2. Pan Lewis nie dojedzie
Po tym jak szeryf opuścił jego dom, czy może raczej werandę, Lex próbował wrócić do snu, ale ten złośliwie nie chciał nadejść, by dać mu jeszcze chwilę wytchnienia. W końcu, znużony, podniósł się ociężale i rozejrzał po sypialni, szukając jakiegoś zajęcia.
Na starej farmie dużo było do roboty, ale na niczym nie umiał się skupić. Zaczynał tylko, lecz po chwili tracił zapał, porzucał pracę żeby przysiąść i wypalić kolejnego papierosa.
- W tym tempie dostaniesz raka jeszcze przed trzydziestką - rzekł sam do siebie, jako że w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby go wysłuchać. Swoją drogą, do trzydziestki wcale nie miał tak daleko. A, gdyby się nad tym zastanowić, perspektywa przedwczesnej śmierci nie przerażała go jakoś szczególnie. Tak to bywa, kiedy człowiek umrze jeszcze za życia.
Kilka razy mijał barek w salonie, ale zawsze odwracał od niego wzrok, chociaż miał wielką ochotę zajrzeć do środka. Topienie smutku w alkoholu było ostatnimi czasy jego ulubioną ucieczką od rzeczywistości, ale wciąż miał na uwadze zaproszenie od przyjaciela, a nie chciał straszyć jego i jego rodziny swoim stanem. Dlatego kręcił się, chwytając coraz to nowej pracy, ale w gruncie rzeczy po prostu udawał że sprząta, albo coś naprawia.
W końcu, chociaż wszystko w nim buntowało się przeciw opuszczeniu tej pełnej duchów samotni, zebrał się w sobie i ubrał na tyle porządnie, na ile pozwalała mu nienawiść do żelazka. Czyli niezbyt porządnie. Nawet nie zerknął na samochód, wymijając go bez zastanowienia i decydując się na spacer. Carter mieszkał całkiem daleko, ale uznał, że trochę czasu na świeżym powietrzu dobrze mu zrobi.
Po drodze wstąpił do sklepu i spędził przy ladzie kilka minut, wędrując od jednego produktu do drugiego i zastanawiając się, co lepiej odwzoruje przekaz "przepraszam, że zniknąłem bez słowa na dziesięć lat" - butelka wina wątpliwej jakości [bo tylko takie mieli tu w sprzedaży], bukiet kwiatów dla Clary, czy może pudełko czekoladek. Nie potrafiąc zadecydować, ostatecznie wziął wszystkie te trzy rzeczy. Chciał jak najszybciej opuścić to miejsce, bo był pewien że słyszy własne nazwisko tuż za plecami. Jeszcze trochę, a całe miasteczko będzie wiedziało o jego powrocie, nie tylko Jason.
***
Dom Carterów powitał go światłami okien na parterze i jasno oświetloną werandą, na którą wcale mu się nie spieszyło. Wyminął starego Pickup'a, którym jeździł chyba jeszcze ojciec Jasona, wyminął radiowóz, wciąż zarysowany tuż nad lewym przednim kołem. Była to pamiątka po szesnastych urodzinach Lex'a, kiedy to jeden z jego kolegów wpadł na genialny pomysł pojechania nim do monopolowego w mieście obok, z nadzieją, że sprzedadzą im alkohol. Nadzieja ta była zresztą całkiem słuszna, a pod wpływem tego alkoholu, Arthur Murray pierwszy raz w życiu zrobił mu loda. Wprawdzie, kiedy następnego ranka szeryf Lewis odkrył owo zadrapanie, sprał Lex'a tak, że ten przez kilka dni miał problem z komfortowym siadaniem, ale w ogólnym rozrachunku i tak zawsze uważał, że było warto.
Poklepał czule maskę, jakby witał starego przyjaciela i zatrzymał się, zerkając w stronę werandy. Nie był gotowy, żeby tam wejść i pewnie stałby tak w nieskończoność, wpatrując się w klamkę, gdyby ta nie poruszyła się, a na podwórze nie wyjrzał Jason.
- Czemu tak stoisz? - zawołał, machając do niego ręką i otworzył szerzej drzwi w zapraszającym geście. - Wejdźże w końcu. Chyba, że zamierzasz zwiać na kolejnych dziesięć lat. Wtedy możesz spadać od razu.
No tak. Mógł się spodziewać, że ucieczka, prędzej czy później, zostanie mu wypomniana, ale nie podejrzewał, że nastąpi to tak szybko. Jeszcze przed wyjazdem, Jason był jedną z niewielu osób w miasteczku którą mógł nazwać przyjacielem, mimo znacznej różnicy wieku. Kiedy uciekał, nie porzucił tylko domu i ojca, zostawił również wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób byli mu bliscy, bez słowa wyjaśnienia i bez pożegnania. Gdyby się nad tym zastanowić, jego życie było pasmem mniejszych lub większych ucieczek, w ten sam sposób opuścił przecież Nowy Jork. Teraz przeszło mu przez myśl, że może powinien zadzwonić do tej garstki przyjaciół których tam miał, żeby wiedzieli, że nic mu nie jest. Wkrótce, kiedy przestanie się obawiać niezręcznej ciszy w słuchawce i pytań o to jak się trzyma.
Zebrał się w sobie i ruszył w stronę werandy, w drzwiach wciskając Jasonowi w dłonie butelkę wina, ciepłą od jego dłoni.
- Dobrze, że przyszedłeś, już myśleliśmy, że wcale się nie pojawisz - usłyszał, kiedy wszedł do przyjemnie chłodnego hallu. - Szkoda by było, Clary bardzo się ucieszyła, kiedy dowiedziała się, że wróciłeś. W sumie... Powinienem chyba cię uprzedzić, że...
Urwał nagle, słysząc kroki na schodach i Lex automatycznie odwrócił się w tamtą stronę, spodziewając się ujrzeć gospodynię, ale to co zobaczył sprawiło, że rozchylił lekko usta ze zdziwienia. Tak, Jason zdecydowanie powinien go uprzedzić. I to zdecydowanie wcześniej niż w tamtej chwili.
Zapamiętał Clary jako młodą, śliczną dziewczynę, typową miss kukurydzy, którą zresztą została jeszcze przed ślubem, o zdrowej, rumianej cerze i nieco zbyt krągłych policzkach, na które zawsze narzekała. Osoby, którą miał przed sobą, nie rozpoznałby na ulicy, jednym co łączyło ją z przeszłością było żywe, łagodne spojrzenie oczu w kolorze spranego błękitu. Kobieta stojąca przed nim, wyglądała jak wrak dawnej siebie. Blada, ze spękanymi ustami i podkrążonymi oczami, próbowała ukryć brak włosów pod kwiecistą chustką, ale nawet idiota by się na to nie nabrał. Zeszła ze schodów, powoli i ostrożnie, po czym stanęła przed nim, zadzierając głowę, żeby móc spojrzeć mu w oczy.
- Wyglądasz strasznie, Lex - oznajmiła, jakby tylko on z ich dwójki zmienił się na gorsze i poklepała go po wychudzonym policzku. - Nowy Jork ci nie służy.
- Ty za to... - urwał, wyjątkowo, dla odmiany, postanawiając powstrzymać się przed komentarzem, a kobieta tylko zaśmiała się, echem dawnego śmiechu.
- Schudłam, wiem - dokończyła za niego. - W końcu.
Zajrzeli sobie w oczy, jak dwójka ludzi, których troczy choroba, choć na tą, która zjadała Lex'a od środka, nie wymyślono jeszcze lekarstwa. Zobaczył wtedy w niebieskich tęczówkach niemą prośbę, którą znał tak dobrze z własnego spojrzenia. Clary również nie chciała litości. Nie chciała łez, ukradkowych spojrzeń i szeptów po kątach, nie chciała ludzi pytających z grobowymi minami o to, jak się czuje. Nagle, nie wiedzieć czemu, poczuł się lepiej. Powodowany instynktem wyciągnął ręce i przyciągnął drobne, zdecydowanie zbyt chude ciało do siebie.
- Dobrze cię widzieć - mruknął w końcu, pierwszy raz od dawna naprawdę mówiąc to szczerze.
- Chodź, Will przygotował kolację, pewnie już wystygła. Pamiętasz Williama, prawda?
Owszem, Lex pamiętał Williama. Jako sięgającą mu ledwie pasa nieśmiałą pyzę, chowającą się za matczyną spódnicą. Świadomość tego, że pyza wyrosła na tyle by samemu przygotowywać kolację sprawiła, że naraz poczuł się stary i zmęczony życiem. Kiedy to się stało?
Nie zapytał o nic, ona również nie zapytała o pustkę czającą się na dnie jego spojrzenia. Stali tak przez chwilę, po prostu udając, że nic się nie wydarzyło. Że nadal są beztroską miss kukurydzy i szukającym kłopotów nastolatkiem. Przynajmniej dopóki Jason nie chrząknął i z uśmiechem nie wskazał im dłonią drogi do kuchni.
Lex znał tę drogę, był w domu Carterów częstym gościem, jeszcze jako dzieciak, ale teraz ruszył grzecznie za gospodarzem, zupełnie jakby nie wiedział dokąd iść.
Spodziewał się zastać tam chłopaka podobnego do niego, kiedy był młody. Do pogodnego, jaśniejącego od środka Jasona. Spodziewał się dziarskiego młodzieńca, może kapitana lokalnej drużyny football'owej, kogoś kto potrafi spętać cielaka w kilku, góra kilkunastu ruchach. Zatrzymał się w progu, kiedy przed oczami mignął mu czarny, gruby warkocz. Drugim co zarejestrował był lekko niezgrabny chód, jakby stawanie na lewej nodze sprawiało Williamowi ból.
- Słyszałam, że już się spotkaliście - Clary uśmiechnęła się ciepło, klepiąc Lewisa w ramię i dając mu tym samym znak, żeby w końcu się ruszył, po czym odrobinę ociężale ruszyła w stronę zastawionego już stołu. Spojrzenie ciemnych oczu dogoniło detektywa i Lex dopiero teraz dostrzegł w nich podobieństwo do swojego starszego przyjaciela.
- Tak, mięliśmy już tą przyjemność - William uśmiechnął się łagodnie, po czym wytarł dłonie w leżącą obok zlewu ścierkę.
***
Kolacja nie była tak niezręczna jak Lex obawiał się tego początkowo, chociaż niektórych tematów unikano jak ognia. Jednym z nich była choroba Clary, drugim nagły powrót Lennox'a do Lastheaven. Zastanawiał się, czy Laura maczała palce w tej ich dyskrecji i uprzedziła, jakich tematów z nim nie poruszać, choć siostra raczej nie wtrącała się w jego sprawy i pozwalała mu toczyć swoje bitwy samemu. Prędzej owo spojrzenie, które wymienił z gospodynią powstrzymało ją od komentarza, a mąż i syn poszli za jej przykładem.
Porozmawiali chwilę o pracy Lex'a w Nowym Jorku, o szkole policyjnej którą ukończył, o posterunku w Lastheaven i starych znajomych którzy pozostali w miasteczku. Dowiedział się, że Arthur Murray znalazł żonę. Biedna kobieta, o ile oczywiście nic się nie zmieniło. Nie zdziwiło go to zresztą szczególnie, jego pierwsza miłość miała spore problemy z zaakceptowaniem swojej orientacji, ale to już nie była jego sprawa. Jeśli Arthur chciał udawać przed sobą i całym światem heteroseksualizm, miał do tego pełne prawo.
- Zostajesz na stałe? - zapytał w końcu Jason, klepiąc się po pełnym brzuchu, skutku ubocznym przepysznej kolacji przygotowanej przez własnego syna. - Gdybyś szukał roboty daj znać, przyjmiemy cię z otwartymi ramionami. Nazwisko Lewis nadal dużo tutaj znaczy.
- Nie wiem - odparł lakonicznie, zgodnie zresztą z prawdą. Przyjechał tu bez żadnego planu, pod wpływem impulsu. Jeszcze nie do końca oswoił się z myślą, że znów tu jest, dla niego było stanowczo za wcześnie na takie decyzje. Poza tym, choć nigdy nie powiedział tego na głos, nie był nawet pewien czy nadal chce pracować w policji. Nie po tym co się stało, choć Lastheaven było spokojniejsze niż Nowy Jork, a praca tutaj zapewne wyglądałaby zupełnie inaczej. Wiedział oczywiście, że, prędzej czy później, będzie musiał znaleźć sobie jakieś zajęcie. Jego środki kurczyły się w zastraszającym tempie, bo przez ostatni rok pracował niewiele, dorabiał raczej niż zajmował się czymś konkretnym, po tym jak dyskretnie usunięto go z komisariatu kiedy któryś raz z rzędu przyszedł do pracy pijany.
- Wszyscy nadal wspominają twojego ojca - kontynuował jego przyjaciel, choć ten temat akurat Lex wolałby przemilczeć. - To dopiero był szeryf. Powinieneś zobaczyć jego pogrzeb. Przyszło całe miasteczko i połowa oficjeli ze stanowej policji. Laura wspominała, że nie mogłeś przyjechać.
Mruknął coś pod nosem, choć ciężko było stwierdzić czy była to odpowiedź na słowa Cartera czy wyraz wdzięczności za wciśniętą w jego dłoń przez Williama szklaneczkę whisky.
- Co to był za człowiek - kontynuował Carter niezrażony, upijając z przyjemnością łyk. - Nikt nie potrafił utrzymać porządku tak jak on, wystarczyło jedno jego spojrzenie.
Na te ostatnie słowa coś przewróciło się Lex'owi w żołądku. Jego wspomnienia, dotyczące ojca były zgoła odmienne, choć wspomniane spojrzenie znał, aż za dobrze, gdyby ktoś go pytał.
- Mój ojciec był starym, apodyktycznym skurwielem, który złamał mi rękę i wyrzucił na bruk kiedy dowiedział się, że jestem gejem - warknął, zanim zdołał się powstrzymać. Sens jego słów dotarł do niego dopiero, kiedy usłyszał za swoimi plecami wyraźny odgłos krztuszenia się.
Ciszę, która zapadła, można by kroić nożem. Pewnie nie powinien mówić o tym tak otwarcie, jak zdążył już zauważyć, Lastheaven niewiele się zmieniło przez dziesięć ostatnich lat. Zwłaszcza, że nie było ryzyka, żeby jego orientacja kiedykolwiek wypłynęła na wierzch, jako że nie potrafił wyobrazić sobie kogokolwiek u swojego boku. Ale tak już przywykł do mówienia o tym głośno, że nie potrafił wrócić do tego, co było kiedyś.
Odsunął się lekko od stołu i poklepał czerwonego, nadal pokasłującego Williama po plecach, kiedy ten próbował złapać głębszy oddech.
- W każdym razie - postanowił kontynuować, udając że nic niezręcznego się nie stało - to chyba dobrze, że ktoś ma jakieś pozytywne wspomnienia z nim związane. Nadal jesteś pewien, że na komisariacie przyjmą mnie z otwartymi ramionami?
Jason przez chwilę wyglądał, jakby poważnie się nad tym zastanawiał, ale w końcu nachylił się w stronę Lex'a z oficjalnie grobową miną.
- Nadal - stwierdził, a wesołe błyski w oczach przeczyły wyrazowi jego twarzy. - Choć jeśli stwierdzisz, że lepiej sprawdziłbyś się w zawodzie fryzjera, tam też mam znajomości.
Clary parsknęła śmiechem, a William zaraz do niej dołączył i napięta atmosfera zniknęła, jak za sprawą czarodziejskiej różdżki.
- To był bardzo stereotypowy i obraźliwy komentarz - prychnął Lex, choć bez złości, a Jason znów odchylił się na oparcie fotela.
- Tak samo, jak twoje pytanie - odciął się natychmiast, upijając jeszcze łyk. - Poza tym... Wiesz, ludzie tutaj są może i prości, ale nie są ani ślepi, ani głupi. Powód twojej ucieczki dla nikogo nie był tajemnicą. Murray mógł wyprzeć się wszystkiego, twój ojciec mógł udawać, że nic się nie stało, ale ludzie i tak gadali. Więc, jeśli myślałeś, że jakoś szczególnie nas zaskoczyłeś, muszę cię rozczarować. Chociaż nie spodziewałem się, że będziesz o tym trąbił na prawo i lewo. To jak będzie? - zapytał po chwili, a Lenox'owi zrobiło się zimno, jakby jego organizm już wiedział co się zaraz stanie, chociaż nic nie zwiastowało nadchodzącej tragedii. - Dojedzie do ciebie jakiś pan Lewis?
- Jason - usłyszał to słowo jak w zwolnionym tempie, a świat zawirował mu przed oczami, gdy płuca zacisnęły mu się w dziwnym skurczu. Przed oczami zamajaczyły mu mroczki i przez ułamek sekundy, był pewien, że zaraz się udusi.
Podniósł się, zachwiał i znów usiadł na swoim miejscu, opychając od siebie napływające całą rzeką wspomnienia.
- Panie Lewis? Lex? - głos dobiegał do niego jak przez grubą taflę wody, ledwie zdawał sobie sprawę z chłodnych dłoni na swojej twarzy i zupełnie nie widział ich właściciela, choć ten klęczał na ziemi tuż przed nim. Gdyby go widział, być może wstałby delikatniej, być może nie przewróciłby krzesła na którym wcześniej siedział i mniej przestraszył bladego, zmartwionego chłopaka.
- Muszę iść - oświadczył słabo, przymykając oczy i zaciskając mocno dłonie w pięści. Musiał i to jak najszybciej. Czuł już nadchodzący powoli atak paniki i nie chciał, żeby ktokolwiek był obok niego, kiedy to się stanie.
Nie żegnając się z nikim wypadł z domu na chłód wieczoru, łapiąc powietrze głośnymi haustami, jakby dopiero co udało mu się wystawić głowę nad taflę wody po ciężkich zmaganiach z żywiołem. Nie wiedział, czy ktoś za nim wyszedł i nie obchodziło go to szczególnie. Wybiegł z posesji i biegł przed siebie w zupełnie losowym kierunku, dopóki nie zebrało mu się na wymioty.
Nie.
Pan Lewis nie dojedzie.
***
Adam Warren w zrezygnowaniu kopnął kamień, który przypadkiem nasunął mu się pod stopę, wkładając w to tyle siły, jakby to właśnie ów kamyk winien był niepowodzeniom tego wieczoru. Wracał właśnie ze stadniny, gdzie, jak o tydzień, zajmował się końmi w zamian za możliwość jeżdżenia na nich od czasu do czasu. Właściciel zgodził się na taki układ bo wiedział, że rodzina Adama nie zależy do majętnych i nie stać go będzie na wykupienie lekcji czy dzierżawę własnego konia, a chłopak naprawdę kochał te wspaniałe zwierzęta. A one odwzajemniały się tym samym, więc wszyscy mogli tylko na tym zyskać. Kamyk poleciał daleko i zniknął w przydrożnej trawie, a chłopak po raz kolejny westchnął z irytacją. Spodziewał się, że tego wieczoru zastanie na miejscu Williama, starszego o kilka lat syna szeryfa, który dorabiał tam jako instruktor jazdy a i poza pracą spędzał w stadninie niemal każdą wolną chwilę, doglądając zwierząt lub zabierając je na trening czy przejażdżki. William był głównym, poza miłością do koni oczywiście, powodem dla którego młody pan Warren tak chętnie się tam pojawiał. Mimo różnicy wieku, dobrze się dogadywali i Adam doszukiwał się w nim... bratniej duszy. Ale tego wieczoru William się nie pojawił, chociaż trzy dni temu wspominał, że będzie na miejscu, i nic nie mogło poprawić Adamowi humoru.
Mruknął gniewnie pod nosem, rozglądając się za kolejną rzeczą, którą mógłby kopnąć i wtedy właśnie to poczuł. Delikatne mrowienie w karku, dziwny niepokój zaczynający się w żołądku i rozchodzący powoli w każdą stronę ciała, zupełnie jakby ktoś mu się przyglądał. Przystanął na chwilę i rozejrzał w zapadającym powoli półmroku, ale ścieżka za nim była zupełnie pusta, jeśli nie liczyć samotnego ptaka przecinającego niebo. Zerknął również w stronę granicy lasu, który zaczynał się kilkanaście metrów od miejsca w którym stał, ale tam też nie zauważył nic niepokojącego. Żadnego ruchu, poza kołyszącymi się delikatnie na wietrze gałęziami. A jednak dziwne uczucie nie ustąpiło więc, wciąż niespokojny, przyspieszył kroku, żeby jak najszybciej znaleźć się w domu.
- Niedorzeczność - mruknął sam do siebie, próbując dodać sobie odwagi. Przecież znał tę drogę i las od podszewki. Wychował się tutaj, nie był też pierwszym lepszym tchórzem. Ale mimo tego, że zdawał sobie sprawę jak niedorzeczny jest jego lęk, odetchnął głębiej dopiero, kiedy na horyzoncie zamajaczyły mu oświetlone jasno okna domu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro