Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

...

Jutro przyszło niestety szybciej niż przyjaciele się spodziewali, ponieważ około godziny czwartej trzydzieści, pani Eleonora ponownie odprawiła swój rytuał budzenia wszystkich żywych istot w promieniu najbliższego kilometra. Użyła do tego manierki, w którą znów uderzała stalową łyżką.

– Czy pani pozwoli nam się kiedyś wyspać? – zapytał Albert, wynurzając głowę ze swojego namiotu.

– Słońce już prawie wstało, a przed nami nowy dzień! – ogłosiła wesoło nauczycielka i kontynuowała swój rytuał jeszcze przez chwilę, by dobudzić nastolatki z namiotu obok.

Dziewczęta jęcząc coś pod nosem, wyczołgiwały się ze swojego namiotu, żeby wychowawczyni przestała jak najszybciej wydawać tak uciążliwe dla ucha dźwięki.

– Jeszcze chwila, proszę – marudziła Teresa.

– Nic z tego. Skały niedługo się nagrzeją i nie damy rady przejść przez labirynt – powiedziała stanowczo i podała wychowankom po kanapce zrobionej z suchara i dżemu. – Zostało nam już niewiele drogi, ale najpierw musimy się stąd wydostać.

– Kiedy dotrzemy na miejsce? – zapytała Anastazja, po czym wzięła dużego kęsa kruszącej się kanapki.

– Mam nadzieję, że zdążymy przed zmrokiem. Nie mamy już nic do jedzenia – poinformowała i wbiła wzrok w ziemię. – No już, ruszać się, zbieramy namioty i idziemy!

Przyjaciele odświeżyli się w jeziorze, spakowali swoje rzeczy i po kilkunastu minutach od wstania, byli już gotowi do wyruszenia w dalszą podróż. Przed nimi rozciągał się jedynie skalisty labirynt, z którego nie sposób było znaleźć wyjście. Po około godzinie wędrówki zatrzymali się, gdyż bezlitosne słońce, zaczynało powoli ogrzewać skały, które parzyły ich ramiona i nogi, kiedy tylko próbowali przeciskać się pomiędzy nimi. Nie wiedzieli nawet czy podążają w dobrą stronę. Nie mieli żadnej mapy ani wskazówek, a pani Eleonora nie pamiętała już drogi, którą kiedyś podążała. Wszystkie skały wyglądały tak samo; wielkie, szaro–czarne kamienie, gdzieniegdzie zakończone ostrą krawędzią, o którą najprościej było się skaleczyć.

– Nie mam już siły, gorąco mi – narzekała Teresa, opierając się o jedną skałę.

– Ta droga jest bez sensu, my nawet nie wiemy, gdzie idziemy – marudził Albert.

– Proponujesz coś innego? – zapytała wychowawczyni, wycierając pot z czoła kawałkiem materiału.

– Myślę, że lepiej byłoby, gdybym wspiął się po tych skałach i próbował przeskakiwać z jednej na drugą. Wiedzielibyśmy w którą stronę mamy iść, bo miałbym lepszy widok i mógłbym nas pokierować – ogłosił swój pomysł.

– Ekstra, tylko, że my nie damy rady przejąć twojego ekwipunku – zaznaczyła Teresa i usiadła na gołej ziemi, wydając przy tym dziwny dźwięk, przypominający ziewnięcie.

Pani Borgacz popatrzyła na Alberta, a później na Teresę. Westchnęła ciężko i już chciała coś powiedzieć, ale przerwała jej wychowanka.

– Może wcale nie musimy – powiedziała Anastazja i oparła brodę na dłoni, a ciało o jedną ze skał.

– Co masz na myśli? – spytał Albert, który stracił już niemal całą nadzieję, na wykorzystanie planu, będącego iście genialnym w jego głowie.

– Możemy zostawić część ekwipunku tutaj i rozdzielić go na nowo, a miejsce jakoś oznaczyć, żeby znaleźć je, kiedy będziemy wracać. Mógłbyś np. zaczepić gdzieś na górze kawałek naszego ubrania – zaproponowała.

– Możemy zostawić tu namioty, bo i tak nie będą nam na razie potrzebne – zgodziła się pani Eleonora.

– Świetnie! – wykrzyczał Albert i zrzucił z siebie ciężki bagaż. – Od razu lepiej.

Chłopak przeciągnął się kilka razy, wykonał kilka skłonów i wypstrykał kości w dłoni, wytwarzając nieprzyjemny dźwięk, na co Anastazja jęknęła oburzona.

– Przepraszam, zapomniałem, że tego nie lubisz – skulił się Albert, a Anastazja pokręciła głową i wypuściła powietrze z płuc.

Albert zostawił na swoich plecach jedynie plecak, który nie utrudniał mu w żaden sposób swobodnego przemieszczania się po skałach. Znalazł miejsce, w którym wielkie kamienie ustawione są naprzeciw siebie w odpowiedniej dla niego odległości i opierając się o dwie ściany, wspiął się bez najmniejszego widocznego wysiłku na samą górę.

– Widzisz tam coś? – spytała pełna nadziei Anastazja.

– Niewiele, muszę wejść trochę wyżej, bo skały przed nami są zdecydowanie większe i wyższe niż te tutaj. Zasłaniają mi widok! – krzyknął chłopak, przeskakując na następny głaz.

– Ostrożnie – krzyknęła pani Eleonora i złapała się za klatkę piersiową.

Anastazja, Teresa i pani Eleonora manewrowały między skałami, podążając za wskazówkami Alberta. Im głębiej wchodzili w labirynt, tym przejścia robiły się węższe i ciaśniejsze. Czasami, żeby przecisnąć się między skałami kobiety musiały zdjąć swoje bagaże i wspiąć się na pół metra, a niekiedy schylić się, by nie uderzyć o nic głową.

– Widzisz coś więcej?! – wykrzyczała Teresa.

– Dasz radę się wspiąć?! Te skały są bardzo wysokie – dopytywała z troską Anastazja, próbująca dostrzec z jakim wyzwaniem musi zmierzyć się Albert.

– Tak, spokojnie. Tylko muszę chwilę odpocząć! – odpowiedział głośno. – Za chwilę do was zejdę.

Słońce było już na tyle wysoko, że pokonywanie dalszych części labiryntu stało się istna męczarnią. Dodatkowo całą czwórkę dopadł głód oraz okropne zmęczenie, przyprawiające o mdłości i ból głowy.

– Dobrze, zejdź do nas. Zrobimy mały postój – zaproponowała pani Eleonora i zaczęła zdejmować swój plecak.

Albert zniknął na chwilę, by wychylić głowę ponad skały, które zasłaniały mu horyzont. Wrócił jednak bardzo szybko i natychmiast zeskoczył ze skał, jakby zyskał całkiem nową energię.

– Nie możemy tu zostać, musimy jak najszybciej wyjść z tego labiryntu – wydusił z siebie na jednym wdechu i ciężko mu było złapać kolejny. Chłopak był widocznie zdenerwowany.

– Co się stało? Co zobaczyłeś?! – zapytała pani Eleonora,ale chłopakowi ciężko było złapać oddech, by wypowiedzieć następne zdanie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro