85. Aaron
Powoli przeciągnęłam się w ciepłej pościeli, czując, jak ostatnie resztki snu ulatniają się, zastąpione poranną świadomością. Była to jedna z tych rzadkich chwil, kiedy mogłam pozwolić sobie na odrobinę lenistwa, jednak nie trwała długo. Nagle poczułam mocny kopniak prosto w żebra - wystarczająco bolesny, by przypomnieć mi, dlaczego tej nocy nie zmrużyłam oka.
Zmarszczyłam brwi, balansując na granicy irytacji i rozbawienia. - Mógłbyś być odrobinę bardziej delikatny - wymamrotałam z wyrzutem, choć sama słyszałam w swoim głosie więcej czułości niż złości. Instynktownie położyłam dłoń na brzuchu, próbując uspokoić niesfornego małego lokatora. Pod palcami wyczułam coś twardego i ruchliwego, pewnie jego stópkę.
- Jesteś tak samo złośliwy jak twój tata - dodałam z uśmiechem, czując, jak mój syn reaguje na moje słowa kolejnym ruchem. Westchnęłam, wiedząc, że nie mam szans na dłuższy odpoczynek.
Nie pozostało mi nic innego, jak wstać i zmierzyć się z kolejnym dniem w dziewiątym miesiącu ciąży. Z wciąż niskim moralami, wykonałam szybką poranną toaletę, zaplotłam włosy w prosty warkocz i wsunęłam na siebie wygodną, lekką sukienkę.
Wychodząc z sypialni, usłyszałam dochodzący z kuchni śmiech mojego męża i Lottie. Moja ciekawość natychmiast wzięła górę. Ruszyłam w ich stronę, zastanawiając się, co tym razem ich tak rozbawiło. Może ten dzień nie będzie taki zły, jak się obawiałam.
- ... pomóc ci z tym? - zapytał Kastiel, sceptycznie spoglądając na kurze jajko w jej dłoni.
- Nie! Potrafię sama - odpowiedziała stanowczo Lottie. W jej tonie brzmiała nuta dziecięcej determinacji, która zawsze rozczulała mnie i bawiła jednocześnie.
- Okej szefowo. Kim jestem, żeby z tobą się spierać? - po kuchni rozniósł się jego ciepły śmiech.
Weszłam do kuchni i zobaczyłam scenę, która wywołała na mojej twarzy mimowolny uśmiech. Lottie, ubrana w swój ulubiony fartuszek z obrazkiem misia, stała na krzesełku, dzięki któremu sięgała do blatu. Dzielnie próbowała rozbić jajko do miski. Na blacie leżała rozsypana mąka i kilka innych składników, a Kastiel, opierając się o stół, patrzył na nią z rozbawieniem i dumnym błyskiem w oczach. Pancake natomiast cały czas krążył wokół nich, czekając na okazję, aż coś spadnie z blatu.
- Gotujecie coś? - zapytałam, unosząc brew.
- Mamusiu, robię naleśniki! Sama! - oznajmiła Lottie z dumą, obracając się w moją stronę z błyszczącymi oczami. Jej ręce całe były w mące. - Tatuś tylko trochę mi pomaga - dodała, jakby to była drobna, zupełnie zbędna uwaga.
Podeszłam do moich dwóch kucharzy, uśmiechając się pod nosem i pochyliłam się, by ucałować Lottie w policzek. Pancake, energicznie merdając ogonem, którym miotał po moich nogach, też doczekał się pieszczot, na które zdecydowanie zasłużył.
- Świetna robota, kochanie. Wyglądasz jak prawdziwa szefowa kuchni - pogładziłam ją po włosach, a potem odwróciłam się do Kastiela. - Może będzie lepszą kucharką niż ja - powiedziałam z rozbawieniem.
- No cóż, poprzeczka nie jest zbyt wysoko postawiona - odparł z przekornym uśmiechem, unikając mojego spojrzenia.
Nie byłam pewna, czy bardziej mnie to rozbawiło, czy może zirytowała.
- Spadaj, Veilmont - wymruczałam pod nosem na tyle cicho, żeby Lottie nie zrozumiała przekazu, ale na tyle głośno, żeby mój podły mąż to usłyszał.
On tylko parsknął, po czym położył dłoń na moich plecach i delikatnie przyciągnął do siebie. Jego usta musnęły moje w czułym pocałunku.
- Wyspałaś się? Staraliśmy się z Lottie być cicho, żeby cię nie obudzić - zapytał, patrząc na mnie z troską.
- Nie bardzo. Aaron postanowił, że... - urwałam, czując kopnięcie, jakby na potwierdzenie moich słów. Położyłam dłoń na brzuchu, a Kastiel, jakby odruchowo, zrobił to samo, przykładając rękę obok mojej, by poczuć ruch dziecka.
- Zazdroszczę ci tego - powiedział cicho, wpatrując się w mój brzuch z fascynacją.
- Czego? Kopniaków o trzeciej nad ranem? - zapytałam z lekkim uśmiechem.
- Nie. Tego, że możesz go czuć w ten sposób. Że zawsze jest blisko ciebie - uśmiechnął się, gdy poczuł kolejne kopnięcie.
Jego słowa poruszyły mnie bardziej, niż chciałam przyznać. Przejechałam palcami po jego dłoni, lekko ją ściskając.
- Już niedługo będziesz spędzał z nim tyle czasu, ile tylko zechcesz - powiedziałam ciepło, obdarzając go uśmiechem. - Choć trochę się boję, że znów zostaniesz ulubieńcem - dodałam, wskazując ruchem głowy na Lottie, która bez wątpienia była córeczką tatusia.
Kastiel uśmiechnął się z typowym dla siebie rozbawieniem.
- Co mogę poradzić? One po prostu wiedzą, kto jest fajniejszy i kto potrafi opowiadać lepsze bajki.
Spojrzałam na niego uważniej i dopiero teraz zauważyłam cienie pod jego oczami oraz jego zmęczone spojrzenie.
- Też wyglądasz, jakbyś miał za sobą ciężką noc.
Westchnął i lekko wzruszył ramionami.
- Miałem dziwny sen. Właściwie koszmar.
Zmarszczyłam brwi, zaintrygowana.
- O czym?
Kastiel zawahał się przez chwilę, a potem uśmiechnął się lekko, chociaż w jego oczach widać było cień zakłopotania.
- Śniło mi się, że byłaś zaręczona ze swoim byłym, z Nicholasem. Wszedłem do kościoła, krzycząc "Nie zgadzam się!", a ty... wybrałaś jego - zakończył, wykrzywiając usta, jakby samo mówienie tego było nieprzyjemne.
Nie mogłam się powstrzymać i parsknęłam śmiechem.
- Serio? - zapytałam, patrząc na niego z niedowierzaniem. - I co, obudziłeś się cały zlękniony i spocony?
Kastiel przewrócił oczami, ale jego uśmiech zdradzał rozbawienie.
- Śmiej się, śmiej. Ale dla mnie to było okropne. Przeszło mi dopiero, gdy upewniłem się, że jesteś obok.
Wyciągnęłam rękę i delikatnie dotknęłam jego policzka.
- To słodkie, że nawet po tylu latach się martwisz. Ale Nicholas? Serio? Mam lepszy gust.
- Wiem - odpowiedział, patrząc mi w oczy. - Ale w snach nie ma logiki. Poza tym, co ja mogę poradzić, że mam w sobie dramatyczną duszę?
Parsknęłam śmiechem, a on nachylił się, żeby mnie pocałować, gdy nagle rozległ się głośny trzask.
- Oj... - dobiegł nas skruszony głos Lottie.
Oboje odwróciliśmy głowy w stronę blatu. Nasza córka stała tam z niewinną miną, podczas gdy kolejne jajko zsunęło się na podłogę i rozlało w żółtą kałużę.
- Lottie - westchnął Kastiel, choć jego usta wygięły się w uśmiechu. - Może zostaw to tacie?
- Ale ja umiem! - zaprotestowała, tupiąc nogą, co tylko dodało jej słodkości.
Zanim zdążyłam coś powiedzieć, Kastiel wstał, wyciągając rękę po ścierkę.
- Sprzątnij to razem z tatą, a potem dokończycie naleśniki - zarządziłam, ukrywając rozbawienie.
Lottie podejrzliwie spojrzała na mnie, a potem przeniosła swój wzrok na Kastiela, szukając jego aprobaty.
- Słyszałaś szefową - ruchem głowy wskazał na mnie. - Musimy posprzątać.
- No dobrze - powiedziała z wielką łaskawością.
Kiedy udało im się posprzątać kuchenny chaos, usiedliśmy przy stole do śniadania. Lottie, z dumą zajadająca swoje własnoręcznie zrobione (z pomocą taty) naleśniki, trajkotała jak nakręcona o swoich planach na dzień, które obejmowały głównie rysowanie i zabawę nowym domem dla lalek.
Ja jednak czułam, że coś jest nie tak. Na początku był to tylko przelotny niepokój, ledwo zauważalny, ale z każdą chwilą stawał się bardziej wyraźny. Położyłam rękę na brzuchu, czując jak napięcie rozchodzi się po ciele.
- Wszystko w porządku? - zapytał Kastiel, natychmiast wychwytując zmianę w mojej twarzy.
Zastygłam na moment, nie chcąc wzbudzać paniki, ale nie mogłam zignorować narastającego uczucia dyskomfortu.
- Nie wiem - odpowiedziałam cicho. - Może to nic, ale... coś czuję.
Lottie, która wcześniej z pełnym zaangażowaniem pochłaniała swój naleśnik, teraz odłożyła widelec, patrząc na mnie dużymi, zmartwionymi oczami. Kastiel w tym czasie zareagował natychmiast. Jego krzesło odsunęło się z głośnym zgrzytem, gdy wstał i podszedł do mnie.
- Powinniśmy zadzwonić do położnej? - zapytał z troską, a jego spojrzenie stało się jeszcze bardziej intensywne.
- Poczekajmy chwilę - odpowiedziałam, starając się brzmieć spokojnie. - Może to tylko fałszywy skurcz albo coś ...
Ale zaraz zabolało mnie tak, że aż pobladłam.
- Pewnie - rzucił z lekką ironią, choć jego głos drżał od zmartwienia. - Tym razem nie nabiorę się na twoje „Wszystko jest dobrze". Jedziemy do szpitala. Natychmiast.
- Mamusiu, jesteś chora? - Lottie przerwała, patrząc na mnie z dziecięcym niepokojem. Jej głosik, w którym pobrzmiewała troska, niemal złamał mi serce.
- Nie, kochanie - spróbowałam odpowiedzieć, ale mój głos nie brzmiał tak pewnie, jak chciałam. - Po prostu... Aaron chyba daje o sobie znać. Może się śpieszy, żeby nas zobaczyć.
Lottie spojrzała na mnie z lekkim zmieszaniem, najwyraźniej próbując zrozumieć, co właściwie się dzieje. Kastiel wziął jednak sprawy w swoje ręce.
- Lottie, idź do swojego pokoju i ubierz się. Pojedziesz do babci - powiedział stanowczo, ale łagodnie.
Lottie skinęła głową, choć jej oczy były pełne niepokoju. Po chwili wybiegła z kuchni, a Kastiel ponownie zwrócił swoją uwagę na mnie.
Wszystko działo się w zawrotnym tempie, jakby świat nagle przyspieszył. Kastiel delikatnie pomógł mi usiąść w samochodzie, starając się jednocześnie nie zdradzić, jak bardzo jest zdenerwowany. Lottie, już spakowana z torbą pełną ulubionych zabawek i ubrań, została szybko odstawiona do teściowej. Choć wiedziałam, że nie mamy czasu do stracenia, nie potrafiłam odejść, nie przytulając jej ostatni raz przed porodem.
- Szarlotko, kochanie - szepnęłam, klękając przy niej z trudem, mimo wyraźnych protestów Kastiela, który spoglądał na zegarek. Mała patrzyła na mnie wielkimi oczami, pełnymi mieszanki ciekawości i niepokoju. Przyciągnęłam ją do siebie, tuląc mocno, starając się ukryć narastającą falę emocji. Wiedziałam, że gdy następnym razem ją zobaczę, wszystko będzie inne.
- Nie martw się o mnie, dobrze? Wszystko będzie dobrze. I być może już dzisiaj zostaniesz starszą siostrą - powiedziałam z ciepłym uśmiechem, mimo że w środku drżałam.
Lottie spojrzała na mnie z powagą, która wydawała się niemal niepasująca do jej wieku. Jej rączki owinęły się wokół mojej szyi mocniej, niż zwykle.
- Będę grzeczna u babci - obiecała z dziecięcą stanowczością, a potem dodała, cicho, niemal szeptem: - Ale wróć szybko, mamusiu.
Te słowa uderzyły mnie w sam środek serca. Uśmiechnęłam się, choć czułam ucisk w gardle i łzy, które chciały się wydostać.
- Obiecuję - wyszeptałam, całując ją w czoło. Jej włosy pachniały dziecięcym szamponem i bezpieczeństwem. Przez chwilę nie chciałam jej puszczać, ale Kastiel delikatnie, lecz stanowczo położył mi rękę na ramieniu.
- Bree, musimy jechać - powiedział łagodnie, choć w jego głosie wyczułam napięcie.
Pozwoliłam mu pomóc mi wstać, choć każdy ruch wydawał się wysiłkiem. Kiedy odjeżdżaliśmy, Lottie stała na podjeździe, trzymając kurczowo dłoń babci Valerii. Jej spojrzenie towarzyszyło nam, dopóki nie zniknęliśmy za zakrętem.
***
Droga do szpitala była zarazem długa i zbyt krótka. Skurcze były coraz bardziej intensywne, jak fale napierające z nieubłaganą siłą, a ja czułam, że trudno mi będzie dotrwać. Kastiel prowadził szybko, ale bezpiecznie, co jakiś czas rzucając mi zmartwione spojrzenie. Jedną ręką trzymał kierownicę, a drugą szukał mojej dłoni, ściskając ją mocno, jakby chciał mnie zakotwiczyć w rzeczywistości.
- Jak się trzymasz? - zapytał, głos mu drżał, choć próbował brzmieć spokojnie.
- Jakby ktoś próbował wyrwać mi wnętrzności - wydyszałam z lekkim, wymuszonym uśmiechem. - Ale poza tym jest świetnie.
Jego spojrzenie stało się jeszcze bardziej zmartwione, ale nie odpowiedział. Zamiast tego przyspieszył, kiedy światło na skrzyżowaniu zmieniło się na zielone.
***
Ból, który przyszedł falami, zdawał się pochłaniać całą moją uwagę, a czas ciągnął się niemiłosiernie. W głowie powracało jedno pytanie - dlaczego to trwa tak długo?
Pamiętałam poród z Lottie. Było ciężko, ale wszystko potoczyło się w miarę szybko i naturalnie. Tym razem jednak coś było inaczej. Skurcze nie wydawały się tak skuteczne, jak powinny, a każda kolejna godzina była jak wieczność. Nawet położna, która początkowo uśmiechała się uspokajająco, teraz miała na twarzy wyraz skupienia i delikatnego niepokoju.
Kastiel siedział przy moim łóżku, trzymając mnie za rękę.
- Bree, dasz radę - powtarzał raz za razem, jakby próbując przekonać nie tylko mnie, ale i siebie.
Po kolejnych godzinach męki i bezowocnego wysiłku usłyszałam, jak lekarz wymienia coś cicho z położną. Ich głosy były stłumione, ale wyłapałam fragmenty zdań, które sprawiły, że żołądek ścisnął mi się ze strachu. "Zbyt długie parcie", "brak postępu", "trzeba interweniować".
- Co się dzieje? - wychrypiałam, ledwo mogąc mówić z powodu zmęczenia. Kastiel natychmiast spojrzał na lekarza, oczekując odpowiedzi.
- Pani Veilmont, wszystko jest pod kontrolą - uspokoił mnie lekarz, ale jego ton nie brzmiał przekonująco. - Musimy trochę pomóc maluchowi, ale jesteśmy przygotowani. Proszę się nie martwić.
Moja mina musiała wyrazić to, że nie do końca w to uwierzyłam, bo Kastiel ścisnął moją dłoń mocniej.
- Jestem tu, Bree. Wszystko będzie dobrze.
***
Kilkanaście godzin później byłam już na granicy wytrzymałości. Każdy skurcz zdawał się rozdzierać moje ciało na pół, a dziecko wciąż nie przychodziło na świat. Czułam, jak mój organizm powoli się poddaje, jakby wszystkie siły życiowe, które mi pozostały, ulatniały się z każdym oddechem. Kastiel wciąż był przy mnie, mówił coś, próbując mnie uspokoić, ale jego słowa odbijały się gdzieś w oddali, jak echo z innego świata.
Moje myśli stały się rozmyte, a obraz sali porodowej zamazywał się coraz bardziej. Głosy lekarzy i położnych zlewały się w jeden, niezrozumiały szum. Byłam zbyt zmęczona, by walczyć dalej, zbyt wyczerpana, by w ogóle się bać.
W końcu usłyszałam dźwięk, na który czekałam całe te długie godziny - dziecięcy krzyk. Był wysoki, przeszywający, jak sygnał alarmowy.
- Gratulacje, macie państwo syna! - usłyszałam głos lekarza, choć był dziwnie odległy. Kątem oka zobaczyłam, jak unosi płaczącego noworodka. Był mały, tak kruchy, z jasnymi włosami ledwo widocznymi na główce.
Kastiel stał obok mnie, z oczami pełnymi łez. Wyglądał, jakby nie mógł się zdecydować, czy patrzeć na mnie, czy na nasze dziecko. W końcu odezwałam się, choć moje usta ledwo poruszyły się pod wpływem wysiłku.
- Czy... wszystko z nim... dobrze? - wyszeptałam, czując, jak każde słowo sprawia ból.
- Jest okazem zdrowia - odparł lekarz, uśmiechając się lekko. - Proszę tylko posłuchać, jak krzyczy.
Spróbowałam odpowiedzieć, ale moje ciało zdawało się już mnie nie słuchać. Słabo uśmiechnęłam się do Kastiela, zanim fala zawrotów głowy zaczęła pochłaniać mnie całkowicie. Obraz jego twarzy, pełnej troski i lęku, zaczął się rozmazywać.
I wtedy poczułam, jak coś jest nie tak. Ostry, palący ból rozszedł się po moim ciele, a wszystko wokół mnie zaczęło wirować. Gdzieś daleko usłyszałam przyspieszone głosy lekarzy.
- Bree? Bree! - Kastiel zawołał, a w jego głosie brzmiała czysta panika. Czułam, jak jego dłoń desperacko ściska moją, jakby próbował przytrzymać mnie w rzeczywistości. Ale ja już odpływałam.
Ostatnią rzeczą, jaką zarejestrowałam, była jego twarz - zrozpaczona, z oczami pełnymi łez - zanim ciemność pochłonęła mnie całkowicie.
***
Stałem jak wmurowany, patrząc, jak lekarze nagle rzucają się do działania. Pojawiła się krew. Dużo krwi. Czerwony kolor rozlewał się po prześcieradłach, po jej nogach, jakby życie wypływało z niej na moich oczach.
- Proszę wyjść z sali - usłyszałem ostry głos jednej z pielęgniarek, ale nie mogłem się ruszyć. Wszystko we mnie krzyczało, żeby zostać, żeby jej nie opuszczać.
- Nie! Co się dzieje?! Co się z nią dzieje?! - krzyczałem, próbując podejść bliżej, ale dwie położne stanęły przede mną, zmuszając mnie do wycofania się.
- Najbardziej pomoże pan żonie, gdy wyjdzie stąd pan i pozwoli nam pracować - powiedziała jedna z nich, próbując brzmieć spokojnie, ale widziałem to w jej oczach: strach.
Zostałem wyprowadzony z sali, jakbym był dzieckiem, które nie wie, co się dzieje. A potem drzwi zamknęły się przede mną, odcinając mnie od Bree. Oparłem się o ścianę, czując, jak nogi odmawiają mi posłuszeństwa.
Nie teraz, Bree. Nie możesz mnie teraz zostawić.
***
Nie wiem, ile czasu minęło. Minuty? Godziny? Czas przestał istnieć, jakby świat wokół mnie zatrzymał się w miejscu. Całe moje myśli krążyły tylko wokół jednej osoby. Bree. Jej twarz, jej głos, jej uśmiech – wszystko to, co dawało sens mojemu życiu, było teraz zagrożone. Gdybym tylko mógł, oddałbym wszystko, byle tylko zamienić się z nią miejscami. Czułem się bezradny, uwięziony w koszmarze, z którego nie mogłem się obudzić.
Chodziłem nerwowo po korytarzu, raz po raz przecierając twarz dłońmi. Co chwilę wstrzymywałem oddech, gdy drzwi sali operacyjnej lekko się uchylały, ale nikt nie wychodził, by mi powiedzieć, co się dzieje. Miałem wrażenie, że ściany szpitala zaczynają mnie przygniatać, a serce tłukło się w piersi tak mocno, że niemal czułem ból.
W końcu podeszła do mnie pielęgniarka. Wyglądała na zmęczoną, ale na jej twarzy był cień delikatnego uśmiechu.
- Panie Veilmont - zaczęła ostrożnie, jakby ważyła każde słowo. - Pański syn jest zdrowy i silny. To naprawdę piękny chłopiec. Może pan go zobaczyć.
Na moment straciłem głos.
Syn. Nasz syn.
Słowa pielęgniarki odbiły się w mojej głowie echem, ale nie przyniosły mi ulgi, jakiej powinny. Zamiast tego, myśl o Bree, o jej wyczerpanym ciele, o jej twarzy, którą ostatni raz widziałem bladą i zalaną potem, wciąż wisiała nade mną jak czarna chmura. Zdrowy syn, piękny chłopiec... a co, jeśli ona go nigdy nie zobaczy? Ta myśl ścisnęła mnie w piersi tak mocno, że musiałem walczyć, by złapać oddech.
- Proszę pana? - głos pielęgniarki wyrwał mnie z zamyślenia. - Wszystko w porządku?
Zamrugałem, próbując się skupić.
- Co? Ja... - zacząłem, ale słowa ugrzęzły mi w gardle.
- Pytałam, czy chce pan zobaczyć syna - powtórzyła cierpliwie.
Skinąłem głową, choć ruch ten wydawał się obcy, jakby ciało działało wbrew mojej woli. Pielęgniarka poprowadziła mnie korytarzem do sali noworodków.
Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, stałem jak wmurowany. Był zawinięty w miękki kocyk, leżał w małym łóżeczku, a jego oczy badały otoczenie. I te włosy - jasne, dokładnie jak Bree.
Poczułem ucisk w gardle. To była jak okrutna ironia losu. Los dał mi dziecko, które wygląda jak ona, tylko po to, żeby mi ją zabrać?
- Chciałby pan wziąć go na ręce? - zapytała pielęgniarka cicho, przerywając moje myśli.
Spojrzałem na nią, a potem znów na syna. Chciałem, tak bardzo chciałem, ale czułem, że to nie moje miejsce.
- To Bree powinna go przytulić jako pierwsza - wykrztusiłem w końcu, czując, jak moje serce zaciska się z bólu. - To ona na to zasługuje. To... nie fair.
Pielęgniarka patrzyła na mnie przez chwilę, jakby zastanawiała się, czy cokolwiek może powiedzieć, by złagodzić mój ból. W końcu westchnęła cicho, jakby ze zrozumieniem, ale nim zdążyła odpowiedzieć, Aaron zaczął płakać. Najpierw cicho, niemal nieśmiało, a potem jego krzyk wypełnił salę, przenikając mnie na wskroś.
Spojrzałem na niego, czując, jak łzy cisną mi się do oczu. Ten mały człowiek... On nie miał pojęcia, co się dzieje. Pewnie był tak samo wystraszony jak ja, nie czując przy sobie mamy.
- On potrzebuje rodzica, panie Veilmont. Nieważne którego - powiedziała pielęgniarka delikatnym, ale stanowczym głosem. - Proszę spróbować.
Czułem, jak opór we mnie pęka. Drżącymi dłońmi wyciągnąłem ręce, a pielęgniarka ostrożnie ułożyła Aarona w moich ramionach. Był taki ciepły, taki delikatny. Jego małe rączki poruszyły się lekko, jakby próbował znaleźć coś znajomego, coś, co dałoby mu poczucie bezpieczeństwa.
Podszedłem do łóżeczka i wyciągnąłem ręce. Były ciężkie i drżały, ale kiedy po raz pierwszy wziąłem Aarona na ręce, coś się we mnie zmieniło. Był taki lekki, taki drobny, a mimo to wydawało się, że trzymam w ramionach cały świat.
Przez moment nie wiedziałem, co robić. Patrzyłem na jego małą twarz, teraz spokojniejszą, choć jego maleńkie piąstki wciąż były zaciśnięte. Nagle przypomniałem sobie, jak trzymałem Lottie po raz pierwszy. To było to samo uczucie - strach i zachwyt, wymieszane w jedno.
- Hej, Ronnie - odezwałem się cicho. Bree może i nie zgodziła się, żeby tak go nazwać, ale przecież nic nie stoi na przeszkodzie, żebym używał tego imienia jako pseudonimu.
Aaron poruszył się znowu i zaczął lekko kręcić główką, jakby szukał czegoś znajomego, a jego maleńka twarz zaczęła się marszczyć w gotowości do kolejnego płaczu.
- Spokojnie, spokojnie - powiedziałem, unosząc go odrobinę wyżej i trzymając bliżej swojej piersi. - Wszystko jest dobrze. Tata jest przy tobie. Wiem, że to nie to samo, co mama ... - powiedziałem cicho, a mój głos zadrżał. - ... Ale obiecuję ci, że wkrótce do nas wróci. Jest najsilniejszą osobą jaką znam. Jeszcze trochę, Ronnie. Jeszcze trochę i poznasz swoją mamę.
Aaron przestał się kręcić, jakby wsłuchiwał się w mój głos. Zacząłem delikatnie kołysać go w ramionach, a jego maleńkie palce poruszyły się, dotykając krawędzi kocyka.
- Wiesz, masz też starszą siostrę - odezwałem się znowu, a mój głos stał się odrobinę cieplejszy, jakbym opowiadał mu jakąś bajkę. - Ma na imię Charlotte, ale wszyscy mówią na nią Lottie. Nie może się ciebie doczekać.
Aaron poruszył się odrobinę, jakby w odpowiedzi, a ja poczułem, jak kąciki moich ust unoszą się w lekkim uśmiechu, choć serce wciąż ściskał mi strach o Bree.
- Lottie jest trochę szalona - dodałem, a w moim głosie zabrzmiała nutka rozbawienia, choć nadal zabarwiona głównie goryczą. - Lepiej bądź gotowy, mały człowieku. Czekają na ciebie zabawy w księżniczki i spotkania przy herbatce. Ale nie martw się - kontynuowałem, głaszcząc Aarona delikatnie po główce. - Nie pozwolę, żeby robiła coś, co ci się nie spodoba - obiecałem, choć w głębi duszy wiedziałem, że przy Lottie to może być trudne. - Ale myślę, że będziecie się razem dobrze bawić. Lottie jest świetną dziewczynką, wiesz? Trochę zbyt gadatliwa i czasami niecierpliwa, ale ma dobre serce. Będzie się o ciebie troszczyć, zobaczysz.
Aaron wydał z siebie cichy dźwięk, coś pomiędzy westchnieniem a mruczeniem, i poruszył rączką. Maleńkie palce zacisnęły się na brzegu kocyka, a ja poczułem, jak moje serce ściska się z uczuciem tak intensywnym, że ledwo mogłem oddychać.
- Już cię kochają - wyszeptałem, choć głos mi zadrżał. - Mama, Lottie, nawet Pancake.
Zacząłem delikatnie przesuwać palcem po jego maleńkiej dłoni, a on, jakby instynktownie, próbował zacisnąć wokół niego swoje paluszki. Ten odruch, tak prosty, a jednocześnie tak pełen życia, sprawił, że moje oczy zaszkliły się od napływających łez.
- I ja cię kocham - dodałem po chwili, przymykając oczy, żeby powstrzymać łzy, które chciały spłynąć po moich policzkach. - Nawet nie wiesz, jak bardzo - odezwałem się znowu, kołysząc go delikatnie. - Kiedy mama cię zobaczy, nie będzie chciała cię już puścić. A twoja siostra? Będą się kłócić, kto ma trzymać cię na rękach. Może będę musiał was rozdzielać.
Z moich ust wyrwał się cichy śmiech, a w moich oczach znowu zebrały się łzy.
- Ale wiesz co? Będę obok. Zawsze. I obiecuję, Ronnie - dodałem szeptem, całując go delikatnie w czoło - Nigdy nie pozwolę, żeby coś złego ci się stało.
Drzwi do pokoju otworzyły się, wyrywając mnie z zamyślenia. Do środka weszła pielęgniarka z łagodnym wyrazem twarzy.
- Aaron wygląda na spokojniejszego - zauważyła, przyglądając się nam z delikatnym uśmiechem.
Spojrzałem na niego i rzeczywiście jego twarz była teraz rozluźniona, a oddech równy.
- Tak ... Powiedziałem mu, że wkrótce spotka się z mamą - odparłem cicho.
- To dobrze - przytaknęła. - Bo pani Veilmont czuje się lepiej. Odzyskała przytomność - uśmiechnęła się, przekazując dobrą nowinę.
Spojrzałem na pielęgniarkę, próbując upewnić się, że dobrze usłyszałem.
- Obudziła się? - powtórzyłem, jakbym bał się, że to jakiś żart.
- Tak. Jest zmęczona, ale świadoma. Pytała o pana - dodała, a jej uśmiech stał się cieplejszy. - Może pan ją odwiedzić.
Serce zaczęło mi bić szybciej, jakby ktoś nagle zdjął ciężar z mojej piersi. Spojrzałem na Aarona, który teraz spał spokojnie w moich ramionach, i poczułem, jak na twarzy pojawia się uśmiech. Łzy napłynęły mi do oczu, ale tym razem były to łzy ulgi i radości.
- Chodźmy - powiedziałem cicho, ale z determinacją. - Zabiorę Aarona ze sobą. Moja żona nie wybaczyłaby mi, gdybym go zostawił.
Pielęgniarka spojrzała na mnie, jakby chciała zaprotestować, ale widząc mój zdecydowany wyraz twarzy, tylko skinęła głową.
- Na pewno się ucieszy, że zobaczy was razem.
Delikatnie poprawiłem kocyk wokół Aarona, upewniając się, że jest mu ciepło i wygodnie. Podążyłem za pielęgniarką przez korytarz dopóki nie zatrzymała się przed drzwiami, prowadzącymi do jednej z sal.
- Proszę wejść - powiedziała cicho, uchylając drzwi.
Wszedłem do środka, czując, jak serce wali mi w piersi. Bree leżała na łóżku, blada i zmęczona, ale jej oczy były otwarte. Kiedy tylko mnie zobaczyła, na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech, który natychmiast rozgrzał moje serce.
- Kastiel... - wyszeptała, a w jej głosie słychać było ulga, miłość, a także zmęczenie.
Nie odpowiedziałem od razu. Zamiast tego zrobiłem krok bliżej, wciąż trzymając Aarona blisko piersi, jak najcenniejszy skarb. Nie chciałem, żeby coś - choćby dystans - rozdzielało ich dłużej niż to konieczne. W tej chwili liczyło się tylko jedno: żeby mogła go zobaczyć, poczuć, uwierzyć, że wszystko, przez co przeszła, miało sens.
- Bree - powiedziałem cicho, a mój głos zadrżał. - Ktoś bardzo chce cię poznać.
Jej spojrzenie natychmiast przeniosło się na Aarona. Widziałem, jak jej oczy wypełniły się łzami, które jednak nie spłynęły po policzkach.
- To on...? - zapytała słabo, a jej ręka uniosła się lekko, jakby chciała go dotknąć, ale zaraz opadła, zbyt zmęczona.
- To Aaron - potwierdziłem, nachylając się bliżej, żeby mogła go zobaczyć. - Nasz syn.
Jej usta poruszyły się, jakby chciała coś powiedzieć, ale głos jej się załamał. Zamiast tego tylko patrzyła na niego, jakby nie wierzyła, że jest prawdziwy.
- Jest taki piękny... - wyszeptała.
- Taki jak ty - odpowiedziałem, ledwo powstrzymując łzy
Pochyliłem się, pozwalając, by Aaron znalazł się bliżej jej ramienia. Jej palce, choć drżące, musnęły jego rączkę.
- Dzień dobry, malutki - wyszeptała, a jej głos rozbrzmiał delikatną czułością. - Jak dobrze cię w końcu zobaczyć, a nie tylko czuć, jak kopiesz mnie po żebrach.
Aaron wydał z siebie cichy dźwięk, niemal jak odpowiedź na jej słowa. Bree cicho się zaśmiała, a dźwięk ten, choć ledwo słyszalny, wypełnił mnie ciepłem. Powoli przesunęła dłoń na jego policzek, muskając go delikatnie.
- Jesteś taki drobniutki... i taki śliczny. Lottie oszaleje, gdy cię zobaczy - mówiła dalej z zachwytem, a uśmiech nie schodził z jej ust. - Kocham cię, wiesz? I będę cię kochać każdego dnia, do końca świata i jeszcze dłużej.
Patrzyłem na nich, a moje serce niemal pękało od nadmiaru emocji.
- Wystraszyłaś mnie - powiedziałem w końcu. Mój głos był cichy i pełen ciężaru. - Myślałem, że znowu... - przerwałem, bo samo wypowiedzenie tych słów sprawiało, że coś we mnie pękało. Nie byłem w stanie tego dokończyć. W moich myślach i tak pojawił się tamten obraz. Jej ciało, zakrwawione i bezwładne w moich ramionach. Ten widok stał się częścią mnie, nieznośnym ciężarem, którego nie mogłem się pozbyć.
- Kas ... - wyrwała mnie z zamyślenia i wysiliła się na tyle, żeby dotknąć mojego policzka. - Nigdzie się nie wybieram - wyszeptała, patrząc na mnie z tą charakterystyczną determinacją, która zawsze była częścią jej natury. - Mam za dużo do stracenia. Ciebie, nasze dzieci, Pancake'a ...
Jej słowa sprawiły, że coś we mnie pękło, ale w ten dobry sposób. Pochyliłem się nad nią, opierając czoło o jej czoło, i szepnąłem:
- Obiecaj mi, że nigdy nas nie zostawisz.
- Obiecuję - powiedziała słabo, ale z taką siłą serca, że uwierzyłem jej od razu. - Poza tym - dodała po chwili, a na jej twarzy pojawił się cień rozbawienia – nie mogę cię zostawić samego. Nawet nie wiesz, gdzie są ręczniki w naszym domu. I kto, jak nie ja, będzie pilnować harmonogramu wywozu śmieci?
Przez łzy, które napłynęły mi do oczu, roześmiałem się cicho, całkowicie rozbrojony jej słowami. To była ona - moja Bree. Nawet teraz, ledwo mająca siłę mówić, znajdowała sposób, by mnie rozśmieszyć. Poczułem, jak coś we mnie się rozluźnia, jak lęk ustępuje miejsca ciepłu, które ogarniało moje serce. Nachyliłem się jeszcze bliżej, delikatnie dotykając jej ust w czułym pocałunku.
- Masz rację - przyznałem z uśmiechem, czując, jak wraca mi siła. - Bez ciebie bym zginął. Zgnieciony przez górę śmieci. Piękny koniec Kastiela Veilmonta.
***
- No dobrze, malutki, musimy cię trochę ogarnąć - powiedziałam cicho, pochylając się nad Aaronem. Moje ciało wciąż było zmęczone, każdy ruch przypominał mi, że jeszcze nie odzyskałam pełni sił po porodzie. Kastiel przez ostatnie dni robił wszystko, by nie dopuścić mnie do zbyt dużego wysiłku. Niemal zmuszał mnie, żebym leżała, odpoczywała, a on sam przejmował niemal wszystkie obowiązki związane z naszym synem. Krążył między domem swoich rodziców, gdzie była Lottie, a tą szpitalną salą, by pogodzić opiekę nad nami wszystkimi. Jego determinacja była wzruszająca, ale dzisiaj, gdy pojechał po naszą córkę, wiedziałam, że to moja chwila, by zająć się Aaronem. Chociaż przez moment.
- Wiesz, że zaraz przyjdzie tatuś? I twoja starsza siostra? Lottie nie może się doczekać, żeby cię zobaczyć - mówiłam cicho, choć Aaron zapewne niewiele z tego rozumiał. Patrzył na mnie swoimi dużymi, ciemnymi oczami, tak bardzo podobnymi do oczu Kastiela. Mogłabym przysiąc, że widziałam w nich pierwsze przebłyski szarości.
- Obiecuję, że cię pokocha - dodałam z uśmiechem, kończąc zapinanie jego świeżego, białego body ozdobionego drobnymi wzorami w misie. - Choć pewnie zajmie jej chwilę, żeby się do ciebie przyzwyczaić. W końcu, do tej pory to ona była gwiazdą.
Podniosłam Aarona, otuliłam go miękkim kocykiem i przytuliłam do siebie. Jego ciepło i zapach były tak kojące, że na chwilę zapomniałam o wszystkim innym. Ziewnął szeroko, a ja parsknęłam cichym śmiechem.
- Ty też jesteś zmęczony, co? - szepnęłam, lekko kołysząc go w ramionach, zanim położyłam go z powrotem do szpitalnego łóżeczka. Usiadłam na krawędzi swojego łóżka i patrzyłam na niego z zachwytem.
W tym momencie usłyszałam delikatne pukanie do drzwi. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, otworzyły się, a w progu stanął Kastiel z Lottie u boku. Moja córka miała na sobie jasnoróżową koszulkę z napisem „Big Sister", który natychmiast przykuł moją uwagę. Na widok tej dwójki uśmiechnęłam się szeroko.
- Oto i oni - szepnęłam do Aarona, zanim spojrzałam na Lottie. - No proszę, ktoś tu wygląda na bardzo gotowego do roli starszej siostry.
Lottie nie odpowiedziała od razu. Zamiast tego puściła rękę Kastiela i w jednej chwili ruszyła biegiem w moim kierunku.
- Mamusia! - krzyknęła i nim zdążyłam się odezwać, wskoczyła na łóżko, wtulając się we mnie z całych sił.
- Lottie, ostrożnie! - upomniał ją Kastiel z delikatną troską w głosie.
Spojrzałam na niego i pokręciłam głową, sygnalizując, żeby pozwolił jej na ten moment. Uśmiechnął się porozumiewawczo i podszedł do łóżeczka Aarona, żeby się z nim przywitać.
Objęłam Lottie tak mocno, jak tylko mogłam, czując, jak wypełnia mnie ciepło. Jej małe ramionka oplatały moją szyję, a główka wtulała się w moje ramię. Pachniała dzieciństwem, bezpieczeństwem, domem. Pocałowałam ją w czubek głowy, starając się nie rozpłakać.
- Bardzo za tobą tęskniłam - powiedziałam cicho, a mój głos zadrżał, mimo że próbowałam tego uniknąć. - Tak bardzo.
- Ja też za tobą tęskniłam, mamusiu - odpowiedziała równie cicho, jakby to, co mówiła, było największym sekretem.
Oderwała się ode mnie na chwilę, by spojrzeć mi prosto w oczy. Jej twarz była poważna, choć wciąż dziecięco słodka.
- Jesteś już zdrowa? - zapytała.
Uśmiechnęłam się do niej łagodnie, delikatnie odgarniając kosmyk włosów z jej czoła.
- Tak, wszystko jest już dobrze, Szarlotko - odpowiedziałam, używając mojego ulubionego zdrobnienia.
Lottie przytuliła się do mnie jeszcze raz, ale tym razem krócej. Potem usiadła obok mnie na łóżku, przyglądając mi się uważnie, jakby próbowała ocenić, czy na pewno mówię prawdę. Patrząc na nią, nie mogłam uwierzyć, jak bardzo urosła. Wydawała się taka duża – wyższa, dojrzalsza, niemal inna niż wtedy, gdy widziałam ją ostatni raz. A przecież minęło zaledwie kilka dni. A może to Aaron sprawiał, że teraz widziałam ją w zupełnie nowym świetle? W porównaniu do jego maleńkości Lottie wydawała się już taka duża.
Złapałam ją za rękę i delikatnie ścisnęłam.
- Chyba ktoś chciałby cię poznać - wskazałam na Aarona. - Chcesz go zobaczyć z bliska?
Lottie kiwnęła głową, a ja pomogłam jej zejść z łóżka i podejść do Aarona. Stanęła na palcach, żeby zajrzeć do szpitalnego łóżeczka, i przez chwilę patrzyła na niego w absolutnym milczeniu.
- On jest taki malutki... - szepnęła w końcu, nie odrywając od niego wzroku. - Mogę go dotknąć?
- Oczywiście - powiedziałam z uśmiechem.
Lottie wyciągnęła rękę z największą ostrożnością, na jaką mogła się zdobyć, i dotknęła rączki Aarona. Gdy jej palce musnęły jego dłoń, Aaron poruszył się i, jakby na powitanie, chwycił ją swoimi maleńkimi palcami. Lottie wstrzymała oddech, a na jej twarzy pojawił się wyraz zdziwienia i radości.
- On mnie lubi! - powiedziała podekscytowana, patrząc na nas z szeroko otwartymi oczami. - Mamo, tato, on mnie lubi!
- No pewnie, że cię lubi - odpowiedział Kastiel z ciepłym uśmiechem. - Jesteś jego starszą siostrą.
Lottie wciąż wpatrywała się w Aarona z zachwytem, jakby nie mogła uwierzyć, że ten malutki człowieczek jest jej bratem. Uśmiechała się do niego, a jej palec wciąż pozostawał uwięziony w uścisku maleńkiej dłoni. Kastiel, który do tej pory stał obok, podszedł bliżej, kucając na wysokości Lottie.
- Wiesz, Szarlotko - zaczął łagodnie - jeśli chcesz, możemy pomóc ci wziąć go na ręce. Co ty na to?
Lottie spojrzała na niego, a potem na mnie, z mieszanką niedowierzania i nadziei. Jej oczy błyszczały, choć w ich głębi krył się cień niepewności.
– Mogę? Naprawdę? – wyszeptała z niedowierzaniem.
- Oczywiście - odpowiedziałam, uśmiechając się uspokajająco. - Tylko musisz usiąść wygodnie i być bardzo ostrożna, dobrze?
Lottie szybko przysunęła się bliżej, a ja poprawiłam poduszki, żeby mogła wygodnie usiąść. Kastiel delikatnie podniósł Aarona z łóżeczka i powoli ułożył go w ramionach córki, wciąż trzymając jedną rękę na jego plecach, by dodać jej pewności siebie.
– Trzymaj go tutaj, pod główką – instruował spokojnym tonem, jak prawdziwy ekspert od noworodków, a ja nie mogłam się powstrzymać, żeby cicho się nie zaśmiać. Ciekawe, co licealny Kastiel powiedziałby, gdyby zobaczył tą wersję siebie.
- Co? - zapytał, unosząc brew, gdy zauważył mój rozbawiony wyraz twarzy.
- Nic - wzruszyłam ramionami, dalej się uśmiechając.
Lottie tymczasem wpatrywała się w Aarona z niemal nabożną ostrożnością.
- On jest taki leciutki... i taki ciepły - powiedziała z zachwytem. - Ale chyba trochę się boję, żeby go nie zgnieść.
- Nie zgnieciesz - uspokoił ją Kastiel, patrząc na nią z dumą. - Jesteś bardzo delikatna.
Lottie zerknęła na Aarona jeszcze raz, nachylając się odrobinę, by powąchać go.
- On pachnie jak... nie wiem, jak ... - zastanawiała się przez chwilę. - ... jak ... ciastko - powiedziała z powagą.
Parsknęłam śmiechem.
- Noworodki tak mają – wyjaśniłam. - Ten zapach to ich supermoc.
Lottie roześmiała się cicho, ale zaraz znów przyglądała się bratu.
Nagle Aaron poruszył się w ramionach Lottie, wydając z siebie cichy dźwięk, a zaraz potem rozległ się odgłos, który nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do tego, co właśnie się wydarzyło.
Lottie zesztywniała, a jej oczy otworzyły się szeroko.
- Mamo... tato... on chyba zrobił kupę.
Nie wytrzymałam i wybuchnęłam śmiechem, a Kastiel pokręcił głową, choć jego usta drgały od tłumionego śmiechu.
- No cóż, to tylko jeden z bonusów bycia starszą siostrą - zażartował.
– Możecie go już wziąć! – zawołała szybko Lottie, wyciągając ręce w naszą stronę z miną, która jasno dawała do zrozumienia, że ten etap opieki nad młodszym bratem kompletnie jej nie odpowiada
– Tak szybko się poddajesz? – droczyłam się z nią, odbierając Aarona z jej ramion.
– Wcale się nie poddaję! – odparła obronnie, energicznie wycierając ręce o spodnie, mimo że trzymała Aarona przez kocyk. – Po prostu... to jest trochę... no, ble.
Kastiel roześmiał się na głos.
- No dobra, ja się tym zajmę. Lottie, chcesz mi pomóc? - zapytał z lekkim uśmiechem, rzucając mi porozumiewawcze spojrzenie.
- Nie! - odpowiedziała szybko, wycofując się na bezpieczną odległość.
- Bez przesady - mruknął Kastiel, patrząc na nią z udawanym wyrzutem. - To jeszcze nic w porównaniu z tym, co TY robiłaś, gdy byłaś bobasem!
Lottie skrzyżowała ręce na piersi, unosząc brodę w wyrazie oburzenia.
- Na pewno nie aż tyle!
- Och, uwierz mi, Szarlotko, były dni, że musieliśmy używać dwóch pieluch na raz - powiedział Kastiel, puentując to puszczeniem oka w moją stronę.
- Tato! - Lottie jęknęła, próbując ukryć uśmiech, który jednak zdradzał jej rozbawienie. W tym czasie Aaron wydał z siebie kolejny dźwięk, jakby w pełni zgadzał się z sytuacją.
Kastiel uśmiechnął się szeroko i wyciągnął ręce, biorąc Aarona do przewinięcia.
- No dobra, młody. Chodź, zajmiemy się tobą. A ty, Lottie, możesz zająć miejsce w pierwszym rzędzie widowni, jeśli zmienisz zdanie.
- Wcale nie chcę patrzeć! - odparła szybko, po czym wycofała się jeszcze dalej, patrząc na nas jednak z zaciekawieniem zza kanapy.
Kiedy Kastiel zaczął przewijać Aarona, Lottie przyglądała się z odległości, komentując co jakiś czas z mieszaniną fascynacji i obrzydzenia.
- Bycie starszą siostrą jest... trochę dziwne - podsumowała w końcu, wzruszając ramionami.
- I trochę fajne, prawda? - dodałam z uśmiechem, obejmując ją ramieniem
- Hmm ... trochę tak - przyznała po chwili, a kącik jej ust uniósł się w delikatnym uśmiechu.
***
Pchałam wózek powoli wzdłuż ścieżki, która wiła się przez ogród, chłonąc świeże, wiosenne powietrze. Początek kwietnia przyniósł ciepło, które delikatnie pieściło moją twarz, choć wiatr wciąż niósł w sobie chłodny powiew ostatków zimy. Aaron leżał spokojnie, przyglądając się niebu i tańczącym nad jego głową gałęziom drzew. Światło przemykało między drobnymi pąkami na drzewach, a ja widziałam, jak jego maleńkie oczy śledzą ten ruch, jakby próbował zrozumieć, co widzi.
- Wiesz, skarbie ... - powiedziałam cicho, nachylając się nad wózkiem, żeby zerknąć na jego uśmiechniętą buzię - ... mam przeczucie, co za niespodziankę, szykuje dla nas tatuś.
Aaron odpowiedział mi swoim uroczym, niemowlęcym „guh" i machnął rączką, która na moment wydostała się spod kocyka.
- Kiedy twoja siostra była taka malutka jak ty, tata zasadził dla niej drzewo - zaczęłam, czując, jak uśmiech powoli rozlewa mi się po twarzy. - Nazywamy ją Szarlotką, więc to musiała być jabłonka, prawda? Teraz kolej na ciebie, mały człowieku. Ciekawe, co wybrał tym razem.
Altanka była już widoczna na końcu ścieżki. Bielone drewno lśniło w słońcu, a bluszcz, który oplotłam wokół kolumn zeszłego lata, zaczynał nieśmiało wypuszczać nowe listki. Kastiel i Lottie czekali na nas w jej cieniu. On trzymał w ręku dużą łopatę, a ona miała w dłoniach małą łopatkę i wyglądała, jakby nie mogła doczekać się rozpoczęcia prac. Jeansowe ogrodniczki i różowe kalosze były tak słodkim dodatkiem, że nie mogłam się nie uśmiechnąć. Tuż obok nich, na trawie, stała sadzonka z cienkimi, bezlistnymi jeszcze gałązkami, które sterczały w różne strony. Pancake kręcił się wokół i zatrzymywał się co chwilę, jakby zastanawiając się, czy nie zacząć kopać razem z nimi, a potem znów wracał do radosnego obwąchiwania wszystkiego wokół.
- Proszę, proszę - powiedziałam, zatrzymując się z wózkiem tuż przed altanką. - Dokładnie tak, jak myślałam.
- Jestem aż tak przewidywalny? - Kastiel podszedł do mnie, nachylił się, żeby mnie pocałować, i zerknął na Aarona, który wpatrywał się w niego z uwagą, jakby próbował rozpoznać tatę.
- Raczej tradycyjny - poprawiłam go, uśmiechając się szeroko. - Co wybrałeś tym razem? - wskazałam na drzewko.
- Orzechowiec - wyjaśnił krótko.
- Okej ... skąd ten wybór? - zapytałam, szczerze zaintrygowana.
Kastiel oparł łopatę o bok altanki, skrzyżował ramiona i wzruszył ramionami w sposób, który aż za dobrze znałam.
- Masło orzechowe - odpowiedział z miną, jakby to wyjaśniało wszystko.
Zmarszczyłam brwi, a Lottie zachichotała, zakrywając usta dłonią.
- Masło orzechowe?
- W ciąży z Aaronem żywiłaś się wyłącznie masłem orzechowym. Na kanapkach, na waflach, na naleśnikach... na czymkolwiek, co akurat było pod ręką. Nie pamiętasz, jak musiałem raz pojechać w środku nocy do sklepu, bo skończył się słoik i wpadłaś w histerię?
Lottie wybuchła śmiechem, a ja przewróciłam oczami, ale nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Aaron w wózku wydał z siebie dźwięk, który zabrzmiał niemal jak poparcie dla jego słów, a Lottie śmiała się jeszcze głośniej.
- Dobra, dobra, wystarczy tych żartów. Możemy przejść do oficjalnej części? - zapytałam z ironią, wyciągając małego z jego wózka. W brązowym, pluszowym kombinezonie z uszami misia wyglądał przesłodko.
Obserwowałam, jak Kastiel i Lottie pracowali nad drzewkiem, powoli przysypując korzenie ziemią. Lottie z zapałem nabierała ziemię na swoją małą łopatkę, rozsypując ją na wszystkie strony, ale włożyła w to tyle serca, że nie mogłam się nie uśmiechnąć. Co jakiś czas rzucała szybkie spojrzenie na Aarona w wózku, a jej twarz rozświetlał uśmiech, jakby chciała, żeby jej młodszy braciszek widział, jak ważne zadanie wykonuje. Kastiel, jak zwykle cierpliwy, poprawiał to, co zrobiła zbyt niedokładnie, ale pozwalał jej się wykazać.
- Gotowe! - zawołała w końcu Lottie, prostując się z dumą. Jej policzki były zarumienione od wiosennego powietrza, a małe dłonie ubrudzone ziemią. Wytarła je w ogrodniczki, zupełnie nie przejmując się plamami.
- Świetna robota! - pochwaliłam ich oboje, uśmiechając się szeroko. - Naprawdę, po co nam ogrodnicy, skoro mamy was?
Lottie roześmiała się radośnie, zadowolona z pochwały, a Kastiel odrzucił na bok łopatę i zmierzwił jej włosy, na co dziewczynka odpowiedziała głośnym „Tato, no przestań!". Potem szybko podbiegła do mnie.
- Mamusiu, a mogę teraz powozić Aarona? Proszę, proszę, proszę! - zapytała z entuzjazmem, składając rączki w błagalnym geście i przyglądając mi się wielkimi oczami, które nie pozostawiały mi zbyt wiele miejsca na odmowę.
Zawahałam się przez moment, zastanawiając się, czy to dobry pomysł. W końcu Aaron był jeszcze taki mały, a Lottie - choć bardzo chętna - wciąż miała w sobie więcej energii niż rozwagi. Ale widząc jej ekscytację, westchnęłam i skinęłam głową.
- W porządku, Lottie - zgodziłam się, spoglądając na nią uważnie. - Ale tylko, jeśli będziesz bardzo ostrożna i nigdzie się nie oddalisz. Musisz być blisko nas, dobrze?
- Obiecuję, mamusiu! - odparła z radością, chwyciła pewnie za rączki wózka i zaczęła powoli pchać go ścieżką.
Zaczęła powoli prowadzić wózek, co chwilę stając na palcach i zaglądając do Aarona, żeby upewnić się, że wszystko jest w porządku. Pancake oczywiście im towarzyszył, krocząc przy wózku, jak urodzony ochroniarz. Lottie zaczęła opowiadała Aaronowi swoje dziecięce historie: o wróżkach mieszkających w ogrodzie, o przygodach tańczących wiewiórek i o tym, jak kiedyś razem będą wspinać się na drzewa.
Kastiel stanął obok mnie i objął mnie ramieniem, przyciągając mnie bliżej. Wspólnie patrzyliśmy na naszą córkę, która z taką troską zajmowała się swoim młodszym bratem.
- Jeszcze chwila jej opowieści i Aaron zaśnie - zaśmiał się cicho, pochylając się, żeby musnąć ustami moje czoło.
- Albo zacznie mówić wcześniej, tylko żeby jej powiedzieć, żeby była już cicho - odparłam, śmiejąc się pod nosem.
Oboje milczeliśmy przez moment, patrząc na Lottie, która z wielką uwagą prowadziła wózek. Ale nagle Kastiel spoważniał. Z jego twarzy zniknął lekki uśmiech, a w jego oczach pojawił się cień, którego wcześniej nie dostrzegłam. Na chwilę milczał, po czym wziął głęboki oddech, patrząc na nasze dzieci.
- Nigdy nie przypuszczałem, że będę miał rodzinę - powiedział cicho, a jego głos zabrzmiał głębiej niż zwykle. - A teraz mam ciebie, Bree, i dwójkę dzieci. To wszystko ... to więcej, niż kiedykolwiek mogłem sobie wyobrazić.
Zaskoczyły mnie jego słowa. Byłam przyzwyczajona do jego żartobliwego tonu, ale teraz mówił tak poważnie, jakbym w tej chwili dostrzegała całą wagę jego uczucia.
Po chwili dodał, nadal patrząc na Lottie, jakby musiał to wypowiedzieć, by nie zostawić tego w sobie.
- I mimo że nasze dzieci dają mi ogromne szczęście i uwielbiam być tatą, to nie chcę mieć ich więcej.
Spojrzałam na niego zaskoczona, starając się zrozumieć sens tych słów.
- Dlaczego? – zapytałam cicho, zdziwiona, ale i zaniepokojona.
Kastiel zamilkł na moment, jakby szukał właściwych słów. W końcu spojrzał na mnie poważnie, a jego oczy pełne były troski.
- Przez ten poród... mogłem cię stracić - powiedział, a w jego głosie wyraźnie słychać było ból, jakby ta myśl ciążyła mu od samego początku. - I może pomyślisz, że to samolubne, ale ... Byłaś w naprawdę złym stanie. Widziałem to. I gdy wyprosili mnie z sali, żeby cię ratować ... musiałem wyobrazić sobie, że zostanę sam z dziećmi. Wyobraziłem sobie, że musiałbym powiedzieć Lottie, że mama już nie wróci. Musiałbym tłumaczyć im, dlaczego Aaron dorasta bez mamy. I to ... to mnie przeraża. A gdybyś ponownie zaszła w ciążę ... nie potrafiłbym żyć z myślą, że coś ci się stanie. Nigdy więcej nie będę ryzykował twoim zdrowiem i życiem. Nie pozwolę na to.
- Kastiel, ale przecież wszystko skończyło się dobrze i ... – zaczęłam, ale przerwał mi ruchem ręki.
- Wiem, że to brzmi jakby przesadzał, ale nie potrafię tego wyrzucić z głowy. Kiedy widzę was razem, patrzę na ciebie i dzieci, nie potrafię sobie wyobrazić, że miałbym stracić to, co mamy. I nie chcę ryzykować, że coś znowu pójdzie nie tak.
Zamilkł, jakby próbując ogarnąć myśli, a ja wciąż nie wiedziałam, co powiedzieć.
- Wiem, że trudno ci to przyjąć, ale to nie jest tylko kwestia tego, jak się czuję teraz – dodał po chwili, jakby mówiąc to bardziej do siebie niż do mnie. - Chcę, żebyś wiedziała, że nigdy bym się nie odważył na to, żeby znowu cię narażać. Nie chcę przeżywać tego uczucia ...że mogę cię stracić na zawsze.
- Rozumiem. Nikt nie chce ryzykować utraty tego, co najcenniejsze. Gdybyś kiedyś ... - ta myśl nie chciała wyjść poza moją głowę. - Gdyby coś ci się stało, również bym się bała. Czułabym się tak samo, jak ty teraz.
- Naprawdę mi to wybaczysz? - wyszeptał, a jego głos zadrżał pod ciężarem emocji. - Wiem, że trudno ci to zrozumieć, ale to nie dlatego, że nie kocham naszych dzieci. Przeciwnie. Kocham je najmocniej, jak tylko można, ale ciebie ... Bez ciebie to wszystko nie miałoby sensu. Bez ciebie nie byłoby ich. Bez ciebie nie byłoby mnie.
Jego słowa trafiły prosto w moje serce, a ja przez chwilę stałam w milczeniu, próbując je przyswoić. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że Kastiel mógłby czuć się winny za swoją troskę o mnie. Zawsze wydawało mi się, że to naturalne, że jego strach jest po prostu dowodem jego miłości. A teraz patrzył na mnie, jakby naprawdę obawiał się, że nie zrozumiem, że jego wybór nie wynika z egoizmu, a z czystej potrzeby ochrony.
- Kastiel ... - odezwałam się łagodnie, zbliżając się do niego. Moje dłonie odnalazły jego i ścisnęły je delikatnie, jakby ten dotyk mógł przynieść mu ulgę. - Nie masz za co przepraszać. Nie zrobiłeś nic złego. Rozumiem cię. Wiesz dlaczego? Bo czuję to samo. Gdyby coś ci się stało ... nie umiałabym bez ciebie oddychać, funkcjonować. Jesteśmy rodziną, a rodzina oznacza, że musimy dbać o siebie nawzajem. Ty robisz to najlepiej, jak potrafisz.
W jego oczach błysnęło coś, czego nie umiałam nazwać – może ulga, może wdzięczność. Jakby moje słowa powoli odciążały go z ogromnego ciężaru, który nosił na barkach.
- A dwójka to i tak świetny wynik, prawda? - dodałam z lekkim uśmiechem, starając się rozładować napięcie i dodać mu odrobinę otuchy. Na jego twarzy również pojawił się cień uśmiechu.
Kastiel przyciągnął mnie do siebie, obejmując mocno, jakby bał się, że mogę mu się wymknąć. Zamilkliśmy oboje, wtuleni w siebie, jakby w tym uścisku można było odnaleźć odpowiedzi na wszystkie pytania. Czułam, jak Kastiel powoli się uspokaja, jego oddech staje się równy, a napięcie opuszcza jego ramiona.
Naszą chwilę przerwał nagle głos Lottie, pełen dziecięcej radości.
- Mamusiu, tatusiu! Aaron się do mnie uśmiechnął! - zawołała entuzjastycznie, zupełnie nie przejmując się tym, że jej rodzice właśnie mieli jedną z najważniejszych rozmów w swoim życiu.
Odsunęłam się lekko od Kastiela, oboje spojrzeliśmy na siebie z czułym rozbawieniem, a potem przenieśliśmy wzrok na Lottie.
- Naprawdę? - zapytałam, obracając głowę w jej stronę, starając się dorównać jej entuzjazmowi.
- Tak! Patrzył na mnie, a potem się tak uśmiechnął! - zapewniła z przejęciem, pokazując nam dokładnie, jak wyglądał ten „uśmiech", co w jej wykonaniu polegało na szerokim odsłonięciu wszystkich zębów i zmrużeniu oczu.
- To niesamowite, Szarlotko - powiedziałam z entuzjazmem, jakbyśmy właśnie omawiali największe odkrycie w historii. - Chyba już jesteś jego ulubioną osobą.
- Na pewno jestem! - odparła pewnym głosem, prostując się dumnie i patrząc na Aarona z absolutnym przekonaniem.
- W takim razie od dzisiaj to ty zmieniasz pieluszki - rzucił nagle Kastiel z szyderczym błyskiem w oku, patrząc na Lottie z rozbawieniem.
- Tatuś! - obruszyła się natychmiast, marszcząc nosek i krzyżując ramiona na piersi. - Ja się tylko zajmuję uśmiechaniem do niego!
- Aha, czyli cała brudna robota spada na mnie? - odparł, udając zrezygnowanie, choć w jego tonie brzmiało wyraźne rozbawienie.
- Mama może ci pomóc - wzruszyła ramionami Lottie, jakby było to oczywiste rozwiązanie problemu.
Nie mogłam się powstrzymać i parsknęłam śmiechem. Kastiel pokręcił głową, śmiejąc się pod nosem, i sięgnął po moją dłoń, ściskając ją lekko.
- Chyba przegraliśmy, co? - szepnął, a w jego głosie brzmiało coś między rozbawieniem a prawdziwym szczęściem.
- Z kretesem - przyznałam, obserwując tę scenę z czułością.
Kiedy Kastiel objął mnie delikatnie, przytulając mnie do siebie, a Lottie nadal gadała do Aarona, wymyślając kolejną zabawną historię, wiedziałam jedno - miłość nie polegała na liczbach, na spełnianiu określonych oczekiwań. To nie ilość, lecz jakość budowała jej fundamenty. I miałam wszystko, czego mogłam pragnąć.
Kastiel, Charlotte, Aaron i Pancake.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro