Rozdział 4
Ten rozdział jest nienormalny, wybaczcie 😄
____________
Wiedziałam, że dmuchali w te bańki, żeby zamydlić mi oczy i sama postanowiłam skupić się na tej licytacji charytatywnej. Miałam do przemyślenia nie tylko ich zachowanie, ale też Emerald. Pewnie każda inna osoba odpuściłaby temat uważając, że po prostu robiła wszystko, żeby utrzymać się na powierzchni. Ale ten procent... cholera, nie wiem czemu nie dawało mi to spokoju.
Skupiłam się jednak na śniadaniu i ochroniarzach. Po nieudanej próbie sterroryzowania ich przeszli do lekkiej rozmowy na temat plotek z Camden's Arrows, które ostatnio słyszeli. Uwielbiałam wszelkie przecieki i chociaż sami uważali, że to nic wielkiego, też byli zapalonymi plotkarzami.
Queen jak zawsze zbył mnie, gdy podziękowałam za posiłek i pochwaliłam omlety. Za każdym razem miałam ochotę go ugryźć, kiedy umniejszał swojej kuchni. To, że gotował proste rzeczy nie znaczyło, że robił to źle.
Nie chciał jednak słuchać, a Tempest krzywił się na jego postawę.
– Kiedyś mi uwierzy – obiecałam Tempowi, kiedy wciskał na mnie swój sweter. – Ej, hej! Co ty robisz?
Fuknęłam, kiedy udało nam się przepchnąć moją głowę przez dekolt, bo przypadkowo zaplątał moją spinkę w materiał. Zarumieniona od ciepła i wielkich rąk mężczyzny na moich żebrach, popatrzyłam w jego spokojne oczy.
– Ubieram cię.
– Precyzyjniej, cukiereczku. Dlaczego w swoje ubrania?
Uch, przez to jak przesunął wzrokiem po mojej sylwetce mogłam dosłownie opuścić ciało. Sam miał na sobie grafitowy golf, który nieprzyzwoicie dobrze otulał jego szerokie barki i wąską talię.
– Masz bardzo ładne fatałaszki, ale już nigdy nie wypuszczę cię na zewnątrz w ubraniu cieńszym niż mój k... – kaszlnął, odwracając głowę. – Queen czeka.
Ostatnio każda rozmowa z nimi robiła mi papkę w mózgu.
– Pójdę się zapiąć – rzuciłam, zawiązując pasek płaszcza. Obróciłam się w stronę drzwi, żeby nie zauważył mojego rozbawienia na przekleństwo, którego nie zdążył połknąć.
O połykaniu nie będę myśleć nawet sekundę.
Nie miałam siedemnastu lat.
A przynajmniej nie zawsze.
Queen przyglądał nam się podejrzliwie i tylko pokręcił głową. Za grosz zaufania w jego spojrzeniu, nie rozumiałam go. Mój uśmiech, trochę mniejszy, utrzymywał mi się na ustach przez całą drogę ku Banff Ave. Mężczyźni rozmawiali cicho, ale pozwoliłam sobie dryfować na obrzeżach ich głosów.
Zmrożona zieleń i nieskończona biel śniegu rozkochiwały mnie w sobie ponownie. Udawałam, że nie zauważyłam znaczącego spojrzenia Queena, gdy musiał przytrzymać mnie na chodniku. Po prostu niefortunnie trafiłam na kawałek lodu w miejscu, w którym zaparkował. Bywa.
– Jaki mamy plan? – zapytałam, nie mogąc oderwać wzroku od ochroniarza.
Chodziło mi oczywiście o krajobraz za Queenem. Banff Avenue otwierało się na górę Cascade wyglądając spektakularnie. Mogło się zdarzyć też to, że moje oczy przemknęły przez małych rumieńcach z zimna, które pojawiały się ponad zarostem mężczyzny. Postawił kołnierz kurtki, jedną dłoń trzymał w kieszeni, a do tego pachniał słodką miętą z gumy do żucia.
W porządku, przyznawałam, oba widoki były nie do odparcia.
– Oprócz ubrania cię ciepło z butami do wspinaczki górskiej?
– Wspinaczki górskiej? – parsknęłam nieprzyzwoicie głośno. – Nie będę chodzić po górach, to nie dla mnie.
– Ale po chodniku.
Zerknęłam na moje czarne kozaki za kolano.
– Co ci w nich przeszkadza?
– Moja samokontrola.
– Queen...
– Chcielibyśmy nie wylądować z tobą na ostrym dyżurze ze złamaną nogą w pięćdziesięciu miejscach przez lód – przyszedł z pomocą przyjacielowi Tempest, usta wyginał mu łagodny uśmiech. Przystanął przy nas i gdyby nie chłód karoserii samochodu za moimi plecami, zapomniałabym, że właśnie trwała zima.
– Dobra już dobra, nie dokładajmy wam pracy – poddałam się, demonstracyjnie unosząc dłonie. – Kupię trochę zimowych ciuchów, grubszych od kciuka Tempesta. – Mężczyzna chrząknął, przeszywając mnie spojrzeniem. – A do tego coś świątecznego na licytację. I jakieś drobiazgi. Okej i te buty zimowe.
Temp przytaknął w pełni zadowolony i gestem pokazał, bym ruszyła w wybranym kierunku. Banff Avenue ciągnęło się przez całą nieskończoność, z obu stron miałam do wyboru szpaler sklepów oraz wszelkiej maści gastronomii. Moglibyśmy tutaj spędzić dwa dni i pewnie nie odwiedzilibyśmy każdego miejsca. Nawet jeśli przesadzałam, czułam się tycia w tym miejscu, a na obcasach byłam niewiele niższa od drzew, jakimi byli moi ochroniarze.
– I, Queen? – zapytałam słodkim głosem, ruszając na oślep.
– Taaak? – mruknął przeciągle jakby wcale nic nie chciał usłyszeć.
– Jeszcze chwila a pomyślę, że jesteś stópkarzem – powiedziałam przekornie, prychając na widok jego miny.
– Rozgryzła mnie cwaniara – rzucił z niedowierzaniem. Odrzuciłam głowę do tyłu śmiejąc się jak wariatka, dołączałam do rechotu Tempesta.
Ze łzami w oczach obróciłam głowę, żeby na nich spojrzeć i wpadłam na kogoś z całym impetem. Brakło mi tchu od poprzedniego śmiechu oraz uderzenia, nogi mi się rozjechały na chodniku, ale złapałam się kogoś z całej siły.
– Jak łazisz! – warknął na mnie mężczyzna w narciarskiej kurtce. Gwałtownie szarpnął mnie do pionu, aż zakręciło mi się w głowie.
– Łapy precz – warknął wściekle Tempest.
Obaj ochroniarze rzucili się w naszym kierunku, jednocześnie sprawdzali czy ze mną wszystko dobrze i czy mężczyzna nie miał broni.
– Odsuń się od niej – ostrzegł cicho Queen.
Pokręciłam głową w oszołomieniu na ich gwałtowną reakcję.
– Chłopcy, spokojnie. Przecież nie zrobi mi krzywdy.
– Chłopcy? – wydukał facet, cofając się o krok. Po cichu liczyłam, że Tempest nie miał przy sobie broni, którą teraz świecił w twarz biedakowi. – Wariatko, za tobą stoją dwa grizzly!
Mamrotał coś w oszołomieniu, obchodząc tak szybko, jak tylko pozwalała mu na to droga. Obróciłam się do nich i przyłapałam Queena na dotykaniu brody.
– Może faktycznie powinienem się ogolić.
– Mhm – mruknął ciężko Tempest. – Jak zaciągałeś się do wojska. Siedemnaście lat temu.
– Ja tam lubię wasze zarosty. Misiaczki. – Mrugnęłam do nich i ruszyłam spiesznie do upatrzonego wcześniej sklepu, jakby do niczego wcześniej nie doszło.
Boże, to jak obaj rzucili się na w moim kierunku...
Queen dogonił mnie szybko, delikatnie chwytając mój nadgarstek.
– Nic ci nie jest, Wendy? Mocno się z tobą zderzył.
Poczułam przedziwne szarpnięcie w piersi okraszone rozczuleniem.
– Naprawdę, Queen – zapewniłam, przyciskając dłoń do jego serca. – Cała i zdrowa, ale prawie straciłam godność na tym chodniku.
Chociaż próbowałam, nie było mu do śmiechu. Nagle obaj przypomnieli sobie, że byli moimi ochroniarzami, którzy musieli mieć oczy w każdym punkcie ciała. To ostatnie, czego sama pragnęłam. Kurwa, czułam wyrzuty sumienia i zastanawiałam się, jak upiec dwie pieczenie: pozbyć się negatywnych uczuć oraz rozchmurzyć ponuraki za moimi plecami.
Szli praktycznie do nich przyklejeni, a nie było to najwygodniejsze. Dobra, mogli mnie asekurować na odśnieżonym chodniku, ale nic więcej. Przyciągaliśmy spojrzenia ludzi, aż musiałam ukryć choć część twarzy w szaliku. Zatrzymałam się spiesznie przy witrynie przed sklepem ze sprzętem zimowym.
Przypomniałam sobie o szlaku gorącej czekolady Lake Louise. Zima bez niej nie miała żadnego sensu, a w Banff było co najmniej trzydzieści rekomendowanych miejsc do zajrzenia. Nie mogłam przecież przegapić takiej okazji, zwłaszcza że przez okno widziałam, jak apetycznie wyglądała.
Weszłam do środka Rich Dark pospiesznie, jakbym na głodzie czekoladowym była przez wszystkie wieki.
Dla moich cieni wzięłam dwie proste, z malinami dla Queena a cynamonem i pomarańczą dla Tempesta. Sama minimalnie oszalałam na widok wiśni w rumie z bitą śmietaną i posypką kardamonową.
No co, w końcu byłam na urlopie.
Kelnerka zachęcała, by wypić w lokalu, więc zaciągnęłam mężczyzn do kącika przy oknie. Patrzyli na mnie z błyszczącymi oczami, ale posłusznie usiedli na miejscach. Jak ulał pasowali do kraciastych foteli uszaków, do lampek na ścianach, które wzbogacały kolor ich oczu.
– Nie wolałabyś sobie zostawić to na później? – zapytał niepewnie Tempest.
– Och, później też pójdziemy! Muszę was jakoś nagrodzić za cały dzień na zakupach – wyszczerzyłam się, bo na Queena padł blady cień.
– Cały dzień?
– Przecież widzisz, jaka ta ulica jest długaśna!
Tempest przezornie milczał, wyłącznie na mnie patrząc. Po kilku chwilach rozluźnił się w fotelu, zupełnie jakby to był jego pomysł, żeby się tu zjawić. Kelnerka szybko podeszła z zamówieniem, bezbłędnie stawiając przed nami filiżanki. Dobrałam się do bitej śmietany, z jeszcze większym zadowoleniem patrząc na mężczyzn.
Wiedziałam, że pierwsze umoczenie ust było grzecznościowe.
A potem prawie wyżłopali wszystko na raz, oczy im płonęły. Czekolada równie dobrze mogła być beznadziejna – ani trochę mnie nie interesował smak, gdy obaj rozkoszowali się nią, jakby nigdy nic innego nie pili. Na tyle ich znałam, że dotąd nawet słowem o niej nie wspomnieli.
Zrozumiałam, kiedy napiłam się swojej.
– O mój Boże – wyjęczałam, a ich głowy prawie oderwały się od karku, tak szybko na mnie spojrzeli. – Przepraszam, ale ona jest przepyszna!
– Przepyszna, prawda – chrypnął Tempest.
Oblizałam usta lepkie od śmietany i czekolady i wystawiłam ku niemu łyżeczkę. Instynktownie. Odruchowo, chcąc się podzielić z kumplem czymś dobrym. Wiedziałam, że miałam przesrane, kiedy wysunął język, zlizując gęstą, gorącą...
Po urlopie pójdę do kościoła.
– Nie wiem, czy mógłbym wyobrazić sobie lepszy smak – przyznał leniwym głosem Queen, podkradając odrobinę czekolady dla siebie.
Boże, naprawdę pójdę, podaruj mi tylko trochę wstrzemięźliwości od nieprzyzwoitości. Odrobina wystarczy.
Pokiwałam ochroniarzom w zgodzie i, dla własnego bezpieczeństwa, rozparłam się w fotelu wziąwszy filiżankę w dłonie. Skupiłam się na niej, jakby mogła uratować mnie od kolejnej gafy. Czułam, że się poruszyli, ale żaden ku mnie nie sięgnął. Szkoda.
Pół godziny później – spokojna i rozgrzana – wyciągnęłam ich ponownie na ulicę. Szturmem przeszliśmy przez sklep z odzieżą zimową. Obaj połowicznie słuchali moich protestów, gdy dokładali jeszcze jedną parę ciepłych skarpet i trzy kolejne swetry. Słodkie były, więc nie sprzeczałam się za długo.
Wymieniliśmy uśmiechy z Queenem, gdy klęknął przy mnie, żeby pomóc moimi kozakami.
– No dalej, śmieszku, muszę je podotykać.
Krztusiłam się chichotem, kiedy ściągał prawego buta. Tempest kręcił na nas głową, podając mi czarne, ocieplane workery. Wiedziałam, że je kupię – nie dość, że wyglądały rewelacyjnie z tymi złotymi łańcuszkami, to jeszcze z taką podeszwą mogłabym przejść przez twarz Dumpforta na wieki wykopując go z naszego życia.
A do tego wybrał je Temp, jak mogłabym tego nie zrobić?
– Niech pani nie przynosi więcej! – zawołałam za kierowniczką sklepu, która ukrywała przed nami swój uśmiech. – Te są rewelacyjne, naprawdę.
– Jeszcze trapery.
– Temp – ostrzegłam.
– Chociaż zapłaciłbym, żeby zobaczyć, jak by się potoczyła ta sprzeczka, ma rację – wtrącił Queen, zabierając moje kozaki. – Zostań w tych, przetestujemy je od razu i zobaczymy, czy faktycznie się nadają. Będę tuż obok.
Kierowniczka wydała z siebie dźwięk jednoznacznie przypominający rozczulenie. Zrobiłam jak powiedzieli, nakłaniając ich na coś dla siebie. Chociaż wybrali wyłącznie rękawiczki, nie narzekałam.
Wszystko przez to, że wybrali takie, przez które wyglądali jak profesjonalni mordercy w filmach akcji, co było zbyt ciekawym widokiem. Pociągnęłam ich do kolejnego sklepu, a potem w jeszcze siedmiu, bo w każdym było coś unikatowego do kupienia: a to piękny, ręcznie szyty szal dla Emmy, słodki zestaw trzech misiów dla córki Emerald, malutkie reniferki z drewna, które będziemy mogli postawić pod choinką, a potem jeszcze pięć paczek ręcznie malowanych bombek, bo przecież same reniferki nie wystarczą.
Nie wspominając o tym, że chciałam choinkę w naszym domku i Queen poszedł ją zorganizować.
Chociaż miałam fajne sweterki świąteczne, chciałam na licytację coś jeszcze. Coś innego. Kiedy więc zobaczyłam butik o kilka kroków od Grizzly House Steaks, do którego mieliśmy iść na obiad, od razu się zatrzymałam.
Bo coś przyciągnęło moją uwagę.
– Wendy, zaraz wykupisz pół miasteczka – roześmiał się cicho Queen.
– Szczerze mówiąc... – zrobiłam minę, patrząc na Banff Ave. Kusiło.
– Nie, nie zrobisz tego.
– A jak wam zapłacę za dodatkową fuszkę tragarzowych? – Zatrzepotałam rzęsami bo, szczerze mówiąc, wszyscy byliśmy obładowani różnymi torbami.
I sami nie byli aż tak sprytni, jak chcieli. Kilkukrotnie widziałam, że kupowali coś po kryjomu.
– Jak tak dalej pójdzie to nie będziesz mieć z czego – chrząknął pod nosem Queen. Spojrzałam na niego w wyraźnym ostrzeżeniu. Miał czelność opromienić mnie uśmiechem. – Musisz w końcu coś zostawić na licytację.
– Palant – westchnęłam z czułością. – Dobrze, że będzie kogo licytować.
Obaj spojrzeli na mnie z podejrzliwością, ale oprócz maleńkiego uśmieszku nie puściłam pary z ust. Oni mieli swoje tajemnice, ja własne plany.
Dzięki Emmo, wypiję za ciebie kieliszek szampana.
🎀✨🎀
#twoforchristmasap
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro