79. Farma wujka Lysa (trochę +18)
- Cholera jasna ... - syknęła pod nosem. - Nigdy się nie spakuję! - Bree dramatycznie rzuciła się na stos ubrań, które wywalały się z walizki.
Już od samego rana szykowała się do wyjazdu. Miała pojechać na tydzień do swoich rodziców, żeby pomóc im w planowaniu remontu. Wybieranie koloru farb, mebli, dodatków - ogólnie wszystko to, czego ja robić nie chciałem. Zaoferowałem więc, że zostanę z Lottie w domu i zorganizujemy sobie "tydzień taty i córki", a Bree będzie mogła skupić się na rodzicach.
- Kas, pomóż mi, błagam - poprosiła, wzdychając ciężko. - Muszę jeszcze zmieścić tutaj prezenty dla rodziców.
Obserwowałem tą scenę z rozbawieniem, stojąc w drzwiach. Jednak widząc jej rozterkę, postanowiłem pomóc. No i nigdy nie potrafiłem jej odmówić, gdy patrzyła na mnie tym maślanym wzrokiem.
- Lecisz do Chicago tylko na tydzień. Nie potrzebujesz połowy tych rzeczy - chwyciłem w dłonie parę czerwonych szpilek i zamachałem nimi przed jej nosem. - To na pewno ci się nie przyda.
- Mylisz się. Rodzice Nicholasa zaprosili mnie i moich rodziców na jakiś jubileusz z okazji 30 lecia ślubu - wyrwała z moich dłoni buty i rzuciła na sam środek sterty ciuchów. - Jak się domyślasz, nie mogę iść w trampkach i dresach.
- Nicholas? Twój świrnięty eks, który patrzył na ciebie jak pies na kawałek szynki, gdy ja stałem obok? Dopiero teraz mi o tym mówisz? - zapytałem z wyrzutem.
- Oj Kas ... Kiedy to było? Pięć lat temu? - wywróciła oczami. - Wiele się zmieniło od tamtej pory.
- Tak, wiele - wycedziłem. - Jesteś z jakieś dziesięć razy bardziej seksowna, masz większe cycki i lepszy, bardziej krągły, tyłek.
Dyskretnie się uśmiechnęła, ale udała, że mój komentarz nie wywarł na niej wrażenia.
- Miałam na myśli raczej to, że zostałam twoją żoną i urodziłam twoją małą kopię, co dożywotnio przywiązało mnie do ciebie, ale co ja tam wiem - odparła z ironią.
- Mam nadzieję, że będziesz czuć się wystarczająco przywiązana do mnie, gdy ten gnojek będzie rozbierał cię wzrokiem - mruknąłem niepocieszony, że nie będzie mnie tam, żeby pokazać ,,Nickiemu", gdzie jest jego miejsce. A jest ono bardzo, ale to bardzo daleko od mojej żony. Najlepiej na przeciwległej stronie planety.
- Zamiast opowiadać takie głupstwa, lepiej pomóż mi to wszystko pomieścić w walizce - zaczepnie rzuciła we mnie jedną ze swoich kwiecistych sukienek.
- Rzuć we mnie stanikiem, to może się zastanowię - wykrzywiłem swoje usta w czymś, co w mojej głowie miało być flirciarskim uśmiechem.
Jakie było moje zdziwienie, gdy naprawdę przeciągnęła swój biały t-shirt przez głowę, a później odpieła haftki koronkowego stanika, który po kilku sekundach wylądował pod moimi stopami.
- I co teraz pan zrobi, panie Veilmont? - zapytała z błyskiem pożądania w oku.
Dopiero po chwili zauważyłem, że mam półotwarte usta i perfidnie gapię się na idealnie zarysowane piersi mojej żony. Wiedziała jak zamknąć moje usta.
- Co zrobię? - powtórzyłem jej pytanie, nadal omiatając wzrokiem jej sylwetkę. - Upewnię się, że nie zapomnisz o mnie przez cały ten tydzień.
Przez następne dwie godziny tarzaliśmy się pomiędzy stertami jej ubrań. Udowadniałem jej na każdy, absolutnie każdy, możliwy sposób, jak bardzo będę za nią tęsknić. Co z tego, że na koniec okazało się, że połowa jej ubrań nadaje się już tylko do prania. W tym ta ponętna, czerwona sukienka, którą planowała założyć na to przeklęte przyjęcie. Cóż ... wypadki się zdarzają.
***
- Obiecaj mi, że będziesz słuchać tatusia - Bree klęczała na podłodze terminala nowojorskiego lotniska i z całych sił tuliła do siebie Lottie. - I że nie będziesz naciągać go na nowe zabawki. I na fast foody. A już na pewno nie proś go o kucyka. Jest na tyle szalony, że może naprawdę go kupić.
Wywróciłem oczami i skrzyżowałem ramiona na piersi, słysząc te chore pomówienia. Nigdy bym tego nie zrobił ...
Chyba.
- Będę grzeczna, mamusiu - obiecała nasza mała dziewczynka, zaciskając rączki wokół blondynki.
- Wrócę niedługo. Nie martw się - Bree starała trzymać się twardo, ale ze swojej pozycji, widział jak ledwo powstrzymuje łzy. - Muszę tylko pomóc babci Luci i dziadkowi Filipowi z paroma sprawami, a potem od razu do wrócę.
Lottie skinęła głową, a jej oczy były pełne determinacji. Bree jeszcze raz przytuliła ją mocno, zanim wstała.
Spojrzałem na kobietę, próbując ukryć swoje własne emocje i oszukać samego siebie, że wcale nie będzie mi jej brakowało. Cholera, to tylko tydzień. Dlaczego, tak to przeżywam?
- Chodź tutaj, dziewczynko - posłała jej pocieszający uśmiech i rozpostarłem ramiona, dając znać, żeby mnie przytuliła, co zrobiła bez wahania.
- Może przesadzam, ale naprawdę będę za wami tęsknić - pociągnęła nosem, wtulając twarz w mój tors.
- Wiem. My za tobą też - westchnęłem, gładząc dłonią jej plecy. - Ale damy sobie radę. Możesz być spokojna - zapewniłam ją. - Baw się dobrze w Chicago.
Zbliżyłem usta do jej ucha, żeby wyszeptać ostatnią wskazówkę.
- I pamiętaj, że w razie gdyby pewien chujek poczuł się za bardzo odważny, celuj w jego krocze, tak jak cię uczyłem.
Zaśmiała się krótko i otarła łzy rękawem bluzy. W tle pojawił się komunikat, ponaglający pasażerów lotu do Chicago.
- Jeśli się nie pośpieszysz, polecą bez ciebie - powiedziałem i ostatni raz musnąłem jej usta w przelotnym pocałunku.
Bree uśmiechnęła się smutno i skinęła głową.
- Kocham was - szepnęła, zanim odwróciła się i ruszyła w stronę bramek.
Lottie patrzyła za nią z wyraźnym smutkiem, a ja położyłem rękę na jej ramieniu.
- Chodź, mała. Przed nami jeszcze cały tydzień. Porobimy coś fajnego - powiedziałem, prowadząc ją w kierunku wyjścia z lotniska.
W drodze do samochodu Lottie milczała, trzymając mnie mocno za rękę. Wiedziałem, że będzie to dla nas trudny czas, ale obiecałem sobie, że zrobię wszystko, żeby jej to wynagrodzić.
Posadziłem ją w foteliku, upewniając się, że ma przy sobie ukochanego pluszaka.
- No więc? Co chcesz dzisiaj robić? - zapytałem nim odpaliłem silnik samochodu. - Kino, park ... Może chcesz odwiedzić dziadków? - zaproponowałem.
Zastanowiła się przez chwilę, w uroczy sposób marszcząc nosek, jak gdyby musiała podjąć jakąś naprawdę ważną decyzję.
- Chcę na plac zabaw - stwierdziła.
- Okej, jak sobie pani życzy.
Jechaliśmy autostradą, słuchając jakiejś playlisty z mojego telefonu. Całe szczęście, że Lottie już w tak młodym wieku potrafiła docenić dobrego rocka. Machała nóżkami w rytm muzyki i czasem kiwając głową, a ja nie mogłem przestać się uśmiechać z dumy, jaka mnie wypełniania.
Po czasie zauważyłem, że przygląda mi się z zaciekawieniem.
- Co jest, słonko? - zapytałem, nie spuszczając wzroku z drogi przed sobą.
- Jesteś moim prawdziwym tatą? - wypaliła nieoczekiwanie, a ja omal się nie zakrzusiłem.
- Co to za pytanie, Lottie? Oczywiście, że jestem twoim PRAWDZIWYM tatą! Skąd pomysł, że mogłoby być inaczej? - oburzyłem się.
- Masz inne włosy - chwyciła w rączkę końcówkę swojego warkoczyka i spojrzała na niego, upewniając się, że jej włosy są czarne. Potem znów z podejrzliwością spojrzała na mnie i na moje czerwone włosy.
- Och Lottie ... - zaśmiałem się pod nosem, nie wierząc, że mogła wpaść na coś takiego. - Tak, moje włosy są czerwone, ale tylko dlatego, że je farbuję. Normalnie są takie jak twoje, czarne.
Wykorzystałem moment, że staliśmy na światłach i pochyliłem się, aby mogła dokładnie obejrzeć mój odrost z naturalnym kolorem.
- Widzisz? Są czarne. Dokładnie, tak jak twoje - przedstawiłem ostateczny dowód naszego pokrewieństwa.
- A ja mogę fa ... farb ... farbić ... - za wszelką cenę chciała powtórzyć to słowo.
- Farbować? - podpowiedziałem jej.
- Tak! Chcę czerwone! Jak ty, tatusiu!
- Myślę, że mama mogłaby nie być zachwycona tym pomysłem - odpowiedziałem, uśmiechając się pod nosem. - Może poczekamy, aż będziesz trochę starsza?
- Dobrze! - na szczęście nie drążyła tematu.
***
Gdy dojechaliśmy do Central Parku, pomogłem Lottie wyskoczyć z samochodu. Założyłem okulary przeciwsłoneczne z nadzieją, że dają mi choć trochę animowości. Choć szansę były marne, właśnie ze względu na czerwone włosy. Potrząsnąłem głową, nadal nie wierząc w rozmowę, którą przed chwilą odbyłem z córką.
- Jaki jest plan, moja PRAWDZIWA córko? Idziemy od razu na plac zabaw, czy może chcesz najpierw coś zjeść? - zapytałem, podając jej dłoń. - A może masz do mnie więcej pytań? Uprzedzając, to tak, mama jest twoją PRAWDZIWĄ mamą, mimo że ma blond włosy - uśmiechnąłem się trochę złośliwie, ale była zbyt mała, żeby załapać ironię.
- Chcę na plac zabaw! - olała moje zaczepki i zaczęła mnie ciągnąć w dobrze znanym sobie kierunku. Znała to miejsce chyba lepiej niż ja, bo często bywała tutaj z dziadkami.
- Okej, prowadź - pozwoliłem się porwać.
Widziałem te ciekawskie spojrzenia, którzy rzucali nam mijani przechodnie. Oczywiście, że wiedzieli kim jestem. Co gorsza wiedzieli też kim jest Lottie. Jakaś część mnie łudziła się, że, tak po prostu, po ludzku uszanują to, że jestem tutaj z dzieckiem, ale byłem przygotowany, żeby wdać się w awanturę z każdym, kto wyceluje w nas obiektyw aparatu. Lottie nie zdawała się tym przejmować, nie dostrzegała tego, że wzbudzamy zainteresowanie i dzięki temu, trochę mi ulżyło.
Dotarliśmy do placu zabaw bez większych przeszkód. Mała od razu pobiegła w stronę zjeżdżalni.
- Lottie, nie oddalaj się za daleko! Chcę cię cały czas widzieć! - upomniałem ją, ale na niewiele, to się zdało. Już wspinała się po kolorowych schodkach.
Obserwowałem ją przez chwilę, zanim usiadłem na ławce, z której miałem na nią dobry widok, z nadzieją, że nie wyglądam na pedofila. Strategicznie przewiesiłem sobie przez ramię jej różową bluzę, a na ławce postawiłem równie różowy bidon z nadrukiem w jednorożce, żeby nie pozostawić wątpliwości, że jestem jednym z rodziców.
- Tatusiu, popatrz! - Lottie zawołała z samego szczytu zjeżdżalni, machając do mnie radośnie. Uśmiechnąłem się i pomachałem jej w odpowiedzi.
Po godzinie zdążyła już poznać kilka innych dzieci w podobnym wieku. Bawiła się z nimi, biegając po piasku, wspinając się na różne konstrukcje i zjeżdżając ze zjeżdżalni.
Wyciągnąłem telefon tylko na moment, żeby sprawdzić nowe wiadomości, kiedy usłyszałem przeraźliwy krzyk jakiegoś dziecka. To nie był głos mojej córki, ale instynktownie podniosłem głowę, żeby sprawdzić, czy jakieś dziecko nie potrzebuje pomocy.
Mały rudowłosy chłopiec, trzymał się za kolano i wył, jakby ktoś obdzierał go ze skóry. O dziwo stała przy nim Lottie, która wydawała się być przejęta. Rozejrzałem się dokoła, czy jego rodzic zamierza interweniować, ale nikt się nie kwapił, żeby uspokoić malca.
Padło na mnie.
Kurwa.
Spokojnym krokiem podszedłem do miejsca wypadku, żeby jeszcze bardziej nie wystraszyć chłopca. Lottie cały czas coś do niego mówiła. Zbliżyłem się, żeby podsłuchać, o co chodzi.
- Idź do twojej mamy. Gdy mnie coś boli, moja mama przykleja plasterek, całuje i już nie boli! - tłumaczyła mu spokojnie Lottie.
- Nie-nie wiem, g-gdz-gdzie mo-moja mama! - chłopiec aż dławił się własnymi łzami.
Rozejrzałem się ponownie, czy ktoś jednak nie biegnie synowi na ratunek, ale nadal wszyscy mieli to głęboko w dupie. Westchnęłem i postanowiłem interweniować. Nie miałem wyboru.
- Lottie, co się tutaj dzieje? - podszedłem do dzieci i przykucnąłem, żeby znaleźć się na ich poziomie.
Chłopiec spojrzał na mnie z przerażeniem i zaczął jeszcze głośniej płakać. No tak. Moje tatuaże, włosy i ogólna aparycja dla Lottie były normalnością, a dla obecnego dziecka mogły wydawać się dość ... demoniczne?
- Hej, spokojnie mały - powiedziałem jak najbardziej łagodnym tonem. - Jestem tatą Charlotte i chcę ci tylko pomóc.
- Tak, to mój tatuś - odparła Lottie z ogromną dumą i nonszalancko oparła się łokciem o moje ramię.
To zabawne, że jeszcze pół godziny temu poddawała w wątpliwość moje ojcostwo, a teraz chce się mną chwalić. W normalnych warunkach trochę bym się z nią podroczył, ale to nie była odpowiednia chwila. Skupiłem się na tym, żeby pomóc chłopcu.
- Co się stało? - zapytałem delikatnie.
- Upadłem - odparł cicho. -B-boli - jęknął, a ja domyśliłem się, że chodzi o jego kolano, za które cały czas się trzymał
- Mogę spojrzeć?
Rudowłosy chłopczyk niepewnie spojrzał na mnie, później na Lottie, a potem nieznacznie pokiwał główką i odsunął dłoń. Przestał również płakać. Teraz tylko pociągał nosem, a smarki sięgały aż jego koszulki w kolorowe paski.
Rzuciłem okiem na niedużą ranę, która defacto była tylko drobnym zadrapaniem z małą ilością krwi. Prawdopodobnie bardziej się wystraszył, niż było to warte, jednak nie mogłem tego zignorować.
- Dobrze ... Nie wygląda źle. Myślę, że plaster powinien załatwić sprawę - postawiłem diagnozę.
Sięgnąłem do kieszeni po portfel, w którym zawsze trzymałem kilka plastrów, na małe wypadki Lottie. Były kolorowe i miałem nadruki różnych postaci z bajek. Wyciągnąłem ten z Spidermanem, zgadując, że Lottie nie będzie chciała nigdy z niego skorzystać.
- Chcesz go przykleić sam czy ja mam to zrobić? - zapytałem ostrożnie, żeby nie przekroczyć jakiejś granicy.
- M-może pan - odważył się spojrzeć mi prosto w oczy i coś w jego wyglądzie wydało się znajome. Jakbym już go kiedyś widział, ale to niemożliwe. Nie często bywam w tej okolicy. I na pewno nie znam zbyt wielu dzieci.
Olałem dalsze rozmyślanie nad tym i delikatnie przyłożyłem plaster do rany, starając się za bardzo na nią nie naciskać. Po trzech sekundach sytuacja była opanowana.
- Proszę. I po krzyku - uśmiechnąłem się do chłopca, a on, o dziwo odwdzięczył się tym samym. Podałem mu jeszcze chusteczkę, żeby mógł wysmarkać nos.
Przyjrzałem mu się uważniej. Na pewno był młodszy od Lottie. Kosmyki niesfornych włosów, zasłaniały jego czoło i oczy, ale czasem niebieskie tęczówki przebijały się przez rudą grzywę.
Po chwili, gdzieś z oddali można było usłyszeć paniczne wołanie jakiejś kobiety.
- Lucas! Gdzie jesteś?! Lucas?!
- T-to mama - chłopiec się ożywił i nawet udało mu się wstać. - Tutaj! - wyciągnął rączkę do góry, żeby pomachać do matki.
Kobieta w końcu zauważyła syna i zaczęła biec w jego stronę. Im bliżej nas była, tym bardziej wydawało mi się, że mam jakieś omamy. Gdy była już wystarczająco blisko, tak że mogłem wyraźnie dostrzec jej rysy, na usta cisnęło mi się tylko jedno zdanie ...
O ja pierdolę.
- Kastiel? - stanęła jak wryta, już nie pędząc synkowi na ratunek.
- Debra? - nawet gdybym bardzo się postarał, to i tak nie umiałbym ukryć zaskoczenia.
- Co TY tu robisz? - zapytała z pretensją, ale sama odpowiedziała sobie na to pytanie, gdy jej wzrok powędrował na wysokość moich ud. Dokładnie na czarnowłosą dziewczynkę, która kurczowo trzymała moją dłoń.
Tymczasem chłopiec rzucił się w kierunku matki.
- Mama! - krzyknął ucieszony, gdy przytulił się do jej kolan.
- Co tu się stało, Lucas? Przecież powiedziałam, żebyś grzecznie na mnie czekał. Poszłam tylko na chwilę do sklepu - skarciła go, co niekoniecznie mi się spodobało, ale nie odezwałem się.
- Prze-przewróciłem się ... P-pan p-pomógł - nieśmiało znów na mnie spojrzał i na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. Teraz już wiem, dlaczego wydawał się znajomy. Miał oczy po matce. Tak samo wściekle niebieskie, z tym, że jego spojrzenie było nadal niewinne, jeszcze nie przesiąknięte nienawiścią i wyrachowaniem.
- Miałeś się grzecznie bawić. Zawsze są z tobą problemy - fuknęła na chłopca i to był dla mnie wystarczający powód, żeby się wtrącić.
- To nie jego wina - w końcu się odezwałem. W podobnym tonie, co ona. - A ty nie powinnaś go zostawiać. Mogło stać się coś znacznie gorszego, niż strzaskane kolano - odburknąłem krytycznie.
- Nie było mnie tylko chwilę - dodała na swoją obronę.
- Chwila wystarczy, żeby mogło dojść do tragedii - może przesadzałem, ale jako rodzic nigdy nie zostawiłbym Lottie samej, nawet na pięć minut. Zaczynałem być znużony tą sytuacją i trochę zły, więc to dobry moment, żeby stąd po prostu spierdolić. - Wystarczy nam placu zabaw na dzisiaj. Wracamy do domu, Lottie - powiedziałem do córeczki, która od początku tej rozmowy, podejrzliwie obserwowała Debrę.
- Dobrze, tatusiu - nie mogłem uwierzyć, że poszło tak łatwo. Zwykle kłóciła się, żeby zostać chociaż pięć minut dłużej. A może wyczuła, że nie jestem w humorze na dokazywanie?
Zgarnąłem małą na ręce. W ten sposób mogę szybciej stąd zniknąć. Zacząłem się już oddalać, gdy usłyszałem za sobą ten irytujący głos.
- Kastiel? - odezwała się Debra, a jej głos nienaturalnie zadrżał, jakby wymówienia mojego imienia było dla niej wyzwaniem.- Może moglibyśmy pójść z dziećmi na lody? Trochę porozmawiać i ...
- Nie. Nie sądzę.
***
- A więc zostałeś bohaterem placu zabaw? - mimo, że rozmawialiśmy przez telefon, to oczami wyobraźni doskonale widziałem ten podły uśmieszek mojej żony.
Oczywiście, że gdy Bree tylko zadzwoniła, Szarlotka musiała jej opowiedzieć o moim bohaterskim czynie, nie pomijając żadnego szczegółu. Nawet tego, że mama Lucasa nazywa się Debra i zna tatusia.
- Mhm ... Mimo woli. Gdyby nie to, że Lottie była w to zaangażowana, nie podszedłbym do tego dzieciaka. Zwłaszcza, że jest synem Debry - wytłumaczyłem.
- Znam cię. Pomógłbyś mu tak, czy inaczej, bo masz dobre serce i jesteś szlachetnym człowiekiem.
- Dobre co i szlachetnym kim?! - zapytałem prześmiewczo. - Chyba mnie z kimś pomyliłaś, dziewczynko.
- Oj już przestań udawać takiego bezdusznego twardziela!
- Dosyć już o moim miękkim sercu - przerwałem tą komedię, bo zaczynałem czuć się naprawdę zażenowany. - Opowiadaj, jak w Chicago.
- Wiesz, jak to u rodziców. Mama przygotowała jedzenia jak dla wojska, a tata wypełnił szafki moimi ulubionymi słodyczami. Zapytali, czy chciałabym zobaczyć nowe zoo w mieście. Są słodcy - zaśmiała się
- Na tydzień odzyskali swoją córkę. Daj się im tym nacieszyć - odparłem z uśmiechem. - A teraz ... - spojrzałem w kierunku drzwi, żeby upewnić się, że są zamknięte. Lottie niby spała w swoim pokoju, ale nigdy nie wiadomo. - Może opowiesz mi, co masz na sobie? - zapytałem, chcąc rozluźnić atmosferę i dodać trochę intymności do naszej rozmowy.
Bree zaśmiała się cicho, a ja mogłem wyobrazić sobie, jak przymila się do telefonu, choć byliśmy setki kilometrów od siebie.
- Chcesz teraz flirtować przez telefon? - odpowiedziała żartobliwie.
- Przetrwałem dzień jako samotny ojciec. Chyba zasługuję na jakąś nagrodę? - odparłem z uśmiechem.
- Hmm ... - zastanowiła się przez chwilę. - Daj mi moment - jej ton był kokieteryjny, jakby rozważała moje słowa.
Usłyszałem delikatny szelest tkaniny i skrzypnięcie łóżka. Cierpliwe czekałem na rozwój wydarzeń, bo miałem przeczucie, że będę pozytywnie zaskoczony. Już po kilku sekundach mój telefon zawibrował, sygnalizując nadejście powiadomienia. Otworzyłem je i zobaczyłem zdjęcie, które Bree właśnie mi wysłała. Miała na sobie mój t-shirt, który jakimś cudem przemyciła z mojej szafy. Podciągnęła materiał na tyle, że widać było jej uda oraz brzuch, a także koronkowe majtki.
- Taka nagroda wystarczy? - zapytała flirciarsko i wyobrażałem sobie, że właśnie zagryza wargę w ten charakterystyczny sposób, który doprowadzał mnie do obłędu.
- Zdecydowanie wystarczy - odpowiedziałem, czując ciepło rozlewające się po całym ciele. - Jesteś piękna, wiesz?
- Dziękuję - odpowiedziała cicho, z nutą zadowolenia w głosie.
- Chcesz, żebym ci opowiedział, co bym z tobą zrobił, gdybyś tu była? - moja dłoń, która dotychczas spoczywała na udzie, teraz zacisnęła się na kroczu. Przez materiał dresowych spodni, poczułem pełną erekcję. Oczywiście wolałbym, żeby była to dłoń Bree, ale póki co zadowolę się samym jej głosem.
- Umieram z ciekawości.
- Najpierw przyciągnąłbym cię do siebie - zacząłem, zamykając oczy, żeby lepiej wyobrazić sobie tą scenę. - Moje ręce delikatnie objęłyby twoją talię ... - nieznacznie uniosłem biodra, żeby zsunąć trochę niżej spodnie i bokserki.
- Yhmm ... A potem? - zapytała, a w jej głosie było coś, co sugerowało, że moje opowieści rozbudziły w niej podobne pragnienia. Usłyszałem, również jak wierci się na łóżku, co potwierdziło moje przypuszczenia.
- Potem, całowałbym cię powoli, namiętnie, delektując się każdym dotknięciem naszych ust ...
Rozmowa trwała jeszcze długo, a my oboje cieszyliśmy się chwilą bliskości mimo dzielącej nas odległości.
***
- Tatuś! Wstawaj! - usłyszałem entuzjastyczny głos Lottie, zanim jeszcze zdążyłem otworzyć oczy. Czułem, jak wspina się na moje plecy, a jej waga lekko mnie przygniatała.
- Co? Która godzina? - wymamrotałem, próbując znaleźć telefon na szafce nocnej. - Wracaj do łóżka, Lottie. Jest jeszcze wcześnie.
- Wstawaj, tatooo! - natrętnie nalegała.
Próbowałem zignorować jej prośby, licząc na to, że może zrezygnuje i wróci do siebie. Ale Lottie nie zamierzała się poddawać. Zaczęła ciągnąć za moją kołdrę.
Przymknąłem oczy na ostatnie dziesięć sekund, żegnając się z wizją smacznego snu.
- Wstawaj! Wstawaj! Wstawaj! - kontynuowała, z tym że teraz dodała również skakanie po moich biednych plecach. Tą irytująca stronę na pewno ma po Bree.
W momencie, gdy niczego się nie spodziewała, wyskoczyłem spod kołdry, złapałem i rzuciłem na materac. Zacząłem ją bezlitośnie łaskotać w ramach rewanżu.
- Tatusiu nieeee! - wrzeszczała, śmiejąc się.
- Nikt ci nie powiedział, że nie budzi się starych, śpiących niedźwiedzi? Robią się wtedy strasznie złe!
Lottie śmiała się jeszcze głośniej, próbując się wyrwać z mojego uścisku. Po chwili przestałem ją łaskotać i usiadłem na brzegu łóżka, uśmiechając się do niej.
- Co cię tak wcześnie wyrwało z łóżka? - zapytałem.
- Chcę się bawić! - wykrzyknęła radośnie.
- No i? To chyba nie jest wystarczająco dobry powód, żeby mnie budzić? - zauważyłem, śmiejąc się pod nosem.
- Proszęęęę, tatusiuuuu - gdy się do mnie przytuliła i soczyście ucałowała mój policzek, wiedziałem, że przepadłem. Nawet Kastiel Veilmont nie mógłby się oprzeć takiej dawce miłości i słodkości.
- No to chyba czas wstać i się przygotować. Ale najpierw śniadanie, co ty na to?
- Tak!
Oboje zeszliśmy na dół. A raczej ja szedłem, a Lottie siedziała na moich barkach, trzymając się mocno mojej głowy. Gdy dotarliśmy do kuchni, postawiłem ją na podłodze i zaczęliśmy razem przygotowywać śniadanie. Lottie była w swoim żywiole, pomagając mi mieszać ciasto na naleśniki. Pokroiłem też truskawki, żeby ozdobić wierzch naleśników. Lottie spojrzała na nie krytycznie
- Mamusia robi serduszka.
- Co? - zapytałem ze zdziwieniem.
- Mamusia robi serduszka z truskawek - powtórzyła, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie, a mi brakowało kilku punktów IQ.
- Aha ... - a niech cię Bree i ten twój perfekcjonizm. Na jaką cholerę wycinać wzory z truskawek? Mimo to, postanowiłem przyjąć to wyzwanie. Nie mogę być gorszy. - No dobrze, zrobimy serduszka z truskawek - powiedziałem, uśmiechając się do niej.
Lottie obserwowała mnie z wielką uwagą, a ja starałem się jak najlepiej wykroić kształt serca z owoców. Kiedy były gotowe, ułożyliśmy je na naleśnikach.
- Co myślisz? Mogą być? - z dumą spojrzałem na swoje dzieło.
- Mamusia robi ładniejsze - pokręciła nosem.
- No cóż, mama jest bardziej utalentowana - odparłem, starając się nie dać po sobie poznać, że jej słowa mnie dotknęły. - Ale te też są całkiem niezłe, prawda?
Lottie spojrzała na naleśniki z odrobiną sceptycyzmu, ale w końcu uśmiechnęła się.
- Tak, są git - przyznała, a ja odetchnąłem z ulgą, że dostałem jej akceptacje.
Zabrałem nasze talerze i przeniosłem je na taras. Pogoda była na tyle ładna, że spokojnie można było zjeść na zewnątrz. Lottie usiadła naprzeciwko mnie i zaczęła grzebać widelcem w naleśnikach.
- I jak smakuje ci? - zagaiłem rozmowę.
- Tfak! - odpowiedziała z pełną buzią. - Dżisiaj też pójdżemy na plac zabaf?
Nie chciałem jej urazić, bo wiem jak uwielbia to miejsce, a z drugiej strony miałem jakiś dziwny uraz po wczorajszych wydarzeniach. Szansa na ponownie spotkanie Debry była mała, ale zawsze jakaś istniała.
- Jeśli tylko będziesz chciała, słonko - powiedziałem, równocześnie wycierając z jej podbródka warstwę dżemu, która zaraz znalazłaby się na jej piżamie. - Możemy też poćwiczyć jazdę na rowerze. Albo popływamy w basenie? - zaproponowałem.
Problem w negocjacjach z trzylatką, polega na tym, że nie bardzo rozumie, co to kompromis. Lottie zamyśliła się na chwilę, patrząc na mnie wielkimi, błyszczącymi oczami, rozważając wszystkie za i przeciw.
- Basen jest fajny! - odpowiedziała beztrosko, a ja pogratulowałem sobie tego małego zwycięstwa.
- Super. Interesy z tobą to przyjemność - powiedziałem, uśmiechając się szeroko. - Może pojedziemy dzisiaj na jakiś obiad? - zapytałem. - Co prawda mama zostawiła nam zapiekankę w lodówce, ale chyba oboje zgodzimy się, że gotowanie to nie jest jej mocna strona - kąciki moich ust podniosły się w kpiącym uśmiechu.
- Zapiekanka mamy jest fuuuuj. Nie lubię brokułów - skrzywiła się.
- Nie bądź dla niej taka okrutna - zaśmiałem się z jej reakcji. - Może nie umie gotować, ale jest kochana. I wytrzymuje z nami, a to nie lada wyczyn.
- Kocham mamę - stwierdziła z całym przekonaniem, po czym wepchnęła do buzi duży kawałek naleśnika.
- Tak, ja też - powiedziałem, patrząc na nią z czułością.
Nagle z wnętrza domu dobiegł nas dźwięk mojego telefonu.
- Oho, chyba wywołaliśmy wilka z lasu - żartowałem i wstałem, żeby odebrać.
Pomyliłem się, bo wcale nie była to Bree. Mogłem się domyślić, że nie dzwoniłaby do mnie o 7 rano, gdy ma możliwość spania bez limitu. Niemniej jednak zastanawiałem się, co może chcieć o tej porze Lysander.
- Cześć stary, co słychać? - przywitałem się z przyjacielem.
- Hej, Kas. Chyba cię nie obudziłem? - zadał pytanie z pewną obawą.
– Nie, skąd. Już dawno wstałem. Pewien mały urwis postanowił mnie obudzić wcześniej, niż planowałem. Właśnie jemy śniadanie. – uśmiechnąłem się, spoglądając na Lottie, która teraz wzięła się za degustacje truskawkowych serduszek. I to z mojego talerza. - O co chodzi, Lys?
- Słyszałem, że jesteś sam z Lottie w tym tygodniu. Co powiesz na wypad na wieś? Lottie mogłaby zobaczyć wszystkie zwierzęta, a my nadrobimy towarzyskie zaległości - zaproponował. - Możecie zostać nawet do końca tygodnia. Co ty na to?
- A wiesz,że to zajebisty pomysł? Właśnie zastanawialiśmy, co będziemy dzisiaj robić - odpowiedziałem z entuzjazmem, a następnie zwróciłem się do córki. - Lottie, co myślisz o wycieczce do wujka Lysandra? Chcesz zobaczyć zwierzątka?
Lottie zaczęła skakać z radości na swoim krzesełku.
- Tak, tak, tak! Chcę do wujka! - krzyknęła z podekscytowaniem.
- Dobra, siadaj bo spadniesz! - upomniałem ją, wskazując palcem, żeby usiadła. - Chyba sam słyszałeś, że oboje jesteśmy chętni - zaśmiałem się pod nosem.
- W takim razie pakujcie się i przyjeżdżajcie! Razem z Liv czekamy na was.
- Dzięki Lys! - zakończyłem połączenie i z szerokim uśmiechem zwróciłem się do córki. - Lottie, jedziemy na farmę wujka Lysandra! - ogłosiłem radośnie.
- Juhuuu! - krzyknęła Lottie, po czym natychmiast pobiegła do domu, aby spakować swoje ulubione zabawki.
Po śniadaniu, które Lottie zjadła z wielkim apetytem, szybko się ogarnęliśmy i spakowaliśmy. Pozwoliłem jej, aby sama wybrała swoje ubrania, co zajęło trochę czasu, ale dało jej dużo frajdy. Spędziła długie minuty przed swoją szafą, przebierając w kolorowych ubraniach i dodatkach. W końcu, z szerokim uśmiechem na twarzy, wyszła z pokoju w swojej ulubionej różowej sukience, a na głowie miała plastikową koronę. Kroczyła eleganckim krokiem po schodach, podtrzymując rąbek sukienki, jak na prawdziwą damę przystało.
- Wasza wysokość! Olśniewasz dzisiaj! - powiedziałem z teatralnym ukłonem, co wywołało u niej perlisty śmiech.
- Dziękuję, tatusiu! - odpowiedziała, podskakując z radości.
- A teraz, jeśli Wasza Wysokość pozwoli ... - wystawiłem dłoń w jej kierunku. - Karoca już czeka przed pałacem.
Tą karocą było moje nowe, czerwone Ferrari. Pojazd godny księżniczki. Wrzuciłem torby do bagażnika i wyruszyliśmy w trasę.
***
Droga na farmę Lysandra szybko nam zleciała, bo Lottie cały czas mówiła, albo zadawała mi pytania.
- Daleko jeszcze? - zapytała po raz setny.
Spojrzałem na nawigację w telefonie.
- Zostało nam jakieś 20 minut drogi - wytłumaczyłem, również po raz setny.
Zamilkła na jakiś pół minuty, po czym znów zapytała.
- Tatusiu? Dlaczego nie ma już dino-dinor-dinorazów?
- Dinozaurów, Lottie - poprawiłem ją. - Dlaczego już ich nie ma? Miały bliskie spotkanie z meteorytem - odpowiedziałem z rozbawieniem.
- Aha... - zamyśliła się, analizując moje słowa . - A to je bolało?
- Nieee ... Tylko trochę zapiekło - stłumiłem śmiech.
- Mhm ... Daleko jeszcze, tatusiu?
***
Kiedy dotarliśmy na miejsce, Lysander już czekał na nas na podjeździe. Zanim zdążyłem zgasić silnik, Lottie wyskoczyła z samochodu i pobiegła w jego kierunku z wyciągniętymi ramionami.
- Wujku, wujku! - zawołała radośnie, rzucając się mu na szyję.
- Cześć, Szarlotko! - powitał ją z szerokim uśmiechem i entuzjazmem dorównującym jej własnemu. - Czy to tylko moje wrażenie, czy urosłaś o kilka centymetrów od naszej ostatniej wizyty? - zapytał, podnosząc ją do góry i obracając w powietrzu.
- Jestem już duża! - odpowiedziała z dumą.
- Widzę to! Jeszcze chwila i będziesz większa niż ja i twój tata - zażartował, stawiając ją delikatnie na ziemi.
Lottie natychmiast pobiegła do płotu, skąd miała lepszy widok na owce, pasące się na polu. Jej oczy błyszczały z ekscytacji, a ja czułem, jak całe napięcie tygodnia opuszcza moje ciało.
- Tatusiu, patrz! Owce! - zawołała.
- Widzę, słonko! - odpowiedziałem, wysiadając z samochodu. - Tylko nie podchodź za blisko! Mogą cię ugryźć - ostrzegłem ją, ale nie przejęła się tym za bardzo. - Byłoby fajnie, gdybyś wróciła do domu ze wszystkimi palcami - mruknąłem pod nosem, widząc, że niewiele sobie robi ze słów starego.
- Spokojnie, są bardzo łagodne - Lysander podszedł do mnie, klepiąc mnie po ramieniu. Na chwilę zamknęliśmy się w męskim, przyjacielskim uścisku. I dopiero teraz zrozumiałem jak cholernie mi go brakowało. - Miło was widzieć, Kas - powiedział serdecznie.
- I ciebie też, Lys. Ciebie też.
- Wejdźmy do domu. Napijemy się kawy, zjemy coś, a potem pokażę wam resztę farmy - zaproponował.
- Brzmi świetnie - odparłem, wyciągając torby z bagażnika.
Lysander nie pytając mnie o zdanie, również wziął parę bagaży.
Weszliśmy do przytulnego domu, gdzie czekał na nas zapach świeżo parzonej kawy i domowego ciasta. Zauważyłem kilka zmian w dekoracjach, odkąd byłem tutaj ostatnim razem. Na kanapie przybyło więcej kolorowych poduszek, ściany ozdabiały nowe zdjęcia i obrazy. Pojawiło się więcej roślin oraz świeżo ciętych kwiatów. Były to subtelne, ale znaczące zmiany, które świadczyły o kobiecej obecności w domu.
- Ładnie się urządziliście - powiedziałem, rozglądając się po wnętrzu.
- To prawda. Olivia to prawdziwa mistrzyni w tworzeniu przytulnej atmosfery - potwierdził Lysander, a w jego głosie było można wyczuć dumę i zachwyt. - Przejdźmy do kuchni. Mamy dla was coś słodkiego na powitanie - zaproponował, kierując nas w stronę kuchni.
Wkroczyliśmy do kuchni, gdzie kręciła się Olivia, ubrana w kwiecistą sukienkę, przepasana błękitnym fartuszkiem. Była tak zabiegana, że nie zauważyła naszego przybycia.
- Kochanie, mamy gości - oznajmił Lysander.
Olivia odwróciła się szybko, a jej twarz rozjaśniła się szerokim uśmiechem.
- Kastiel! Charlotte! Super, że jesteście!
- Nie wiem, co tak ładnie pachnie, ale chcę tego spróbować - zaciągnąłem się słodkim zapachem domowego ciasta, na co Lysander i Olivia wybuchnęli serdecznym śmiechem.
Usiedliśmy przy dużym, drewnianym stole, który był już przygotowany na nasze przybycie. Na środku stała taca z filiżankami, dzbanek z parującą kawą i talerz pełen pachnącego ciasta marchewkowego, posypanego orzechami. Nie przejmując się zasadami dobrego wychowania od razu nałożyłem dwa kawałki i pochłonąłem je w ekspresowym tempie, co widać pochlebiało Olivii.
- Nie wiem, co tam wsadziłaś, ale mógłbym to jeść codziennie - pochwaliłem ją, przeżuwając ostatni kawałek. - Mogłabyś dyskretnie przesłać ten przepis mojej Bree?
- Mam lepszy pomysł. Może ciebie nauczę tego przepisu, hmm? - zapytała zadziornie. Cholerna solidarność jajników.
- W takim razie obejdę się bez tego, ale nie zdziw się jak będziecie mnie tu widzieli, co tydzień - ostrzegałem ich z wrednym uśmieszkiem.
- To świetnie - wtrącił się Lys. - Na farmie zawsze przyda się dodatkowa para rąk - zaczepnie szturchnął moje ramię.
Spędziliśmy jeszcze jakiś czas przy stole rozmawiając o tym, co zdążyło się zmienić w naszych życiach w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Tylko Lottie nie była zainteresowana tą nudną paplaniną dorosłych Co chwilę podbiegała do okna, z nadzieją wypatrując nowych zwierząt. Gdy tylko dostrzegła coś ciekawego, wracała do mnie, ciągnąc mnie za rękaw bluzy.
- Tatusiu? Możemy już iść? - pytała z niecierpliwością. - Tam są krówki!
- Tak, tak, zaraz, Lottie. Daj mi tylko chwilę na rozmowę z wujkiem - odpowiedziałem szybko, licząc na to, że zyskałem jeszcze kilka minut spokoju. Wróciłem do rozmowy z Lysandrem. - W Australii podczas koncertu tak się rozpadało, że naprawdę bałem się o sprzęt, ale...
- Tatoooo, chodź! - nie dawała za wygraną.
Olivia, widząc jej zniecierpliwienie, wstała od stołu
- Lottie, co powiesz na to, żebyśmy przeszły się po farmie? Pokażę ci wszystkie zwierzęta - zaproponowała. - Oczywiście jeśli twój tata się zgodzi - zawstydziła się swoją śmiałością i spojrzała na mnie, szukając aprobaty.
- Pewnie, idźcie - skinąłem głową, wyrażając zgodę. - Tylko Lottie, wróć do mnie w jednym kawałku, proszę. Nie pchaj rąk do każdego zwierzęcia, jakie zobaczysz. Niektóre mogą być mniej przyjazne, niż się wydają.
- Dobrze, tatusiu - mimo tej miny aniołka, coś mi mówiło, że wcale mnie nie posłucha i koniecznie będzie chciała dotknąć każdego napotkanego zwierzątka.
- Nie martw się, będę miała na nią oko - dodała Olivia z uśmiechem. Wzięły się za ręce i ruszyły w stronę wyjścia.
Lysander i ja patrzyliśmy za nimi przez chwilę, zanim wróciliśmy do naszej rozmowy.
- O czym my ....?
- Skoro zostaliśmy sami, chciałbym ci o czymś powiedzieć - zaczął tajemniczo, ale z wyraźnym podekscytowaniem.
- Zamieniam się w słuch - oparłem się łokciami o stół i nieznacznie pochyliłem do przodu.
- Podjąłem pewną ważną decyzję - wpatrywał się w pustą filiżankę, na dnie której zostały już tylko fusy.
- Okej ... Co to takiego? - dopytywałem, szczerze ciekawy, o co może mu chodzić.
- Może będzie łatwiej, gdy po prostu ci to pokażę.
Wstał, a nóżki krzesła z piskiem przesunęły się po drewnianej podłodze. Śledziłem go wzrokiem, dopóki nie zniknął na schodach prowadzących na piętro. Czekałem w niepewności, słysząc ciche kroki na górze. Po chwili Lysander wrócił, trzymając w ręku małe, czerwone pudełeczko. Postawił je przede mną na stole i otworzył. W środku, pomiędzy jedwabnymi poduszeczkami, spoczywał złoty pierścionek z zielonym kamieniem, w stylu wiktoriańskim, idealnie pasujący do gustu Lysandra.
- Stary ... - zacząłem z powagą. - Wiesz, że cię kocham, ale nie mogę się zgodzić. Mam już żonę - palnąłem.
- Właśnie oznajmiam ci, że zamierzam się oświadczyć Olivii, a ty sobie kpisz! - powiedział, udając oburzenie, choć w jego oczach widać było rozbawienie.
- To wspaniale, Lys! Gratulacje! - odpowiedziałem, klepiąc go po ramieniu. - Jak zamierzasz to zrobić?
- Myślę o weekendzie w Charleston - oczy Lysandra rozbłysły, gdy zaczął opowiadać o swoich planach. - Olivia uwielbia to miejsce. Zarezerwowałem pokój w hotelu z widokiem na zatokę. Zamierzam zabrać ją na spacer po plaży o zachodzie słońca, a potem uklęknę i zadam to najważniejsze pytanie.
- Brzmi tak przekonująco, że sam mam ochotę powiedzieć ci ,,tak" - zażartowałem, ale tak naprawdę próbowałem tym zamaskować wzruszenie. Nie codziennie twój najlepszy przyjaciel mówi ci, że chce się ożenić. - Olivia będzie zachwycona - zapewniłem go.
- Mam nadzieję. - westchnął z mieszanką ekscytacji i nerwów. - Czy to dobry moment, żebym poprosił cię o bycie świadkiem na moim ślubie? - zapytał z nadzieją w głosie.
- O wow ... - oniemiałem. - Nie spodziewałam się tego. Co z twoim bratem?
Lysander uśmiechnął się lekko.
- Myślę, że Leo, również podołałby tej misji, ale ty także jesteś dla mnie jak brat. Byłoby dla mnie zaszczytem, gdybyś to ty był moim świadkiem.
Poczułem, jak serce mi się ściska ze wzruszenia.
- Pewnie, że zostanę twoim świadkiem Lys. To dla mnie zaszczyt.
Wstałem od stołu, żeby go przytulić. Oboje byliśmy wyraźnie wzruszeni, ale żadna z nas z tego nie zakpiło. Mimo, że pokusa, żeby powiedzieć coś w stylu "z wiekiem robimy się coraz bardziej sentymentalnie, co ta starość z nami robi?", była duża, to nie powiedziałem tego. Nie chciałem psuć magi tej chwili.
- Dzięki, Kas. To dla mnie naprawdę wiele znaczy - powiedział, a ja wiedziałem, że ten moment będzie jednym z tych, które będziemy wspominać przez resztę życia. - No to teraz muszę zrobić wszystko, żeby Liv się zgodziła - zaśmiał się niezręcznie, żeby rozładować napięcie.
- Lepiej się pośpiesz, bo już mam pomysł na wieczór kawalerski - dodałem z niecnym uśmiechem.
- Chyba nieco się boję twoich pomysłów ... - odpowiedział z lekkim przerażeniem w głosie.
***
Początkowy weekend, który mieliśmy spędzić na farmie Lysandra, przedłużył się do kilku dni. Z każdym kolejnym dniem odkrywaliśmy nowe uroki tego miejsca, a czas mijał nam w niezwykle przyjemnej atmosferze. Lottie każdego dnia budziła mnie wcześnie, nie mogąc się doczekać kolejnych przygód. Spacerowaliśmy po rozległych łąkach, podziwiając różnorodność zwierząt i przyrody, które były dla niej niekończącym się źródłem fascynacji.
W miarę upływu dni, coraz bardziej zanurzaliśmy się w rytm życia na farmie. Uczestniczyliśmy w karmieniu zwierząt, a nawet próbowaliśmy swoich sił w dojeniu krów. Lottie była zachwycona możliwością aktywnego udziału w pracach na farmie i z radością pomagała Olivii w ogrodzie, ucząc się, jak sadzić i pielęgnować rośliny. Zaczęła nawet nazywać Olivię "ciocią", co niezmiernie cieszyło kobietę.
Sam również starałem się być jak najbardziej pomocny dla Lysandra. Razem odnowiliśmy starą szopę i odkryłem, że mam smykałkę do stolarki, a dach budynku wyszedł tylko trochę krzywy. Kiedy zmrużyło się oczy i spojrzało pod odpowiednim kątem było całkiem przyzwoicie.
Każdego wieczora, po dniu pełnym wrażeń, siadaliśmy na werandzie, obserwując zachód słońca. Lysander i Olivia dołączali do nas, a my kontynuowaliśmy nasze rozmowy, podczas gdy Lottie bawiła się w pobliżu, próbując złapać świetliki.
Potem wracaliśmy do pokoju. Lottie trochę bała się ciemności, więc już pierwszego dnia zdecydowała się, że będzie spać ze mną. Każdy dzień kończyliśmy na rozmowie z Bree. Oczywiście Lottie ledwo dawała mi dojść do słowa.
- Karmiłam kózki, mamusiu! Mają takie śmieszne oczy - opowiadała żarliwie. - A jedna wygląda jak ty!
- Emmm... To był komplement, kochanie? Bo nie wiem, czy mam się śmiać, czy płakać? - zapytała Bree z rozbawieniem w głosie.
- Gdybym został porównany do kozy, raczej bym się nie cieszył - wtrąciłem z chamskim uśmieszkiem.
Bree spojrzała na mnie z ukosa, wyraźnie urażona i gotowa do ataku.
- Jest tam jakieś zwierzę podobne do tatusia, Lottie? Może jakiś wredny osioł? - zażartowała blondynka, a Lottie zaniosła się wesołym chichotem.
***
Noce były spokojne, wypełnione jedynie dźwiękiem cykad i sporadycznie rykiem jakiegoś zwierzęcia z oddali. Tak było do czasu. Już wieczorem ciemne chmury przysłoniły zachód słońca, zwiastując ulewę, a wkrótce nadciągnęła olbrzymia burza. Pioruny rozświetlały niebo, a grzmoty zdawały się wstrząsać całą farmą. Wszyscy domownicy już spali, gdy Lottie obudziła się z krzykiem. Szybko usiadłem na łóżku i bez zastanowienia wciągnąłem ją na swoje kolana i przytuliłem mocno.
- Boję się! - płakała, trzęsąc się ze strachu.
- Spokojnie słonko, jestem tutaj - próbowałem ją uspokoić, gładząc jej włosy. - To tylko burza. Jesteśmy w domu. Tutaj nic nam nie grozi - próbowałem jej wytłumaczyć, ale kolejny głośny grzmot, wyrwał z jej gardła kolejną falę szlochu.
- Chcę do mamy - dukała między łzami. - Chcę do mojej mamusi.
Czułem, jak serce mi się ściska na widok jej strachu i tęsknoty. Starając się ją uspokoić, kołysałem ją delikatnie w ramionach, szepcząc uspokajające słowa, dokładnie tak samo jak wtedy, gdy była jeszcze niemowlakiem.
- Wiem, kochanie, wiem. Tęsknimy za mamą, ale pomyśl o tym, że mama wraca do nas już za dwa dni. Na pewno mocno cię przytuli - próbowałem przekierować jej myśli na coś pozytywnego.
Lottie powoli się uspokajała, choć wciąż mocno mnie ściskała, uczepiona rączkami do mojej koszulki. Nauczony doświadczeniem cały czas mówiłem do Lottie, żeby odciągnąć jej uwagę od strachu i tęsknoty za mamą.
- Mimo wszystko, spędziliśmy fajny czas z wujkiem Lysandrem i ciocią Olivą, prawda? Pamiętasz, jak karmiłaś zwierzątka i podlewałaś kwiatki? Jak wrócimy do domu możemy zrobić własny ogródek, co ty na to?
- Tak... Ale teraz chcę do mamy - wymamrotała cichym głosem.
- Też bym chciał, żeby tu była, ale jest teraz bardzo daleko - westchnęłem.
- Zadzwoń, tatusiu. Zadzwoń do mamy - upierała się.
Sceptycznie spojrzałem na zegar, wiszący na ścianie. Była dokładnie czwarta nad ranem.
- Przykro mi, skarbie, ale teraz nie możemy. Mama smacznie śpi i nie będziemy jej budzić - wtuliłem policzek w jej włosy - Zadzwonimy rano, zgoda?
Lottie ostatni raz zaskomlała żałośnie, a ja ciągle kołysałem ją w ramionach, dopóki ponownie nie zasnęła. Myślałem o tym, że też bym chciał, żeby Bree tu była.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro