żeby mieć możliwość opracowania strategii, aby ich odbić. Zrozumiałaś, czy powtórzyć kolejny raz?
— Jasne, zrozumiałam, dziękuję za powiedzenie mi absolutnego minimum informacji po ponad tygodniu dopraszania się o to. Jestem ci dozgonnie wdzięczna. — orzekła dziewczyna, wpychając w tą wypowiedz tak dużo ironii, jak tylko była w stanie.
Jej rozmówczyni jednak zdecydowała się zacząć ją całkowicie ignorować, bo nie wykrzesała z siebie nawet krótkiej odpowiedzi. Odwróciła się do reszty grupy i ruchem ręki pokazała im, że ruszają dalej. Mia nie miała innego wyjścia, niż podążyć w tym samym kierunku, mając obok siebie na powrót milczącego Willa.
***
Więzienne korytarze były dokładnie takie, jak większości ludzi się kojarzą - zimne, pogrążone w półmroku i lekko śmierdzące pleśnią. Nie budziły żadnych uczuć, poza dreszczem spowodowanym niską temperaturą. Było tak jednak tylko do momentu, aż opuścili boczną, słabo strzeżoną część, przez którą wprowadziła ich Amy. Gdy dotarli do wspomnianej wcześniej celi, przy której mieli się rozdzielić, Mia doznała szoku. Więzienne pokoje, oddzielone były od korytarza przez sięgającą kilku pięter w dół przerwę między nimi, a podłogą korytarza. Jeśli podeszłoby się wystarczająco blisko, można było zobaczyć inne poziomy wypełnionych celami pięter. Cele istotnie były niczym jamy wydrążone w skale, o nierównej powierzchni podłogi, ścian, czy sufitu. Zamiast drzwi wstawiono metalowe kraty, brakowało okien, a w środku nie było absolutnie nic, poza siedzącymi więźniami, w większości skulonymi gdzieś pod ścianami. Bertram, o którym wspominała wcześniej Zarządczyni wyglądał tak samo strasznie, jak cała reszta, z tym, że jemu jedynemu Mia miała szansę dłużej się przyjrzeć. Miał chudą twarz w bladoszarym odcieniu z zapadniętymi policzkami i głęboko osadzone oczy, które wyrażały tak bolesne cierpienie, że po kilku sekundach musiała odwrócić wzrok. Ubrany był jedynie w cienkie lniane spodnie i podartą koszulę, która do połowy pozbawiona guzików odsłaniała ramiona i klatkę piersiową poznaczoną jasnymi bliznami, ale także świeższymi śladami po ranach, zadrapaniach, czy siniakach. Gdy przechodzili obok jego celi, zmierzył ich pustym spojrzeniem i wykrzywił usta w czymś, co przypominało uśmiech. Była pewna, że musiał kojarzyć z widzenia chociaż kilka osób z obecnie przechodzącej szóstki.
Tom i Andrew zgodnie z planem w milczeniu oddzielili się od grupy i ukryli się w wąskiej wnęce na początku korytarza. Cała reszta parła do przodu, poruszając się tak bezszelestnie, że ona sama odnosiła wrażenie, jakby jej kroki odbijające się cichym echem na kamiennej posadzce brzmiały conajmniej jakby przechodziło tędy stado słoni. Gdzieś z dalszej odległości dochodziły też stłumione szmery.
Koniec korytarza zbliżał się dosyć szybko, co można było wnioskować po snopie światła widocznym przed nimi, który z każdym krokiem sukcesywnie się powiększał. Kiedy Grandwels była już prawie pewna gwarantowanego sukcesu i gotowa porzucić obawy o wpadnięciu na tabun Strażników, Amy gwałtownie się zatrzymała i z prędkością światła odwróciła się do nich kładąc palec na ustach. Chociaż do tej pory wszyscy zachowywali się niezwykle cicho, w tamtym momencie cisza stała się jeszcze bardziej dotkliwa. Szybko można było jednak domyślić się, co było powodem tej gwałtownej reakcji.
Kiedy Mia wytężyła słuch, dostrzegła, że dochodzące do jej uszu szmery tak na prawdę były rozmową rozbrzmiewającą w jednej z pobliskich cel. Nie mogła zrozumieć więcej, niż kilka wyrwanych z kontekstu słów ze względu na niską dynamikę konwersacji, ale jeden z uczestniczących w niej głosów wydał jej się znajomy. Tak znajomy, że mimo ostrzeżeń zrobiła kilka dużych kroków do przodu, czując niezwykle bolesne ukłucie w piersi. Pomimo półmroku, z obecnej odległości mogła już dostrzec całą odgrywającą się w celi scenę, a szanse na to, że ktoś zobaczy ją wciąż były niewielkie.
Na kamiennej podłodze, ukryty za jedną z żelaznych krat siedział oparty o podłogę mężczyzna, zakrywający twarz rękoma. Nad nim stał Strażnik, który trzymał pewien rodzaj broni zasilanej na prąd. Zatrzymał rękę w pozycji wskazującej, że przedmiot w jego ręku przed chwilą został użyty. Po chwili opuścił rękę, ukucnął i kiedy z sadystycznym uśmiechem oderwał ręce mężczyzny od jego twarzy, dziewczyna musiała zakryć dłonią usta, aby nie krzyknąć.
Julius Grandwels mimo bladej twarzy i widocznych cieni malujących się pod oczami, a także zmarszczek na czole, których nigdy wcześniej tam nie było, patrzył swojemu oprawcy prosto w twarz i nie wyglądał, jakby miał zamiar zmienić swoje twarde spojrzenie. Nie mając pojęcia, że jego córka stoi jakieś kilka metrów od niego, odezwał się do Strażnika chrapliwym głosem.
— Co myślisz, że tym uzyskasz? — zapytał, wskazując ręką na urządzenie w jego dłoni. — Ból nie sprawi, że ci odpowiem, a ty dobrze o tym wiesz. — orzekł, a głos miał obojętny, ton trochę lekceważący, co zupełnie nie pasowało do sytuacji, pasowało za to do tego, co Mia znała i z czym spotykała się przez całe dotychczasowe życie. Bo jej ojciec zawsze brzmiał właśnie w taki sposób.
Twarz jego rozmówcy zdawała się być nieprzenikniona, ale kiedy się odezwał, wydawał się płonąć gniewem.
— Co myślę? Myślałem, że zmądrzałeś, Grandwels, bo tak mi mówiono, ale widzę, że się myliłem. Masz ostatnią szansę, a wierz mi, że chociaż twój ból może nie sprawić, że odpowiesz, to patrzenie na ciebie cierpiącego daje mi satysfakcję. O wiele większą, niż powinno.
Ponownie wyciągnął przed siebie rękę ze spoczywającą w niej bronią i przytknął ją Juliusowi do szyi.
— Gdzie ona jest? Gdzie jest Elisa? — spytał dobitnie, w złości oddzielając słowa.
Mężczyzna wyprostował się na tyle, na ile był w stanie w swojej niekomfortowej pozycji. Choć wciąż uwięziony między strażnikiem a ścianą, roztaczał charakterystyczną dla siebie aurę wyższości, co było dość nietypowe, patrząc na to, w jakiej sytuacji obecnie się znajdował.
— Nie wiem, a nawet gdybym był w posiadaniu takiej wiedzy i tak bym się nią z tobą nie podzielił.
Strażnik nieznacznie wzruszył ramionami i przycisnął broń jeszcze mocniej do jego szyi. Mia na moment zapomniała, jak się oddycha i spróbowała zrobić jeszcze kilka kroków do przodu, ale poczuła, jak ktoś łapie ją za ramię. Kiedy odwróciła się ku tej osobie, spotkała się ze wzrokiem Amy. Jej oczy opuściła zwykła dla jej osoby obojętność, choć wciąż były czujne, malował się w nich teraz ledwo zauważalny strach.
— Szkoda. — obwieścił Strażnik, ściągając jej spojrzenie z powrotem na siebie. — Tyle poświęcasz dla kobiety, która nie ma do ciebie żadnego szacunku. Dla kobiety, której dziecko jest owocem zupełnie innego związku...
Julius w przypływie siły złapał swojego oprawcę za nadgarstek i przez chwilę siłował się z nim, próbując odciągnąć jego ręce od siebie.
— Ona jest moją córką. — oznajmił gniewnie, ale głos mial zdyszany i zmęczony. — Wychowywałem ją od siedemnastu lat, to chyba wystarczający dowód.
— Może dla ciebie tak. — odparł ignorancko, wygrywając tę małą walkę, żeby znów przyłożyć broń do jego szyi. — W takim razie zobaczymy, kto będzie za tobą tęsknić. Córka, która nawet nie jest twoja? Syn, który też jest przybrany? Czy może twoja żona, która cię zostawiła bez słowa?
— Nie masz pojęcia, o czym mówisz. — wycedził przez zęby Julius. Mia widziała go już w wielu wersjach, w obojętnej, zirytowanej, czasami w szczęśliwej. Ale nigdy jeszcze nie widziała u niego takiego gniewu, który zdawał się płonąć w jego środku i nastrajać go do wypowiadania tych słów. — Idź do diabła, Anton.
— Cóż, ty chyba dotrzesz do niego szybciej, niż ja.
To było ostatnie zdanie, które dziewczyna usłyszała z jego ust. Nie bawił się już w dalsze rozwijanie konwersacji, tylko uruchomił broń tkwiącą w swojej ręce i przez chwilę widać było tylko niebieskobiałe światło prądu, a więzień opadł na ścianę.
Mia wydała z siebie zduszony okrzyk, ściągając na siebie spojrzenie Strażnika. Potem wszystko działo się już bardzo szybko. Will złapał ją za ramię i pociągnął do tyłu a fakt, że dziewczyna ledwo stała na nogach ułatwił im obojgu nieuchronne spotkanie z kamienną posadzką. Przetoczyli się do tyłu i wpadli do jednej z wydrążonych w ścianie wnęk. Nie miała innej opcji, jak tylko obserwować sytuację z tamtego miejsca, bo chłopak przyciskał ją do ziemii, nie pozwalając jej się ruszyć. Zanim łzy całkowicie zasłoniły jej obraz, zauważyła skrzywioną w konwulsjach bólu twarz swojego ojca. Chociaż z powodu cierpienia nie miał siły się ruszać, to odwrócił głowę i ich spojrzenia spotkały się. Jego mina wyrażała głębokie niedowierzanie.
Widziała, że obok niego zaczyna zbierać się kałuża krwi. I kiedy była pewna, że zbliża się nieuchronny koniec dla nich wszystkich, dostrzegła, że szkarłatna ciecz skapująca na podłogę nie pochodzi od Juliusa, a od Strażnika, który mocno pobladły na twarzy, patrzył na swoje ramię, gdzie tkwiło wbite po nasadę ostrze. Broń, którą torturował więźnia wysunęła mu się z dłoni i roztrzaskała się z hukiem.
Przed celą widać było Amy, która utkwiła w pozie wskazującej, że to ona wykonała ten celny rzut nożem. Ona i Ally w mgnieniu oka dopadły do Grandwels i Willa wciąż leżących na podłodze. Chłopak szybko podniósł się do pozycji stojącej, a później we trójkę udało im się dźwignąć na nogi Mię.
Dawała im się prowadzić w bezgranicznym zaufaniu, bo nogi miała jak z waty a z oczu lały jej się łzy, spływając po całej twarzy, mocząc policzki i przyklejając do twarzy kosmyki włosów. Spojrzenie miała tak zamglone, że nie mogła już rozpoznać niczego, co znajdowało się dalej niż metr od niej, do tego dochodziły zawroty głowy i przeraźliwe dzwonienie w uszach. Poczuła, jak prowadzące ją osoby ciągną ją za ramiona, kiedy Zarządczyni wydała krótką komendę: „Biegnijcie!"
Wypadli na zewnątrz w porażającym tempie, potykając się o własne nogi. Andrew i Tom chyba do nich dołączyli, bo słyszała skrawki ze stłumionych zdań, które do siebie wykrzykiwali. Zmrużyła zmęczone oczy, gdy uderzyło w nich światło południowego słońca. Reszta grupy jednak nie odpuszczała. Parli przed siebie, teraz już w ciszy przerywanej tylko ciężkimi oddechami i ciągnęli ją ze sobą.
Jeżeli przemierzenie całego miasta zajęło im długo, to tego nie pamiętała. Jedynym, co zarejestrował jej zszokowany umysł były przemykające szybko przed oczami niewyraźne obrazy; zarysy wieżowców, ulic i twarzy towarzyszy. Zatrzymali się dopiero na granicy piaskowego pustkowia, które sąsiadowało z miastem ze znanym im już lasem. Tam została wciągnięta do wnętrza kamiennego domku, który wyglądał, jakby był opuszczony od wielu lat, a drzwi za nimi zostały zatrzaśnięte.
Przez chwilę stała zgięta w pół, łapczywie łykając hausty powietrza. W końcu odzyskała zdolność trzeźwego myślenia i powoli wyprostowała się nadal ciężko oddychając. Gdy rozejrzała się po pomieszczeniu, swoją drogą wyjątkowo starym i odrażającym, zorientowała się, że nie są tu sami. Przed nimi stała niska kobieta o włosach tak siwych, że aż wpadały w biel. Twarz miała pomarszczoną i poznaczoną plamami wynikającymi ze starości. Wyglądała, jakby nie zauważyła obecności całej piątki, skupiając spojrzenie swoich mętnych oczu tylko na Amelii.
— Cześć, Theresa. — wydukała główna zainteresowana, a ton jej głosu pierwszy raz nie brzmiał pewnie.
— Amy, co wyście najlepszego zrobili? — spytała z przerażeniem staruszka.
— To skomplikowane, wytłumaczę ci później. — odparła. — Ale na razie... Wydaje mi się, że ktoś może za nami iść.
— Dobrze, dobrze więc chodźcie na dół. — powiedziała pospiesznie i pokazała im schody prowadzące w ciemność. Piwnica, domyśliła się Mia ostatkiem swoich sił umysłowych.
Zeszli na dół gęsiego i znaleźli się w pomieszczeniu urządzonym jak podziemny schron. Być może faktycznie właśnie tym było, bo kilka materacy, zapasy jedzenia i różnych lekopodobnych mikstur właśnie na to wskazywały.
Drzwi za nimi zamknęły się i przez chwilę było słychać tylko próby unormowania oddechów dochodzące od każdego z szóstki, która znajdowała się w pokoju. Chociaż Grandwels odzyskała już jasność umysłu, ciało wciąż miała otępiałe. Kręciło jej się w głowie, kiedy oparła się o zimną ścianę i spojrzała na towarzyszy. Will, który najszybciej doszedł do siebie patrzył teraz przed siebie. Ramiona miał napięte i choć dostrzegała tylko jego plecy, dziewczyna mogłaby przysiąc, że widzi gniew wymalowany na jego twarzy.
— Wiedziałaś! — rzucił z irytacją oskarżenie w stronę Amy, która zamiast przerwać mu swoim wyniosłym tonem, odwróciła głowę w jego stronę i pozwoliła mu mówić dalej. — Musiałaś wiedzieć, że jej ojciec jest więźniem! Naraziłaś nas wszystkich w imię czego? Jakiegoś chorego przekonania, że każdy z nas musi w życiu cierpieć tracąc kogoś w tym więzieniu? Chciałaś pokazać Mii, że nie jest wyjątkiem?
Zarządczyni przetarła twarz dłonią. Wyglądała, jakby chciała zapaść się w sobie. Zupełnie nie przypominała samej siebie.
— Przysięgam, że nie wiedziałam. — powiedziała, a jej głos zatrząsł się w taki sposób, jakby miała się rozpłakać. Twarz nie zdradzała jednak żadnych oznak smutku, jedynie głębokie zmęczenie. — Wiem, że myślisz o mnie nisko po twojej pierwszej wyprawie tutaj, ale nie jestem potworem. To fakt, Grandwels irytowała mnie od samego początku, ale żadne negatywne uczucia nie zmusiłyby mnie, żebym z premedytatcją pokazała jej, jak torturują jej ojca!
— Z premedytacją, czy nie, to wciąż twoja wina! Nie zabiera się nikogo na Niedozwolone Tereny tak szybko i bez wcześniejszego przeszkolenia!
— Tak, wiem. Popełniłam błąd, ogromny błąd, ale nie mogę teraz cofnąć czasu. — oznajmiła cicho, brzmiąc niepewnie i krucho. — Mia, przepraszam cię, choć to słowo z trudem przechodzi mi przez usta. — dodała już prawie szeptem.
Dziewczyna jednak wcale jej nie słuchała. Nawet fakt, że pierwszy raz zwróciła się do niej po imieniu, a nie nazwisku nie sprawił, że na nią spojrzała. Wzrok miała utkwiony w kącie pomieszczenia, gdzie leżał wielki, zepsuty kawałek jakiegoś mięsnego dania. Nieprzyjemny zapach już dotarł do jej nozdrzy, a kiedy dostrzegła szczura, który traktował zepsutą potrawę niczym największy rarytas, ogarnęła ją fala mdłości.
Nieprzyjemne wspomnienia z ostatniej godziny zaczęły zalewać jej umysł. Widziała twarze więźniów siedzących za kratami, ich obdarte ubrania i ciała poznaczone ranami i bliznami.
Kolejna fala bolesnych skurczy w żołądku.
Przypomniała sobie Strażnika rozmawiającego z Juliusem. Determinację na jego twarzy, kiedy mówił, że szuka jej matki. Satysfakcję, którą czerpał, mówiąc słowa, których Mia tak bardzo nie rozumiała. „Córka, która nawet nie jest twoja"
Następna fala mdłości i uderzenie gorąca.
Najgorsze z tego wszystkiego było wspomnienie twarzy ojca wykrzywionej w bólu. Jego wzrok wypełniony przerażeniem, gdy ją dostrzegł. Co się z nim teraz działo? Strażnik został unieszkodliwiony przez Amy, ale przecież byli inni. Inni, którzy mogli skrzywdzić go jeszcze bardziej.
Wstrząsnęły nią tak okropne nudności, że zakryła dłonią usta i popędziła w górę schodów, próbując nie wdychać zapachu wydzielanego przez potrawkę dla szczura. Z ulgą stwierdziła, że drzwi nie są zamknięte na kłódkę i wypadła do przedpokoju. Przebiegła obok zdezorientowanej Theresy, która przystanęła przy drzwiach i za chwilę znalazła się w zabiedzonym ogrodzie porośniętym chwastami. Usłyszała, że ktoś podąża za nią i zanim zdążyła spojrzeć na tą osobę, przegrała walkę ze swoim żołądkiem i zgięła się w pół.
Chociaż jej ciałem zawładnęło kilka silnych odruchów wymiotnych, uratował ją fakt, że od poprzedniego dnia nic nie jadła. Stała więc jeszcze przez chwilę, czując, jak ktoś trzyma jej włosy i dopiero, gdy była pewna, że dolegliwości ustały wyprostowała się i zobaczyła Willa, który delikatnie odłożył jej włosy z powrotem na plecy i spojrzał na nią z troską. Za nim stała Amy. Również wyglądała na przejętą.
— Lepiej ci już? — spytał łagodnie chłopak, a Mia kiwnęła głową.
— Trochę tak, ale błagam, nie każcie mi już schodzić do tej piwnicy. — poprosiła, wzdrygając się na wspomnienie panującego tam smrodu, który zapoczątkował jej dolegliwości.
— Nie musimy. — zapewniła ją Zarządczyni. — Theresa sprawdziła teren, nikt za nami nie poszedł. Nie ma potrzeby, żebyśmy się tam chowali. Chcesz iść do salonu?
Chociaż cała aparycja zniszczonej chatki zbytnio jej do siebie nie przekonywała, było to o wiele lepsze niż tkwienie w śmierdzącej piwnicy. Kiwnęła więc głową i biorąc jeszcze jeden głęboki wdech świeżego powietrza, weszła do środka.
***
Theresa okazała się być dawną opiekunką Amy i szybko stało się jasne, że duch opiekuńczości wciąż w niej żyje. Po upewnieniu się, że nikt nie jest chory ani ranny, zaprosiła wszystkich do stołu i podała posiłek składający się głównie z chleba, tak samo, jak miało to miejsce w ich obozie.
Jako, że ustalili, iż dla bezpieczeństwa ruszą w drogę powrotną dopiero pod osłoną nocy, cała grupa zajmowała się gorączkowymi rozmowami mającymi miejsce w salonie i powolnym przeżuwaniem suchego chleba.
Mia była jedyną osobą, która nie miała ochoty na przebywanie w towarzystwie i chociaż obserwowana była czujnym wzrokiem wszystkich zebranych, po kilku godzinach przysłuchiwania się ich konwersacji zdołała wymknąć się ukradkiem i przysiąść na krótkich, kamiennych schodkach prowadzących do domku. Wpatrywała się w ciemne niebo i słabą pomarańczową łunę na horyzoncie, pamiątkę po niedawnym zachodzie słońca. Wieżowce Cilionu zdawały się zniknąć wraz z nadejściem zmroku, bo nie było wśród nich żadnego światła. Wiedziała jednak, że wciąż tam stoją, jeszcze bardziej posępne i martwe niż za dnia.
— Mogę się dosiąść? — usłyszała cichy głos za swoimi plecami. Nie musiała się odwracać, żeby wiedzieć, kto za nią stoi, bo nie było to żadnym zaskoczeniem.
— Jasne, siadaj, Will. — przesunęła się w bok i poklepała miejsce obok siebie.
Chwilę siedzieli w ciszy przerywanej tylko stłumionymi rozmowami pochodzącymi ze środka. Chłopak odezwał się jako pierwszy.
— Chciałem cię przeprosić. — oznajmił nieoczekiwanie.
— Przeprosić? — zdziwiła się dziewczyna. — Za co?
— Za moje zachowanie. Byłem dla ciebie oschły przez cały dzień, a nie zrobiłaś nic złego. Miałaś prawo wyrażać na głos swoje wątpliwości.
— No co ty, nie masz za co przepraszać. To ja rano zachowałam się niewłaściwie. Nie powinnam była na ciebie krzyczeć... — odparła szybko, ale chłopak przerwał jej uniesieniem dłoni.
— Mia, proszę, wysłuchaj mnie. — powiedział, a w jego głosie wybrzmiała desperacja. Kiwnęła więc głową i słuchała. — Pytałaś mnie wcześniej, dlaczego zgłosiłem się, żeby tu z tobą przyjechać. I odpowiedziałem ci, ale to była tylko w połowie prawda. Rzeczywiście, kiedy ja przybyłem do obozu, tak samo jak ty nie rozumiałem, co się tu dzieje. Ale nie chodziłem i nie wypytywałem wszystkich, starałem się tylko łączyć fakty. Było ciężko, bo miałem piętnaście lat i niewielki staż wśród Buntowników, ale w końcu wyciągnąłem odpowiedzi z jednej z koleżanek Amy. Wiedziałem już, że jest tu więzienie, wiedziałem też, że Strażnicy nie szczędzą tu więźniom cierpienia, a także, że kilka osób z obozu przyjeżdża tu co jakiś czas. A była to wiedza, która była mi bardzo potrzebna. Bo widzisz, nie wstąpiłem do ruchu oporu z byle powodu. Wcześniej od ponad roku należała do niego moja starsza siostra, która od samego początku namawiała mnie, żebym poszedł w jej ślady. Zawsze odmawiałem. Byłem tylko dzieckiem, które bało się konsekwencji i reakcji rodziców. Pewnego dnia moja siostra zniknęła. Moi rodzice nie chcieli mi powiedzieć, co się stało, ale ja wiedziałem, bo wiele razy mnie ostrzegała, że coś takiego może się zdarzyć. Mówiła, że ludzie tacy jak ona, aktywni działacze ruchu oporu są zsyłani na drugą stronę rzeki. Więc ja również do niego wstąpiłem. Może moim zamiarem od początku było zostać zesłanym, aby ją znaleźć, a może po prostu źle się ukrywałem. Nie wiem. W każdym razie, kiedy ludzie Amy mnie odbili, byłem pewien, że moja siostra również jest w obozie. Ale nie było jej. Przez długi czas zastanawiałem się, co w takim razie się z nią stało i gdy wreszcie usłyszałem o więzieniu, doznałem olśnienia. Starałem się jak mogłem, żeby jak najszybciej przejść trening bojowy i zostać zabranym na misję taką, jak ta dzisiejsza. W końcu mi się udało, ale kiedy tu dotarliśmy, czułem, że coś jest nie w porządku. Patrzyłem uważnie na twarz każdego więźnia, ale żadna z nich nie wydawała się znajoma. Później Amy zdobyła raport. Nazwisko mojej siostry było na liście. Ale nie liście nowo przybyłych więźniów, a osób zmarłych.
Urwał na chwilę i przełknął ślinę. Patrzył tępo przed siebie walcząc z łzami napływającymi do oczu. W końcu odwrócił się i spojrzał prosto w jej własne, również zaszklone.
— Rozumiesz już, czemu wszyscy unikamy tego więzienia? Prawie każdy z nas stracił tutaj bliską sobie osobę. Bo w ruchu oporu nigdy nie działa się w pojedynkę, a jeżeli już się do kogoś przywiążesz i ta osoba zostanie złapana, to ta historia zawsze kończy się właśnie tutaj, w tym więzieniu.
Mia położyła mu dłoń na ramieniu we współczującym geście. Mimo słabego oświetlenia pochodzącym ze środka chatki bardzo dobrze widziała rysy jego twarzy. Idealna linia szczęki była teraz widocznie zaciśnięta, a jego niebieskie oczy wpatrywały się w nią z wyczekiwaniem.
— Tak bardzo cię przepraszam — powiedziała słabo, ale szczerze, urywając kontakt wzrokowy. — Miałam rację, kiedy mówiłam, że rano zachowałam się niewłaściwie. To, że wspomniałam o waszych traumach z takim lekceważeniem... Nie powinnam była. Ja po prostu nie byłam w stanie tego wszystkiego zrozumieć. A teraz rozumiem aż za dobrze.
Chłopak posłał jej współczujący uśmiech. Ślady po łzach w jego oczach zdążyły już zniknąć.
— Więc twój ojciec też był w ruchu oporu? — spytał nieco spięty, ale rozluźnił się widząc brak gwałtownej reakcji z jej strony na rozpoczęcie tego tematu.
— Rzecz w tym, że nie. — odparła. Ton jej głosu był mieszanką smutku, niezrozumienia i czegoś jeszcze. Jakiejś emocji plasującej się gdzieś między gniewem a zmęczeniem. — Ojciec zawsze był zagorzałym zwolennikiem prezydenta. Zawsze kazał nam go wychwalać i żyć zgodnie z przepisami. Nawet zmusił mojego brata, żeby został Strażnikiem.
Zaśmiała się ze smutkiem i znów spojrzała przed siebie.
— Zastanawiam się tylko, co przeoczyłam. Co się stało, że Strażnicy szukają mojej matki. Do tego te słowa, że nie jestem córką mojego ojca... Nie wiem, Will, to ponad moje siły.
— Dobrze wiesz, że Strażnicy mówią różne rzeczy, żeby osiągnąć swój cel. To wcale nie musiała być prawda. — pocieszył ją.
— Ojciec wcale nie zaprzeczył. — odpowiedziała. — To znaczy, zaprzeczył, ale nie w taki sposób, jak powinien. A Strażnik powiedział dużo prawdziwych rzeczy. Chris rzeczywiście nie jest jego synem, pochodzi z pierwszego małżeństwa mojej mamy. Ale Julius wychował nas oboje, oboje traktował tak samo. Zawsze był raczej wyniosły, pewny siebie i oczywiście uwielbiał prezydenta. A przynajmniej tak myślałam. Ale był dla mnie dobrym ojcem.
Przez chwilę wyglądała na zagubioną we własnych myślach, ale potem odezwała się raz jeszcze, tym razem z lekką paniką w głosie. Kilka łez spłynęło jej po policzku.
— Will, myślisz, że to możliwe, że on.. że przeżył?
Chłopak spojrzał na nią z troską, jakiej jeszcze u niego nie widziała, nawet podczas jej wcześniejszego spadku samopoczucia w piwnicy.
— Dopóki nie stracisz nadziei, że tak jest, to będzie możliwe. — orzekł, a potem przysunął się do niej i przyciągnął ją do uścisku.
Objął ją mocno, jedną rękę kładąc na jej plecach. Oddała uścisk z taką samą intensywnością, kładąc głowę w zagłębieniu jego szyi. Aż do tej chwili nie miała pojęcia, jak bardzo spragniona była bliskości drugiej osoby. Nie wiedziała też, jak wyrazić wdzięczność do chłopaka za to, że mimo swojej przeszłości zdecydował się jej towarzyszyć. Nie miała pojęcia, co mogłaby powiedzieć, a było to wielkim zaskoczeniem, bo zawsze była mistrzynią w łączeniu wyrazów. Tym razem miała jednak nadzieję, że zrozumieją się bez słów i pozwoliła tej chwili trwać najdłużej, jak tylko była w stanie.
Kiedy Amy pojawiła się w drzwiach, żeby oznajmić im, że ruszają w drogę powrotną, w oczach Mii nie było już łez. Była za to ogromna nadzieja na przyszłość zasiana tam przez fakt posiadania wsparcia.
Zanim wstąpili do lasu, odwróciła się raz jeszcze i mogła przysiąc, że widzi światło dobiegające gdzieś z otchłani, jaką było Martwe Miasto.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro