Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

5. W lesie

Adam Warren spiął konia, gnając na oślep dobrze sobie znaną ścieżką, ale żadne tempo, które zwierze było w stanie z siebie wykrzesać, nie pozwoliło mu uciec od poczucia żalu i rozczarowania, które to uczucia ciągnęły się za nim jak wstęga dymu, od momentu w którym William nie odebrał telefonu. W normalnych warunkach byłby zachwycony przejażdżką. Poranek był bardzo przyjemny, nawet jak na początek jesieni, minęły już letnie dni duchoty i w końcu można było oddychać pełną piersią. Mgła, która świtem zaległa nad polami, rozproszyła się i promienie słońca przyjemnie głaskały go po twarzy. Niestety, Adam Warren daleki był od podziwiania uroków otoczenia. Zdawał się nie zauważać ani słońca, ani krajobrazu, powoli zmieniającego kolory, ani pięknego błękitu nad zarysowanymi w oddali górami. Jedyne o czym był w stanie myśleć to to, że jedzie sam. I o ile przyjemniej byłoby oglądać to wszystko z Williamem.

Był rozgoryczony i rozczarowany, solennie obiecywał sobie, że ostatni raz poprosił Cartera o towarzystwo, nawet jeśli podświadomie wiedział, że sam siebie oszukuje. Przeszło mu przez myśl, że zachowuje się jak dziecko, a była to ostatnia rzecz z jaką chciał być łączony w oczach starszego kolegi. William miał przecież swoje sprawy i swoje problemy. Może coś się stało z panią Carter? Widział ją ostatnio, nie wyglądała najlepiej. Wszyscy przecież wiedzieli, że jest chora. William nie pojechał na studia, żeby pomóc ojcu się nią opiekować. Jego zachowanie na pewno da się wytłumaczyć w jakiś racjonalny sposób.

Dopiero to sprawiło, że Adam zwolnił nieco, dając odpocząć zmęczonemu zwierzęciu pod sobą. Koń dyszał ciężko, więc wychylił się, żeby poklepać go po boku szyi. 

- Jeszcze tylko kawałek - obiecał mu, uspokajającym głosem, zaciągając się tym specyficznym zapachem, który na każdy możliwy sposób był przecież nieprzyjemny, a jednak był jednym z jego ulubionych. - Dojedziemy do sadzawki i wracamy, dobrze?

Koń zarżał z aprobatą, niosąc go chętnie ścieżką, którą przemierzali wspólnie w każdą sobotę, niezależnie od pogody, wyraźnie uspokojony, kiedy jego ludzki przyjaciel przestał emanować wściekłością. 


***


William brał pod uwagę możliwość, że mógł nieco przesadzić, wtrącając się w sprawy Lewisa. Bądź co bądź, nie wiedział co wydarzyło się w jego życiu, poza strzępkami, których się domyślał, ale co do których nie miał przecież pewności. Ale wewnętrzną, głęboko osadzoną potrzebę naprawiania całego świata odziedziczył po matce. Niestety, nie miał przy tym jej taktu i wyczucia, co często owocowało takimi właśnie sytuacjami.

Złość, która jeszcze przed chwilą paliła mu trzewia, wyparowała, kiedy tylko przekroczył furtkę starego domu Lewisów, zostawiając po sobie wyrzuty sumienia i poczucie bezradności. Zatrzymał się i obejrzał przez ramię, ale Lex nadal siedział na ganku, chociaż jeszcze chwilę wcześniej wydawało mu się, że pobiegnie za nim i przyłoży mu za bezczelność. Nie, żeby mu się tak całkowicie nie należało, chociaż wolałby tego uniknąć. Zwłaszcza, że poprzedniego dnia widział przecież, do czego detektyw jest zdolny, w dodatku po alkoholu. Strach pomyśleć co by było, gdyby był trzeźwy.

Westchnął i podjął drogę do domu, wyrzucając sobie w myślach, że nie utrzymał języka za zębami. Albo chociaż nie załatwił tego w sposób bardziej delikatny. Nic nie mógł jednak poradzić, że ciężko mu było patrzeć na to, jak mężczyzna snuje się między czterema ścianami, wystawiając cały świat za drzwi. Nie znał go szczególnie dobrze, w zasadzie większość jego "znania" opierała się na niewyraźnych wspomnieniach z dzieciństwa, kiedy to nastoletni syn szeryfa, zawsze psotnie uśmiechnięty, był częstym gościem w domu jego rodziców. 

Lennox Lewis, w pewien sposób, był dla małego Williama wzorem - nie był jego rodzicem, a w oczach dziecka był dorosły i potrafił całą masę rzeczy, które dla chłopca były niezwykłe. A teraz stał się cieniem człowieka, nie tylko samego siebie i trudno się było z tym pogodzić, zwłaszcza mając na uwadze, jak bardzo stanem dawnego przyjaciela przejmowała się matka Williama. Która przecież zmartwień miała aż nadto. 

Jakkolwiek jego słowa wypływały z najlepszych intencji, wiedział już, że nie ma czego u Lexa szukać, nie po tym jak się zachował. Słusznie mówią ci, którzy twierdzą, że piekło wybrukowane jest dobrymi chęciami.

Przypomniał sobie nagle, że nie tylko Lewisowi zawinił tego dnia, więc zatrzymał się na chwilę i wyciągnął telefon z kieszeni spodni. Na ekranie nadal wyświetlało się powiadomienie o nieodebranym połączeniu od Adama Warrena. Mógł go uprzedzić, że się nie pojawi, ale prawda była taka, że dopóki ten nie zadzwonił, William nie pamiętał zupełnie o istnieniu młodszego kolegi, zbyt zaaferowany problemami detektywa. Cóż, ten jeden błąd nadal miał szansę naprawić, dlatego nacisnął zieloną słuchawkę i przyłożył telefon do ucha.


***


Adam Warren dojechał do polanki już całkiem spokojny. Kiedy przestał zadręczać się zachowaniem Williama, przejażdżka okazała się całkiem przyjemna, dokładnie taka, jaka powinna być od początku. Zatrzymał się na chwilę, przy swojej ukochanej sadzawce w lesie, żeby dać koniowi odpocząć i napić się, a samemu rozprostować nieco kości. Przeciągnął się, zadowolony, żałując, że nie zabrał ze sobą czegoś do jedzenia, po czym nachylił się, żeby podnieść z ziemi płaski kamyk i puścić kaczkę po spokojnej wodzie. 

Wtedy coś przykuło jego spojrzenie.

Kawałek dalej, na brzegu sadzawki, leżało coś białego, częściowo zanurzonego w wodzie. W pierwszej chwili uznał, że to jakieś zwierzę, które miało pecha zdechnąć i postanowił podejść bliżej, żeby wyjąć truchło z wody. Oczko był niewielkie i regularnie poił w nim konia, niedobrze by było, żeby rozkładała się w nim padlina. 

Kiedy podszedł bliżej okazało się, że miał rację. Na brzegu leżał ptak, biały jak śnieg, trochę większy od dzikiej kaczki. Zapewne gęś, chociaż rzadko widywało się je w tej okolicy. Nie miał czym podnieść nieszczęsnego stworzenia, więc przesunął je nogą na tyle, żeby truchło nie miało kontaktu z wodą. Przekręciło się przy tej czynności, a po plecach Adama przeszedł zimny dreszcz.

Spód ptaka nie był już idealnie biały, przyszarzał nieco od wody i widoczne były na nim ślady błota, nie to jednak zdziwiło chłopaka. Przez cały brzuch nieszczęsnego zwierzęcia ciągnęła się długa rana, wyglądająca jak po cięciu noża, a krew dość obficie zaznaczyła piękne, białe pióra.

Z całą pewnością nie była to robota żadnego drapieżnika ani śmierć naturalna, ale kto zabija zwierzę, a później porzuca je, jakby... Jakby chciał po prostu zabić? Wzdrygnął się na to bezmyślne okrucieństwo i nagle zapragnął znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. Nie należał do strachliwych, ale gwizdnął na konia i pospiesznie wskoczył na jego grzbiet, znów czując to irytujące mrowienie na karku, zupełnie jakby ktoś czaił się obok i przyglądał całej tej scenie.

Może to i lepiej, że nie było z nim Williama? Adam nie chciałby, żeby syn szeryfa zobaczył w nim tchórza, nawet bardziej niż nie chciał, by patrzył na niego jak na dziecko. 

Pospieszył konia, nachylając się mocno do przodu nad jego karkiem i czerpiąc odwagę z bliskości zwierzęcia. Widział już przed sobą koniec lasu i poczuł ochotę, by zaśmiać się z własnej głupoty.

Właśnie w tej chwili koń potknął się gwałtownie, a on przeleciał nad jego głową, upadając boleśnie na ścieżkę. Miał szczęście, że była rozmiękła, choć i tak nie wyszedł z tego całkiem bez szwanku. 

Podniósł się do siadu, czując przeszywający ból w barku, w pierwszej chwili szukając wzrokiem konia, żeby sprawdzić, czy nic mu się nie stało. I wtedy to zobaczył - stalową linkę rozciągniętą między dwoma drzewami po obu stronach drogi. To przez nią koń się potknął, choć nie było jej tam przecież, kiedy jechał w stronę polany. Zimny strach ścisnął go za gardło, kiedy usłyszał za sobą szelest.

Zdążył zarejestrować tylko cień padający na ścieżkę, zanim ktoś przycisnął mu brudną, wilgotną szmatę do twarzy.


***


Tym razem Charlie nic nie mówił, patrzył tylko na Lewisa tymi ogromnymi, zielonymi oczami, znad piegowatego nosa, spojrzeniem które niemal  z miejsca wywoływało w detektywie wyrzuty sumienia. Charlie nigdy się z nim nie kłócił - pozwalał mu się wykrzyczeć, jeśli Lex akurat miał taką potrzebę, ale sam nigdy nie podniósł na niego głosu. Patrzył tylko, znacząco, tak jak w tamtej chwili i czekał, aż jego mąż się uspokoi. Zawsze się uspokajał.

Prawdę powiedziawszy, Lewis wolałby, żeby jego ukochany huknął czasem, raz a porządnie, bo to spojrzenie było sto razy gorsze niż krzyki i obelgi. Ale Charlie nigdy nie krzyczał, tylko patrzył, tak, jakby przez warstwę opalonej skóry widział całe wnętrze Lewisa. Jakby detektyw był otwartą książką, w której rudowłosy czytał bez wysiłku. Lewis podejrzewał, że to część zboczenia zawodowego. Charlie był negocjatorem, pracował dla policji. Detektyw często się zastanawiał, czy jego mąż właśnie w tej sposób patrzy na przestępców i innych desperatów. Lewis nie był może przestępcą, ale z pewnością był desperatem. Nieustannie, od jakiegoś czasu.

Lex wiedział, że Charlie ma rację, Charlie zawsze miał rację, jakimś magicznym sposobem. Pomylił się tylko raz. 

Zorientował się chyba, że Lex kruszeje pod tym spojrzeniem, bo jego wzrok złagodniał momentalnie. W następnej chwili siedzieli już na kanapie, Lex z głową na kolanach ukochanego, przymykając oczy pod wpływem długich, chłodnych palców w swoich włosach.

- Wystarczy, kochanie - ten szept nie był już szeptem Charliego, więc poderwał się gwałtownie, z zaskoczeniem wpatrując w twarz Williama Cartera.


***


Obudził się gwałtownie, uświadomiwszy sobie, że nadal jest na werandzie domu swoich rodziców, przemarznięty i zdrętwiały od niewygodnej pozycji. Musiał usnąć, znużony własnym nieciekawym towarzystwem, co wcale nie dziwiło go jakoś szczególnie.

Obudził się, z silnym przeświadczeniem, że kiedy spał, zostały podjęte jakieś decyzje, niejako bez udziału jego świadomości. Zupełnie jakby ktoś lub coś przejęło kontrolę nad jego nieświadomym umysłem.

Podniósł się, powoli, ociężale, jak człowiek, który nosi na swoich barkach doświadczenia setek lat, nie dwudziestu ośmiu, które miał w rzeczywistości i powlókł się w stronę wejścia, rozmasowując zdrętwiałe ramię. Najpierw wszedł do kuchni, żeby zobaczyć, że William sprzątnął jeszcze ze stołu zanim wyszedł, ciskając z oczu pioruny. Było w tym chłopaku coś niezwykłego, coś co sprawiało, że w dole żołądka Lexa rozlewało się ciepłe, kojące uczucie. Może było to tylko echo jego snu, a może coś zgoła innego, ale postanowił nie zastanawiać się nad tym w tej chwili. Zaburczało mu w żołądku, więc ruszył w stronę lodówki i zajrzał do środka, znajdując tam ustawione schludnie składniki, których sam za nic by nie kupił, bo nie do końca wiedział, co mógłby z nimi zrobić. Ostatecznie wyjął z niej kilka jajek i znalazł jakiś garnek, wystarczająco głęboki, żeby zmieściły się razem z wodą.

Coś zakuło go w piersi, kiedy patrzył jak się gotują, ale był to ból inny niż ten, do którego był przyzwyczajony. Odetchnął pełną piersią i przymknął oczy, jeszcze nieświadom tego, co się stało.

To pierwszy kawałek strzaskanego w proch serca drgnął i skleił się z sąsiadem. 


***


Wstał rano, na kilka minut przed budzikiem i po prostu leżał, wpatrując się w sufit i czekając na sygnał do wstania. Gdy ten zadzwonił, wyłączył go, jeszcze zanim zdążył rozdzwonić się na dobre i podniósł się, zaciskając szczęki w uporze. Zaczął dzień od zaparzenia sobie kawy i usilnego odrzucania od siebie myśli o osobie, która taką właśnie kawę mu przygotowywała, kiedy on czytał zgarniętą ze skrzynki na listy gazetę. Czekając aż napar ostygnie, ruszył do łazienki.

Nie miał wprawdzie swojej maszynki, przetrząsnął dwa razy skąpą kosmetyczkę, żeby się w tym upewnić, ale w szafce nad zlewem znalazł nieodpakowane jeszcze opakowanie jednorazówek ojca. Nie lubił jednorazówek i przyszło mu do głowy, że jeśli chce wyglądać jak człowiek, jednocześnie nie dostając szału, powinien wybrać się do sklepu i kupić coś elektrycznego. Jednak, mimo niechęci, przeklinając przy tym na czym świat stoi, udało mu się w końcu doprowadzić twarz do chociaż względnego ładu, tylko raz się przy tym zacinając.

Dawno nie patrzył sobie w oczy w lustrze i trzeba przyznać, że to, co zobaczył, naprawdę go przeraziło. Z trudem poznawał sam siebie, wyglądał na dobrych dziesięć lat więcej, niż miał w rzeczywistości i niż to zapamiętał. Czarną jak smoła czuprynę, dłuższą niż zwykł nosić, przetykały pojedyncze siwe włosy. Zawsze wydawało mu się, że powiedzenie "posiwieć ze zmartwienia" jest tylko głupim wymysłem, a patrzył na żywy jego dowód. Skóra nie opinała jego twarzy tak ciasno jak kiedyś, schudł bardzo dużo w bardzo krótkim czasie, wyglądała też na zmęczoną i przyszarzałą od braku słońca i witamin. Zmarszczki, które rok wcześniej były ledwie zarysowane na czole, teraz pogłębiły się znacznie, wyjątkowo widoczne w jasnym świetle padającym z żarówki nad umywalką. Pasowały do spękanych, wysuszonych warg, których kąciki, zapewne z przyzwyczajenia, opadały lekko ku dołowi. Pasowały również do ciemniejszych cieni pod jego oczami, których zapewne nie mógł już się pozbyć. 

Patrzył na obcą twarz w lustrze, nie mogąc się nadziwić zmianom, które wyryły się na niej tylko w ciągu ostatniego roku. Wyglądał źle. Wyglądał na chorego. Niektóre trupy które widział w swojej karierze policjanta wyglądały bardziej żywo od niego. Wyglądał tak jak się czuł - jak człowiek, który umarł od środka. Echo tej śmierci było zresztą widoczne na dnie szarych tęczówek, schowane głęboko w czarnych jak dwie studnie źrenicach. 

Odwrócił się prędko od szklanej tafli, nie chcąc patrzeć na to, co się z nim stało, ale zaraz zmienił zdanie i wręcz nachylił się mocniej w jej stronę.

- Patrz - nakazał sam sobie stanowczo. - Patrz co sobie zrobiłeś.

Dopiero gdy ten widok przestał go już odpychać, dopiero gdy jego żołądek się uspokoił, wyszedł z łazienki i wrócił do kuchni, siadając przed pustym stołem z jednym tylko kubkiem kawy. Spojrzał na cukiernicę, po czym wsypał do czarnego jak noc płynu tyle cukru, ile zwykł sypać Charlie, a później upił łyk.

- Ohydztwo - mruknął sam do siebie, wzdrygając się, ale wmusił w siebie letni już napój do końca. Był gotowy.

Podniósł się, zgarniając po drodze portfel i ruszył pewnie przez podwórko, w stronę swojego samochodu. Żałował, że nie czuje tej pewności również wewnątrz.


***


Zatrzymał się dopiero pod komisariatem policji w Lastheaven, znajdującym się w samym centrum miasta. Budynek który kiedyś, dawno temu, był po prostu zwyczajnym domem mieszkalnym, odremontowano, odkąd widział go po raz ostatni, ale nadal był znajomy. Jak dawny towarzysz zabaw który dorósł, lecz w środku pozostał taki sam. Lex pchnął mocno jedne skrzydło drzwi i znalazł się w cichym, spokojnym wnętrzu, ściągając na siebie zaskoczone spojrzenie sekretarki, zajętej przeglądaniem jakiegoś kolorowego, babskiego pisma.

- W czym mogę panu pomóc? - zreflektowała się szybko, odkładając gazetę i poprawiając skromną, bordową bluzkę, którą miała na sobie.

- Lennox Lewis - przedstawił się, podchodząc do lady. - Przyszedłem do szeryfa Cartera. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro