Rozdział 12
Dyspozytorka kazała zostać mi na linii, ale nie chciałam ryzykować, że zobaczą telefon i zaczną strzelać. Ułożyłam go przy nieprzytomnym policjancie tak, żeby nie rzucał się w oczy. Serce głośno dudniło mi w piersi, ale nie zagłuszało toczącej się kłótni.
Złapałam za rękaw Queena. Mężczyzna bez słowa obejrzał się na mnie i ocenił, czy mieliśmy szansę wycofać się do domku.
– Kurwa – wymamrotał pod nosem.
– Coś wymyślimy – odszepnęłam, zerkając na szklano-drewnianą pułapkę.
Moglibyśmy się ukryć w garderobie, ale to nie problem podłożyć ogień, żeby nas wykurzyć. Nie mieliśmy szans, żeby odjechać, bo Emerald nie zdążyłaby wskoczyć do samochodu z Allie. A zostawienie Tempesta czy Mounties także nie wchodziło w grę. Sytuacja była patowa i liczyłam, że kawaleria nadjedzie szybciej, niż komuś stanie się krzywda.
– Chcemy tylko jej! – krzyknął Dums.
– Ty obślizgły chuju – warknęłam. Queen wyprostował się jeszcze bardziej, gdy były mąż, a wciąż kretyn, wskazał palcem w moim kierunku.
– Nikomu nie musi stać się krzywda – powiedział leniwym tonem jeden z nieznanych mężczyzn. Miał po wojskowemu ścięte włosy, ciemną kurtkę i wytatuowane pół twarzy. – Ale stanie się, jak suka nie przejdzie w nasze ręce. Mamy propozycję.
– I niby powinna nas skusić? – spytał od niechcenia Tempest. Miał broń, tak jak i policjant, ale także każdy ze zbirów, nawet najemca Dumsa.
Głowa tej grupy Gorgony rozłożyła demonstracyjnie dłonie.
– Pieniądze? Zawsze. – Machnął spluwą w stronę Emerald, która zadrżała na całym ciele, jeszcze mocniej przyciskając do siebie Allie. – Nasze główne źródło dochodu z Banff nie przestanie płacić, a pani Rapture odda nam sowitą dolę. Odpalimy wam kilka patyków, co nie, chłopcy? Cansey, nie łyknąłbyś dziesięciu kawałków dla tej swojej żonki?
Mountie spurpurowiał na twarzy, ale poza wzmocnieniem uścisku na broni, nie odezwał słowem. Czułam to samo co on – szczerze wątpiłam, żeby ta propozycja miała jakiekolwiek faktyczne przełożenie na rzeczywistość. Wystarczy, że się zgodzi, opuści broń a skończy z kulką między oczami.
Zrobiło mi się słabo i niedobrze. Poczucie zagrożenia od momentu rozwodu nie było dla mnie obce, w jakiś sposób przez Dumsa się do tego przyzwyczaiłam... Ale to? W taki sposób?
I jeszcze oni. Kompletnie odsłonięci.
Na czubku języka miałam sprzeciw, wyzwiska i błagania o litość. Byłam w stanie zmieścić je nawet z wdziękiem w jednym zdaniu, jeśli pomogą.
– Nie potrzebujemy tej baby z dzieckiem – burknął Dums, a mnie ciarki przeszły po plecach. – Wystarczy, że Rapture przejmie domki jako część ekspansji imperium, prawda?
– Jesteś pojebany – wykrztusiłam oszołomiona. – Wiele rzeczy bym zrozumiała i wybaczyła, ale to... Do cholery, Dums, bądź poważny! To nie przelewki ani twoja głupia zabawa!
Twarz Dumpforta wciąż była na swój sposób przystojna, jednak używki zrobiły swoje. Chyba nie golił się od kilku dni, a fryzjera raczej widział kilka miesięcy temu. Wyglądał na tak zaniedbanego, jak w życiu bym nie pomyślała, że mógłby – ponieważ wygląd zewnętrzny był dla niego istotny. Uważał, że był jego wizytówką.
Teraz ta mizerna wizytówka zaczerwieniła się ze złości.
– Zrobisz to, Wendy – warknął, robiąc krok w moją stronę. Tempest uniósł broń, ale nic więcej. Rozkład siły i pistoletów po ich stronie był przytłaczający. Dums roześmiał się chrapliwie. – Odwołaj swoje psy, a je nie uśpimy.
Queen przytrzymał mnie w miejscu, bo próbowałam się wyrwać, żeby udusić gołymi dłońmi tego zasranego leszcza.
– Dojdziemy do porozumienia – powiedziałam powoli. Skakałam spojrzeniem od Gorgony do Dumsa. – Ale nie będziemy robić tego tutaj.
Queen poruszył się razem ze mną, nacisnęłam na jego prawą łopatkę sygnalizując kierunek. Musieliśmy się dostać do Emerald i Allie bez wzbudzania większych podejrzeń. Skoro już miałam pewność, że mnie nie zastrzelą, musiałam im jakoś pomóc.
– Kombinujesz, lubię takie – odparł Gorgona uśmiechając się krzywo. W jego spojrzeniu nie widziałam jednak pożądania ani niczego podobnego. Kalkulował na chłodno, co było o wiele gorsze i podsycało moją panikę.
– Pamiętaj o naszych ustaleniach – syknął Dums, a facet spojrzał na niego z niesmakiem.
– Może będę pamiętał, może nie – odparłszy wzruszył ramionami. – Dobrze, że jesteś głupi i pytałeś w złych miejscach.
– Obrażaj mnie jak chcesz, ale jak Wendy nie zostanie zmuszona, nie będziemy mieć nawet w jednym procencie dostępu do całej fortuny. Zadbałyście o to z moją matką, nie? – splunął ze złością, robiąc krok.
Policjant oszacował ryzyko i przyjął je, chociaż wolałabym zagadywać ich wszystkich do białego rana. Rzucił się w kierunku Dumsa – nie wiedziałam, czy chciał wziąć go jako tarczę i przewagę, czy nie, ale natknął się na zbira Dumpforta. W grupce zawrzało, nawet główna Gorgona rozproszyła się bijatyką. Część z nich schowała pistolety, dzięki Bogu, świadomi co mogłoby się stać w takiej odległości.
Z Queenem w mgnieniu oka znaleźliśmy się przy Emerald i Allie. Kobieta trzęsła się na granicy łez, ale wzięła córkę na ręce. Nim mogliśmy cokolwiek powiedzieć z Queenem, Dums krzyknął:
– Nie pozwólcie jej uciec!
Na ułamek sekundy złapałam wzrok Tempesta. Znokautował przeciwnika pięścią, poprawiając kopniakiem w brzuch. Przed oczami zaświeciło mi ostrze noża i mój ochroniarz musiał się obrócić i zaklinować z gangsterem, żeby go zatrzymać.
Zbir Roku był najbliżej nas. Queen odepchnął mnie w stronę trzęsących się Turren, blokując mu dojście. Uśmiech Gorgony był przerażający – teraz dopiero widziałam tam podniecenie, cholerny sadysta cieszył się ze starcia z Queenem. Musiałam zacisnąć usta w wąską kreskę, żeby go nie rozproszyć. Bałam się, to fakt, ale wiedziałam też, że byle oprych nie pokona żadnego z nich.
Powtarzałam sobie to raz za razem, aż nabrałam z tego tyle pewności i siły, ile tylko mogłam. Ta sytuacja będzie mieć pomyślne rozwiązanie, duch świąt nie obsika nas z nieba.
Queen robił też świetny użytek z pałki teleskopowej, nie mogłam ukryć. Jego ruchy były pełne złości, ale nie tracił opanowania.
– Przepr...
– Nie teraz – powiedziałam do Emerald, rzucając jej przepraszające spojrzenie za niemiły ton. – Musimy...
– Idziesz z nami! – warknął jeden z dwóch typów, którzy oderwali się od bijatyki i ruszyli ku nam.
Zrobiłam więc bardzo grzeczną rzecz.
– Wesołych, kurwa, świąt – stęknęłam szybko, z całej siły spychając na nich drewnianego renifera Rhodesa.
Zaskoczony facet pośliznął się próbując uskoczyć i renifer porożem wbił się w jego nogę. Nie widziałam, czy do krwi – nie miało to dla mnie znaczenia w tym momencie.
Złapałam za łokieć Emerald.
– Ruchy! – zawołałam. – Szybko, szybko, szybko!
Wbiegłyśmy w las, pędząc prawie na złamanie karku.
– Nie zatrzymujcie się! – zaryczał za nami Tempest. Kurwa, jego głos spłoszył ptaszki z drzew, a Emerald krzyknęła.
– W porządku, nie oglądaj się! – zawołałam do niej, ciągnąc do przodu.
Zobaczenie odległości między napastnikiem mogło namieszać w głowie. Sama robiłam wszystko, żeby tylko przypomnieć sobie, co mówili mi obaj. Uciekaj, jeśli masz możliwość, nie zastanawiaj się co jest za tobą, cały czas biegnij w stronę bezpieczeństwa.
– Musimy... się... ukryć – wysapałam ciężko. Emerald miała gorzej, Allie była jak spetryfikowana w jej ramionach, ale trzymała się dobrze, bo była przyzwyczajona do górzystego, zaśnieżonego terenu.
– Fairmont – stęknęła, gdy noga jej uciekła ze śniegu. Przytrzymałam ją za łokieć, nie puszczając przez kolejne kilka susów. – Najbliżej. Tą. Drogą.
Prawie rozpłakałam się na widok tego kolosa. Faktycznie byłam pańcią z miasta, która aktualnie najskuteczniejsze kardio miała na swoich ochroniarzach, cholera.
Zanim pozbyłam się płuc na wieki wieków, wytoczyłyśmy się na otwarty podjazd hotelu. Widać było, że ominęła nas godzina szczytu – goście pewnie wciąż zwiedzali okolice Banff albo szusowali na stokach. Przyciągnęłyśmy jednak uwagę kilku osób, włącznie z pracownikiem hotelu.
I kimś, kto leniwie palił papierosa, opartym o maskę terenowego Hummera. Szlag, kogoś, kto biegł w naszą stronę i nie wyglądał jak gość.
– Do środka! – jęknęłam.
Emerald miała taki plan od samego początku, Chrystuskowi nowonarodzonemu dzięki.
Zdezorientowany gość otworzył przed nami najbliższe drzwi. Goniący nas mężczyzna z całej siły odepchnął na bok stojącego w progu faceta i ruszył do przodu jak taran. Wow, subtelnością to ty nie grzeszysz.
Ja też nie musiałam.
Biegłyśmy w stronę wystawnego lobby i złapałam pierwszą rzecz, którą miałam pod ręką. Waza z kwiatami była dość ciężka, ale strasznie łatwo rozbijało się ją na głowie tego gościa.
– Odkupie! – krzyknęłam do nikogo konkretnego, pędząc za Emerald, która popatrzyła na mnie z rozdziawioną buzią. – Co za cholerny Hallmark.
Prawie potknęłam się na wielkim, kolorowym dywanie, gdy zobaczyliśmy więcej ludzi. Przystanęłyśmy przy jednym z kilku stanowisk recepcyjnych, wywołując jeszcze większą sensację niż wcześniej.
Cała klatka piersiowa paliła mnie niemiłosiernie, ale miałam siłę, żeby roześmiać się na słowa:
– Panie... do zameldowania? – zapytała zdezorientowana recepcjonistka, poprawiając bluzkę.
Emerald posadziła na kontuarze Allie i zaczęła się jej przyglądać, odsuwając włoski z buzi dziecka, całując jej policzki. Z ciążącym na żołądku głazem zwróciłam się do pracownicy i ochroniarza, który wyrósł za nią. Kolejny zjawił się o dwa kroki od nas, ale ruszył w stronę grupki gapiów, która obległa nieprzytomnego faceta.
– Proszę zadzwonić po policję, powiedzcie że Wendy Rapture i Emerald Turren z córką są bezpieczne.
– Przepraszam – rozpłakała się Emerald. Allie mocno obejmowała ją za szyję. Kobieta patrzyła na mnie, jakby chwilę wcześniej własnoręcznie próbowała mnie zabić. – To wszystko moja wina...
– Nie twoja – zapewniłam, kładąc dłoń na jej ramieniu. – Wina tych, którzy cię szantażowali... chyba że brałaś czynny udział w wyłud...
– Nie! – przerwała mi zduszonym okrzykiem. – Przysięgam, Wendy, nie chciałam czegoś podobnego...
– Hej, przepraszam, wyszedł ze mnie buc, a to rola mojego eksa – szepnęłam, gładząc jej plecy. Zdezorientowana recepcjonistka podała nam pudełko chusteczek, dwa koce i po butelce wody.
Zauważyłam, że ochroniarz kończył z kimś rozmawiać przez telefon, a drugi szeptem przekazywał informacje kobiecie w garsonce. Po jej dumnej, opanowanej pozie domyśliłam się, że była kierowniczką – dosłownie takie same miny obserwowałam u osób pracujących w Rapture, gdy coś się sypało.
– Zaraz zrobię wam herbatę – powiedziała cicho recepcjonistka, oddalając się na zaplecze.
Nie zdążyłam podziękować ani przytaknąć, owinęłam się tylko kocem a kierowniczka już do nas podeszła. Uścisnęłam jej wyciągniętą dłoń i szturchnęłam Emerald, by szła za nami. Kobieta kamiennym korytarzem poprowadziła nas do małego, przytulnego gabinetu.
– Usiądźcie, proszę – głos miała sztywny, ale całkiem miły. – Nazywam się Pamela Johnson.
– Wendy Rapture – przedstawiłam się. – Dziękujemy za ratunek.
Machnęła ręką, patrząc na Emerald kątem oka.
– Niewiele zrobiliśmy poza otworzonymi drzwiami, pani za to ma parę w rękach.
– Żyje? – zapytałam ze skrzywioną twarzą.
– Tak, ale na pewno sprezentowała mu pani wstrząśnienie mózgu – odparła rzeczowo. Skrzywiłam się mimowolnie, bo jednak to był człowiek, co prawda trochę beznadziejny, ale na to nie mogłam nic poradzić. – Czy powinniśmy się spodziewać jeszcze jakiegoś niebezpieczeństwa?
Zależy co robią moi ochroniarze.
Boże, nie myśl o nich...
– Nie, w sumie wątpię, żeby chcieli przyciągnąć do siebie aż taką uwagę, nie wiem co w głowie miał tamten facet... – westchnęłam ciężko.
Pokiwała głową w zrozumieniu, jakby to był chleb powszedni.
– Teraz to może niewiele mu tam zostać. Emerald, czy potrzebujecie czegoś z Allie? – zapytała łagodnie kierowniczka, dosiadając się obok nich na kanapie.
– Dzięki, Pam. Wszystko w porządku, mała jest wstrząśnięta – odparła z trudem.
– Ty też – wytknęła, patrząc na nią. – Co się stało?
W oczach Emerald zalśniły nowe łzy. Położyła policzek na główce córki i westchnęła z głębi piersi.
– To wszystko moja wina, ale tak się bałam. Zagrozili, że ją zabiorą i sprzedadzą, jeśli nie będę współpracować – wyznała. Razem z Pamelą skrzywiłyśmy się. – Chciałam, żeby miała miłe, normalne życie nawet bez ojca, a wciągnęłam ją w środek życia dłużniczki gangu. Boże, tak bardzo przepraszam...
Ponownie się rozpłakała, a Pamela westchnęła przeciągle. Widziałam po jej minie, że nie wiedziała co zrobić z kobietą. Tak naprawdę żadna z nas nie mogła pomóc – nie miałyśmy do tego odpowiednich kwalifikacji. Pam złapała mój wzrok i skinęłam w stronę drzwi. Powoli wyszłyśmy na korytarz, cicho zamykając za nami drzwi.
Kierowniczka miała już się odzywać, ale usłyszałyśmy dźwięk syren. Przeszłyśmy więc na przód hotelu.
– WENDY.
Ryk Tempesta wywołał u mnie najszerszy pod całym kosmosem uśmiech.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro