Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

6. Zaginiony

- W takim razie od kiedy chcesz zacząć?

Jason Carter nie bawił się w podchody, kiedy tylko Lewis zjawił się u niego w biurze i wydusił z siebie informację o tym, po co przyszedł. Uśmiechnął się szeroko, ukazując przy tym niemal całe swoje uzębienie, następnie podniósł z za biurka, podszedł do szafy i wyciągnął z niej kilka koszul w piaskowym kolorze, zerkając przy tym oceniająco na dawnego przyjaciela, jakby próbował oszacować który rozmiar będzie dla niego odpowiedni. W końcu wybrał dwie z nich i bez zbędnych wstępów położył je przed nim na blacie, dokładając wyciągniętą z szuflady biurka odznakę. Lewis cieszył się, że chociaż raz nie musi niczego tłumaczyć, bo, prawdę mówiąc, ciężko byłoby wyjaśnić, dlaczego zdecydował się akurat tego dnia i dlaczego w ogóle się zdecydował. Nawet teraz, kiedy ściskał już w dłoni służbowy uniform, a wypolerowana odznaka śmiała się z niego, trudno mu było powiedzieć, żeby faktycznie "chciał" zacząć. Jakiegokolwiek dnia. Ale wiedział jednocześnie, że jeśli nie zmusi się do jakiejś codziennej aktywności, jak wychodzenie do pracy chociażby, w końcu oszaleje do reszty i strzeli w łeb sobie, albo komuś. To pierwsze było bardziej prawdopodobne, bo śmierć za życia nigdy nie powinna iść w parze z prawem do posiadania broni i glockiem w szufladzie nocnej szafki. 

- Nie wiem. Od teraz? - uświadomił sobie, że od dłuższej chwili po prostu stoi, wpatrując się w trzymane przedmioty, pod wyczekującym spojrzeniem Jasona. Chyba odpowiedział dobrze, bo szeryf uśmiechnął się jeszcze szerzej, tak szeroko, że Lewis zaczął się zastanawiać, czy głowa zaraz nie pęknie mu na pół i skinął głową, wyciągając rękę, żeby poklepać go po ramieniu.

- Idealnie - powiedział, a jego twarz na szczęście nadal trzymała się kupy. - W takim razie przebierz się, a później pokażę ci twoje biurko i wszystkich ci...

Przerwało mu ciche pukanie do drzwi, na co przewrócił oczami w zabawny sposób i otworzył je z takim impetem, że stojąca za nimi kobieta zmuszona była cofnąć się o krok. Nie wydawała się zaskoczona, musiała dość dobrze znać swojego szefa i jego zwyczaje. Poprawiła tylko bordową bluzkę [Lex miał się niebawem przekonać, że ciągłe, nerwowe poprawianie garderoby w obecności mężczyzn było jej cechą rozpoznawczą] i wsunęła się do pomieszczenia, zerkając z zaciekawieniem na wszystko co detektyw trzymał w dłoniach. 

- Jason, przyszedł stary McKay - Lewis był niemal pewien, że to tylko pretekst, żeby sprawdzić co dzieje się w gabinecie, bo dalece bardziej interesowała ją jego obecność niż informacja, którą miała do przekazania. - Twierdzi, że dzieciak Warrenów ukradł mu konia. 

- Jestem zajęty, Jane. Nie możesz wysłać go do kogoś innego?

- Prosił o ciebie.

Pewnie nie prosił i Jason zdawał sobie sprawę z tego tak samo dobrze jak Lex.

- Jane, to jest...

- Lennox Lewis - dokończyła za niego kobieta i uśmiechnęła się promiennie, wyciągając drobną, zadbaną dłoń w stronę Lex'a. Biedna, niczego nieświadoma kobieta. Nawet odrobinę jej współczuł, ale nie na tyle, żeby powiedzieć jej, że równie dobrze może przestać wdzięczyć się do niego w tak kokieteryjny sposób, jeszcze nie teraz w każdym razie. - Bardzo miło mi pana poznać. Jestem Jane Ward. 

- Jasne... - Jason pokręcił głową z rozbawieniem, ale nie skomentował tego w żaden inny sposób. - W takim razie, Jane cię oprowadzi, jeśli oczywiście nie ma nic przeciwko, a ja pójdę do McKay'a i dowiem się o co chodzi.

Kobieta nie wyglądała, jakby miała zacząć protestować, więc szeryf usunął się z gabinetu, zostawiając ich oboje z niezręczną ciszą. 

***

Jane okazała się wcale nie najgorszym towarzystwem. Zaparzyła mu kubek kawy, dbając przy tym, żeby zapamiętać jaką Lex najbardziej lubi i oprowadziła go po posterunku, mimo jego protestów i zapewnień, że zna to miejsce jeszcze z czasów, kiedy pracował tu jego ojciec. Uparła się jednak, twierdząc przy tym, że budynek przeszedł modernizację, które to stwierdzenie Lennox początkowo uznał za żart, zmienił zdanie dopiero widząc przepełnioną dumą twarz kobiety. Nie chcąc robić sobie wrogów już na początku, przeszedł za nią przez kilka pomieszczeń, pozwalając jej pełnić rolę przewodnika, jakby faktycznie przewodnik po tak małym posterunku był potrzebny. Później przedstawiła mu dwójkę policjantów, którzy pracowali razem z Jasonem [prawdę mówiąc, znał ich obu, bo Albert Webb był tu jeszcze za czasów jego ojca, a Danny Thomson chodził do tej samej szkoły co Lex, tylko dwie klasy niżej] i pokazała mu biurko, które od tego momentu miało należeć do niego. W porównaniu z dziewiątym posterunkiem NYPD, gdzie Lex pracował wcześniej, to miejsce było żałośnie małe i sprawiało wręcz komiczne wrażenie, ale Jane opowiadała o nim z takim zapałem, że nie chciał sprawiać jej przykrości. 

- Gdybyś czegoś potrzebował - zaszczebiotała, kiedy nic więcej nie było już do przekazania, zwracając się do niego na "ty", co sama zaproponowała w trakcie tej krótkiej wycieczki - zawsze możesz do mnie przyjść. Pomogę ci z wielką przyjemnością.

Lex podejrzewał, że owa przyjemność byłaby mniejsza, gdyby Jane zdawała sobie sprawę z jego orientacji, ale i tak skinął głową na znak, że rozumie. 

- Ona tak zawsze, nie przejmuj się - Danny podsunął mu karton wypełniony pączkami, tak stereotypowy, że aż zabawny, kiedy kobieta opuściła pomieszczenie, kręcąc przy tym biodrami jak modelka na wybiegu. - Jeśli nie jesteś zainteresowany, powiedz jej to jasno i wyraźnie, inaczej sobie nie odpuści.

Znów skinął głową i przeszło mu przez myśl, że jeśli zamierza tu pracować, z tymi ludźmi, powinien częściej otwierać usta. Ale nadal nie oswoił się z myślą, że tu jest, że podjął pracę i dostał własne biurko, więc odsunął to na później. Zamiast tego usiadł na swoim miejscu, rozglądając się po starych kątach.

Tylko szeryf mógł sobie pozwolić na własny gabinet, reszta policjantów siedziała w jednym pomieszczeniu, które było jednocześnie biurem, salą narad i stołówką, chyba że ktoś chciał jeść w przeraźliwie wąskiej kuchni, która z nim sąsiadowała. O tym ile policja miała tu pracy świadczył wyraźnie telewizor, zawieszony na jednej ze ścian, ale to nawet dobrze się składało. Miła odmiana po Nowym Jorku, gdzie niemal codziennie dochodziło do strzelanin, zaginięć albo morderstw. Podejrzewał, że najgorsze co może go tu spotkać, to wystawienie mandatu za zbyt szybką jazdę albo wizyta u sąsiada, który podtruwa komuś uprawy. Zapowiadało się banalnie, ale tego właśnie było mu potrzeba.

- Trzeba sprawdzić tego konia - a jednak, zanim zdążył porządnie się rozsiąść i upić choćby łyk kawy, do pomieszczenia wpadł Jason, nie wyglądając na szczególnie zachwyconego. - McKay twierdzi, że dzieciak zabrał go wczoraj popołudniu na przejażdżkę i już z nim nie wrócił. Lex, podjedziesz ze mną do Warrenów?

Szczerze wątpił, żeby Carter potrzebował towarzystwa, ale chyba chciał go czymś zająć i w coś zaangażować, dlatego nie zaprotestował.

- Tylko się przebiorę - oznajmił, podnosząc się z miejsca i chwytając w dłonie pierwszą z koszul.

***

- Znam tego dzieciaka, to kolega Willa, czasem do nas wpadał, ciężko mi uwierzyć, żeby faktycznie ukradł tego konia, ale wiesz jaki jest stary McKay... - odkąd tylko wsiedli do radiowozu, Jason nie przestawał mówić, jakby trochę obawiał się ciszy, która mogłaby zapaść pomiędzy nimi i Lex był mu wdzięczny za odciąganie myśli od własnych problemów. Carter naprawdę był dobrym przyjacielem i naprawdę chciał mu pomóc, przynajmniej w takim stopniu w jakim potrafił. - Prędzej uwierzę, że zgubił się w lesie, albo pojechał za daleko i bał się wracać nocą. Ale i tak musimy podjechać do jego matki i sprawdzić czy wrócił do domu.

Dziwnie się czuł, siedząc w radiowozie na miejscu pasażera, w nieco za dużej koszuli z wyhaftowanym na rękawie logo policji stanu Missisipi, ale łapał się na tym, że jego mózg sam dopasowuje się do roli, którą mu powierzono. Nigdy do końca nie przestał być policjantem, przez ostatni rok nie udało mu się wyzbyć instynktu ani nie zatracił umiejętności, które posiadał przez wszystkie te lata z odznaką. Niezależnie od chęci i świadomości, myślał jak śledczy, a umysł już podsuwał mu możliwe tropy i powiązania. Kiedy nie pił, był w tym naprawdę dobry, awansował na detektywa jako najmłodszy w swoim oddziale i to nie bez powodu. 

Kiedy dojechali pod dom Warrenów przyszło mu do głowy, że chłopak raczej z niego uciekł, niż miał zapędy na złodzieja. Okolica w której się znaleźli nigdy nie była szczególnie ciekawa, a mieszkający tu ludzie żyli na obrzeżu społeczności Lastheahen. Brzydkie, zaniedbane budynki kuły w oczy, a w ogródkach częściej widziało się śmieci niż kwiaty. O ile Lex się nie mylił, gdzieś tutaj koczował Ben Jakes i jego "stara", ukrywając przed lokalną policją domową produkcję bimbru, o której i tak wszyscy wiedzieli.

Dom Warrenów wyglądał, jakby przy silniejszym podmuchu wiatru mógł się rozpaść i Lex podejrzewał, że w kupie trzymają go tylko pobożne życzenia mieszkańców, bo raczej nie przerdzewiałe gwoździe i skruszały tynk. Musiał unosić wysoko stopy, żeby nie potknąć się o zalegające na podwórku stare części od traktora, kiedy szli razem z Carterem w stronę drzwi wejściowych. Widział meliny narkomanów, które wyglądały lepiej niż to miejsce i szczerze współczuł chłopakowi, który musiał tu dorastać.

- Pani Warren?! - Jason długo dobijał się do drzwi wzywając właścicielkę "posiadłości", zanim usłyszeli wewnątrz domu jakieś poruszenie, ale w końcu kobieta otworzyła im, wyglądając nieufnie przez szparę w drzwiach.

- Czego? - rzuciła na widok Lex'a, a zapach przetrawionego alkoholu z jej ust był tak intensywny, że detektyw aż cofnął się o krok. Dopiero kiedy dostrzegła Jasona uchyliła drzwi nieco szerzej. - Pan szeryf. Szczeniak znowu coś zmalował? Niech ja go dorwę w swoje łapy...

Jeśli młody Warren faktycznie uciekł z domu, Lex nie byłby w stanie go winić. Oddałby nawet McKay'owi pieniądze za konia, byleby dał mu spokój. Wiedział przecież jak to jest, chociaż jego ojciec nigdy nie nadużywał alkoholu.

- Spokojnie, pani Warren - na szczęście to Carter zajął się rozmową, bo Lex miał problemy z ukryciem niechęci, jaką niemal z miejsca poczuł do stojącej przed nimi kobiety. - Adam nie wrócił wieczorem do stadniny z jednym z koni, przyszliśmy tylko sprawdzić, czy nie ma go tutaj.

Matka chłopaka nie wiedziała, gdzie może przebywać jej syn i Lex zaczął się zastanawiać kiedy zauważyłaby, że go nie ma, gdyby stary McKay nie zgłosił kradzieży konia. Pewnie nieprędko, bo musiałaby najpierw porządnie wytrzeźwieć. Bardzo niechętnie pozwoliła im zajrzeć do środka, ale nic nie wskazywało na to, żeby dzieciak spędził tu noc i naprawdę ciężko było się temu dziwić. Próbowali ustalić czy z pokoju coś zniknęło, bo chłopak faktycznie mógł uciec, ale ciężko było to zrobić, skoro matka nie wiedziała co jej syn posiada. A było tego na tyle niewiele, że równie dobrze mógł zabrać część, co po prostu mieć tych kilka ubrań na krzyż. Dlatego pół godziny później odjechali z tego miejsca, Lex z wyraźną ulgą, wiedząc niewiele więcej niż przed wizytą.

- Może wpadniemy do mnie na obiad i podpytamy Williama? - zaproponował Jason w drodze powrotnej, wywołując tym samym dziwne uczucie mrowienia w żołądku Lex'a.

***

William Carter skończył właśnie gotować i układał talerz z obiadem na tacy, którą zamierzał za chwilę zanieść matce do sypialni. Nie czuła się dziś na siłach, żeby choćby zejść na dół, więc podejrzewał, że jedzenie wróci nietknięte, ale i tak zamierzał spróbować. Nie przeczuwał jeszcze niczego złego, kiedy usłyszał warczenie silnika za oknem, ojciec często wpadał do domu w przerwie obiadowej, chociaż zazwyczaj robił to piechotą. Dlatego, nie przeszkadzając sobie zbytnio, chwycił tacę i ruszył z nią na górę, bardzo cicho wsuwając się do sypialni rodziców. Clary spała, niemal przezroczysta na białej pościeli, oddychając równo przez uchylone lekko usta, więc delikatnie ustawił jedzenie na nocnym stoliku, nie zamierzając jej budzić. Zatrzymał się jeszcze na chwilę, żeby podciągnąć koc, którym była okryta. Nie było może bardzo zimno, ale w jej stanie każda infekcja mogła być ostatnią. I jak on niby mógł wyjechać na studia i zostawić ją tylko z ojcem? Ojciec nie miał czasu, żeby stale jej doglądać, a William zrobiłby wszystko, byleby tylko wyzdrowiała.

Planował zjeść razem z nią, ale w tym wypadku było to niemożliwe, dlatego wycofał się i zszedł do kuchni, ciesząc się, że będzie miał chociaż ojca do towarzystwa. I stanął w połowie schodów jak wryty, widząc że Jason nie przyjechał sam.

Bardzo wiele by dał, żeby gorąco które wpłynęło na jego policzki na widok Lennoxa, nie uwidoczniło się w postaci rumieńców, ale było to raczej mało prawdopodobne. Nie spodziewał się go zobaczyć, a świadomość tego, jak zakończyło się ich ostatnie spotkanie wcale nie pomagała mu się opanować. Na szczęście jego ojciec, choć kochany i tak wnikliwy we wszystkim co dotyczyło pracy, nie zwrócił na to nietypowe zachowanie syna najmniejszej uwagi. Czego niestety Will nie mógł powiedzieć o Lewisie, który zlustrował go uważnym spojrzeniem bystrych oczu, marszcząc przy tym lekko brwi. Robił tak często, gdy się nad czymś intensywnie zastanawiał, ale Will jeszcze nie mógł tego wiedzieć. 

Chłopakowi nie umknęło za to, że detektyw miał na sobie koszulę, taką samą jak ta jego ojca i, co jeszcze dziwniejsze, był gładko ogolony. W ogólnym rozrachunku wyglądał... Dużo żywiej niż poprzedniego ranka, mimo opatrunku na czole. Żywiej niż kiedykolwiek, odkąd wrócił do Lastheaven. Więcej jednak dostrzec nie zdołał, bo jego spojrzenie napotkało na to Lewisa i szybko uciekł wzrokiem w stronę drzwi do kuchni, mamrocząc pod nosem słowa przywitania.

Ojciec odwiesił kapelusz na wieszak i ruszył od razu w stronę, z której dobiegał zapach obiadu, ale Lennox stał jeszcze przez chwilę w miejscu, obserwując go z taką intensywnością, że William był jak sparaliżowany, ledwie pamiętał o tym, żeby oddychać. Czuł to spojrzenie na skórze i miał wrażenie, że prześwietla go ono z taką łatwością, z jaką promienie rentgena przenikają przez ludzkie ciało. Mężczyzna jednak nic nie powiedział, tylko bez słowa ruszył za ojcem Willa w stronę kuchni, a chłopak wypuścił głośno powietrze z płuc. Minęło jeszcze kilka chwil, zanim poczuł się na własnych nogach dość pewnie, żeby pójść za nimi, Jason musiał zawołać go po imieniu.


***


Lennox obserwował Williama, odkąd tylko się pojawili, próbując za wszelką cenę wyczytać z niego, czy wie cokolwiek o losie Adama, ale z żadnym skutkiem. Charlie potrafiłby to zrobić, Charlie od razu wiedział, kiedy ktoś mija się z prawdą, Lex żartował czasem, że czyta w ludzkich myślach.

- Wracamy od Warrenów - zagadnął, nieświadom tego, że pierwszy raz od roku nazwał Charliego Charliem, choćby w myślach, bo nawet w myślach unikał wypowiadania jego imienia. - Ten mały złodziej, Adam, ukradł McKay'owi jednego z koni, próbujemy go znaleźć.

Jason spojrzał na niego ze zdziwieniem na te słowa, tak różne od wszystkiego, co na temat sprawy mówił w radiowozie, ale Lex nie widział w tej chwili nikogo poza Williamem. Który, zgodnie z jego założeniami, poczerwieniał już po raz kolejny tego popołudnia i aż się zapowietrzył z oburzenia na jego insynuacje.

- Adam nie jest złodziejem! - zawołał, zapominając najwyraźniej o swoim zmieszaniu i trochę zbyt energicznie nakładając sos na makaron, przez co długa plama czerwieni przecięła niemal cały blat i kawałek ściany. - Na pewno niczego nie ukradł, stary McKay to idiota! Adam kochał te konie, nigdy nie zabrałby żadnego ze stadniny, zwłaszcza, że nie miałby go gdzie trzymać.

- McKay twierdzi co innego... - Lex spojrzał na chłopaka z powątpiewaniem, nie wychodząc ze swojej roli, kiedy on gniewnie stawiał przed nim talerz wypełniony jedzeniem. Pewnie by mu go nie podał, gdyby to nie kłóciło się z szeroko pojętą "południową gościnnością", którą rodzice wpajali mu od dziecka. - Zabrał konia wczoraj, koło południa, i dalej z nim nie wrócił.

- Na pewno go nie ukradł - powtórzył William stanowczo, a później zamarł, kiedy uświadomił sobie, że przecież miał się wtedy spotkać z Adamem. Próbował nawet do niego dzwonić, ale chłopak nie odebrał i William był pewien, że zwyczajnie jest na niego zły. Niewiele myśląc, wyciągnął telefon z kieszeni i jeszcze raz spróbował wybrać numer Warrena. - Odzywa się poczta - powiedział, ni to do siebie, ni do policjantów ledwie kilkanaście sekund później. - A jeśli coś mu się stało?

Lennox zmarszczył brwi, przyglądając się Williamowi, choć w rzeczywistości już go nie widział. Złość i troska chłopaka były szczere, co do tego nie miał wątpliwości. Nawet jeśli Adam planował ucieczkę, nie podzielił się tą informacją z młodym Carterem. Nie wykluczało to oczywiście ucieczki całkowicie, mogli nie znać się na tyle dobrze, William był zresztą synem szeryfa... Ale przeczucie, które niemal nigdy go nie zawodziło, podpowiadało mu, że prawda jest inna. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro