Dnia trzeciego z rana...
W tym tygodniu Bóg zabrał do siebie w swym wielki miłosierdziu dwie siostry z pobliskiego klasztoru Niepokalanek. Siostra Bernardyna, kobieta wiekowa i szanowana służebnica boża oddała duszę Panu przez febrę, która już czas jakiś podejmowała jej życie atakami niczym armia fortecę. I w końcu forteca się poddała.
Druga zakonnica była jeszcze młodziutką dziewczyną. Nie miała jeszcze lat siedemnastu. Orzeczono, że to przez anemię pożegnała się ze światem doczesnym biedna Konstancja. Pochowano je obie dzień po Zaduszkach, w klasztornej krypcie. Teraz będą leżały tam obie jak poprzednie siostrzyczki. W trumnach z nieheblowanych sosnowych desek.
~*~
Konstancja obudziła się w całkowitej ciemności. Zamrugała kilkakrotnie by odzyskać wzrok. I nic. Dalej tylko ciemność. Spróbowała wyciągnąć ręce przed siebie, ale prawie od razu jej palce natrafiły na chropowate drewno. Panicznie dotknęła desek po bokach. Była uwięziona.
Dławiący szloch mieszał się z urywanymi słowami modlitwy. Przerażenie ogarniało jej ciało i umysł. Przeszywające zimno powoli dochodziło do jej świadomości. Czy została pochowana żywcem? Ale jak?! To musi być jakiś koszmar. Myśli biegły niczym tabun szalonych koni przez głowę dziewczyny.
Uderzała w wieko trumny, drapała próbując się uwolnić. Drewno raniło delikatne palce do krwi. Gorące łzy spływające po policzkach parzył nieznośnie zmarzniętą skórę.
Gdy prawie opadłą z sił, deski wreszcie ustąpiły. Konstancja wyszła z trumny. Chciała myśleć, że to tylko sen, ale poranione palce i przejmujący chłód dosadnie udowadniały jej, że to, co się dzieje nie jest snem. Nie jest nawet koszmarem. To coś gorszego. Rzeczywistość.
Wycieńczona siostrzyczka skuliła się w kącie przy masywnych drzwiach okuwanych żelazem. Welon opadł jeszcze przy trumnie i jasne włosy prawie tak białe jak jej habit, były rozsypane na trzęsących się ramionach.
Światło budzącego się do życia dnia wpadało przez okrągły świetlik umieszczony prawie pod sufitem. Był zbyt wysoko żeby nawet próbować się do niego dostać. Popatrzyła w jego stronę z tęsknotą.
Strach wyżerał inne emocje i myśli. Męczył i tym samym otwierał bramy sennej krainy.
Konstancja zasnęła przy zimnej ścianie jak gdyby szukając w niej ochrony.
Życie budziło się z nocnej zadumy, a słońce wstawało powoli znad gór niczym król chroniony przez straż złożoną z szarych chmur. Wszystko miało rozpocząć swój codzienny bieg. Wszystko oprócz cichej krypty w klasztornych podziemiach, gdzie śmierć wyciągała wszystkich spoza granic czasu zamykając w swoich objęciach.
~*~
Zbudziły ją pierwsze oznaki głodu. Bolesne ssanie w żołądku i palące pragnienie nie poprawiały jej sytuacji w żaden sposób. Jedyna nadzieja w Bogu.
Pośród zimnych trupów jej modlitwa o pomoc, była najgorętszą rzeczą.
A Stwórca w swej przewrotności usłuchał próśb o pomoc.
Coś gwałtownie uderzyło w świetlik rozbijając mleczną szybę. Deszcz szkła z brzdękiem obsypał pomieszczenie. O kamienną podłogę uderzył duży kruk. Ptak zadrżał konwulsyjnie wyprężył nóżki i po krótkiej chwili umarł w szkarłatnej kałuży swojej ciemnej kruczej krwi.
Konstancja trzęsąc się z zimna podeszła to niedużego truchła. Czarne pióra sterczały smętnie, ale nie to zwracało jej uwagę. Jeszcze ciepła posoka powoli zbliżała się do stóp zakonnicy.
Czuła się jak zwierzę, gdy uklęknęła i spojrzała krukowi w martwe oczy. Potrząsnęła głową.
Nie można tak po prostu pić krwi tego biednego ptaka. Zacisnęła powieki próbując zahamować cisnące się do oczu łzy, gdy jej blade wargi dotknęły wilgotnych piór. Pachniał deszczem, krwią i typowym ptasim zapachem kojarzącym się z domem.
Gęsty płyn o metalicznym smaku wypełnił jej usta. Piła próbując nie zwymiotować.
Puściła martwego kruka pozwalając opaść bezwładnie na ziemię. Patrzyła z przerażeniem na dłonie umazane w ptasiej posoce. I w tym momencie naszła ją paskudna myśl.
Siostra Bernardyna umarła przecież trochę wcześniej. Jej ciało... Jej ciało na pewno nie jest jeszcze nawet na początku rozkładu. Jest na to zbyt zimno.
Rozejrzała się niczym zaszczute w klatce zwierzę.
Należy szukać nowej trumny. To nie było trudne.
Wieko padło z głuchym trzaskiem na podłogę. Siostra Bernardyna leżała z uchylonymi ustami, z których wyżerały czarne zęby. Kosia skrzywiła się z obrzydzeniem, gdy do jej nozdrzy dotarł zapach starczej słodyczy. Skóra, słona i gumowata była zarazem bardzo miękka. Jucha starej zakonnicy była paskudna. I jednak chyba zaczynała się psuć.
Przez moment klęczała przy trumnie jak przy łóżku umierającej matki. W końcu wstała zataczając się lekko. Prawie czarne krople skapywały na bialutki habit zostawiając na nim makabryczny wzór. Znów padła na kolana zmawiając litanię do Serca Jezusowego.
~*~
Księdza Jana zaalarmował głośny huk dochodzący z podziemnej krypty.
Bez zwłoki postanowił zawołać pachołka i zejść na dół.
Strach go zdjął, gdy po otwarciu drzwi ujrzał przy jednej z trumien istotę o błędnych wielkich oczach. Modliła się.
- Co to jest?!- wykrzyczał pachołek.
- Cóż to za piekielne stworzenie?!
Klecha zdenerwowany machnął ręką.
- Nie ma na to czasu. Łap ją.
Konstancja spojrzała na nich błagalnym wzrokiem.
- Pomóżcie mi! W imię Chrystusa, pomocy!
Ksiądz przeżegnał się i dał znak swemu towarzyszowi dzierżącemu siekierę.
- Nie, nie, nie...- szeptała dziewczyna.
Pachołek złapał ją brutalnie za ramię i szarpnął do góry. Konstancja wróciła do chaotycznej litanii.
- Serce Jezusa, życie i zmartwychwstanie nasze,
Serce Jezusa, pokoju i pojednanie nasze,
Serce Jezusa, krwawa ofiaro grzeszników,
Serce Jezusa, zbawienie ufających, w Tobie,
Serce Jezusa, nadziejo w Tobie umierających...
I wtedy dnia trzeciego z rana słońce wyszło zza chmur i zaświeciło przez okrągły świetlik rzucając swój blask na zebraną tam trójkę. Jan poczuł swąd palonej skóry.
Siostrzyczka krzyknęła rozrywająco. Pachołek odskoczył od niej patrząc jak ciało dziewczyny zaczyna pod wpływem promieni palić się. Duchowny pociągnął go za sobą zamykając szybko drzwi. Wiedział, że będzie musiał wrócić po ciało.
Wampiry pali się dwa razy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro